Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni

Taniec pięści i smoków

Autor: Jan 'gower' Popieluch

Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni
Marvel wielokrotnie pokazywał, że wie, jak robić dobre filmy i seriale, nie bojąc się również sięgać po mniej znanych bohaterów z przepastnej historii swoich komiksów. Tym razem do uniwersum wkracza niezwykłe połączenie kina sztuk walki, stylistyki wuxia i rozbrajającego humoru.

Przez ostatnie lata premiery kolejnych filmów w ramach Marvel Cinematic Universe korzystały z wygodnej i sprawdzonej ścieżki do serc i umysłów fanów. W większości przypadków znaliśmy już głównych bohaterów albo chociaż domyślaliśmy się, czego się po nich spodziewać. Chociaż nie brakowało zwrotów akcji i szokujących wydarzeń, przez kilka lat wiedzieliśmy, że zbliżamy się nieuchronnie do ostatecznego starcia z Thanosem i zamknięcia wątku Kamieni Nieskończoności, budowanego cierpliwie przez trzy fazy MCU. Nawet dwa ostatnie filmy (Spider-Man: Daleko od domu oraz Czarna Wdowa) stanowiły raczej epilog epickich i wyczerpujących wydarzeń z Wojny bez granic i Końca gry.

Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni nie ma tego komfortu. Nowy bohater, brak informacji o długofalowej fabule oraz całkowicie odmienna stylistyka sprawiają, że kinowy początek czwartej fazy jest skokiem na głęboką wodę i wielką niewiadomą. Na dodatek reżyserię powierzono Destinowi Danielowi Crettonowi – wielokrotnie nagradzanemu na festiwalach, ale niemającemu doświadczenia w wielkobudżetowych produkcjach Hollywood.

W fabułę wprowadza nas opowieść o legendarnym wojowniku władającym mocą Dziesięciu Pierścieni i samodzielnie pokonującym kolejne armie. Chwilę później mityczna narracja ustępuje współczesnym Chinom, gdzie 26-letni Shaun (Simu Liu) pracuje jako parkingowy w luksusowym hotelu, starając się zostawić daleko za sobą kryminalne imperium ojca. W cieniach i blaskach tego życia towarzyszy mu przyjaciółka – Katy (Nora ‘Awkwafina’ Lum) – służąca również jako bohaterka, z którą możemy się utożsamiać w czekającej nas podróży przez mroczne legendy i tajemnicze wymiary.

Już w pierwszych scenach zauważymy stylistykę wyróżniającą się spośród innych filmów Marvela. Nie chodzi tylko o odejście od klasycznego dla Hollywood amerykocentrymu (tym razem Nowemu Jorkowi się upiekło) i osadzenie wydarzeń w Azji, ale przede wszystkim o silne oparcie w chińskiej kulturze, mitologii, a nawet kinematografii rodem z filmów sztuk walki. Styl wizualny zachwyca szczególnie tam, gdzie ulice i wieżowce ustępują magicznym lasom, bestiom z chińskich legend czy walkom, w których dominuje taneczna wręcz harmonia i precyzja. Shangi-Chi to zdecydowanie jeden z najpiękniejszych filmów w historii superbohaterskiego uniwersum. Wizję Crettona perfekcyjnie zrealizowali w tym aspekcie Bill Pope (zdjęcia) oraz odpowiedzialni za scenografię Sue Chan i Clint Wallace.

Nie zawodzi także scenariusz, za którym oprócz reżysera stoją Dave Callaham i Andrew Lanham. Na szczęście Callaham spisał się znacznie lepiej niż przy zeszłorocznej Wonder Woman 1984. Chociaż pewne punkty i kierunki fabuły można od początku przewidzieć, konkretne wybory i wydarzenia trzymają w napięciu i niejednokrotnie zaskakują. Przede wszystkim dostajemy jednak wciągającą, emocjonalną opowieść wypełnioną wiarygodnymi bohaterami, która jednocześnie wprowadza nowy wymiar w świecie Marvela i stawia pierwszy krok w jego kolejnym długim rozdziale. Pytania, z którymi pozostajemy po zakończeniu seansu, przypominają te z czasów, gdy po raz pierwszy zobaczyliśmy Kamienie Nieskończoności. To mieszanka ciekawości i wyczekiwania, których od dawna nie doświadczyliśmy w MCU. To również kolejna odpowiedź na powracające (nawet teraz, po 24 filmach) pytanie, czy Marvel na pewno wie, co robi. Kevin Feige (główny producent MCU) znowu udowadnia, że jego intuicja i umiejętność budowania wielkich opowieści nie mają sobie równych.

Marvel nie byłby oczywiście sobą bez potężnej dawki rozładowującego napięcie humoru. W Shang-Chi działa on znacznie lepiej niż w Czarnej Wdowie, gdzie często dysonans nastrojów był zbyt duży do przełknięcia. Tutaj żarty trafiają perfekcyjnie, również dzięki gościnnym występom kilku drugoplanowych postaci z poprzednich filmów. Legenda dziesięciu pierścieni to również znak nowego otwarcia w MCU. Ostatnie dwa filmy spod marki Avengers i prowadzące do nich produkcje zakładały całkowitą znajomość kontekstu poprzednich 20 odsłon. Ominięcie filmu można było porównać tylko z ominięciem odcinka serialu – jeśli w wyniku tego jakieś sceny były niezrozumiałe, to winy można było szukać wyłącznie w nieprzygotowaniu widza. Wygląda jednak na to, że czwarta faza chce się otworzyć na nową publiczność. Nawiązań do poprzednich filmów oczywiście nie brakuje (to przecież wciąż ta sama opowieść), ale są na tyle delikatne, że nowy widz może bez problemu wsiąknąć w fabułę, nawet jeśli nie złapie części żartów czy wskazówek.

Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni trafi do kin 3 września. Tym razem to premiera wyłącznie kinowa i posiadacze Disney+ będą musieli poczekać 45 dni, jeśli chcą odwiedzić MCU z poziomu własnej kanapy. Fanów Marvela nie trzeba oczywiście do wizyty w kinie przekonywać, ale nawet ci, którym do tej pory daleko było do kina superbohaterskiego, powinni dać obrazowi Crettona szansę – połączenie chińskiej mitologii, sztuk walki i zapierających dech w piersi scenerii każdemu powinno zapewnić przyjemnie spędzony wieczór.