Santa Clarita Diet

Nieumarłe i niesmaczne

Autor: Jan 'gower' Popieluch

Santa Clarita Diet
Amerykańskie przedmieścia, małżeństwo pośredników handlu nieruchomościami i Drew Barrymore jako zombie. Przepis na idealny serial? Nie. Dowód na to, że i Netflix może się pomylić.

Wraz z premierą książki World War Z w 2008 roku tematyka zombie opanowała popkulturę na niespotykaną wcześniej skalę. W ciągu następnych siedmiu lat dostawaliśmy kolejne sezony The Walking Dead, ekranizację wspomnianej powieści Maksa Brooksa czy gry wideo Left 4 Dead, Dead Island, The Last of Us i Dying Light. Wydawało się, że grająca z klasyczną konwencją postać sympatycznej nieumarłej lekarki w komediowo-kryminalnym serialu iZombie stanowi ostatnie podrygi dogasającego trendu. Niestety Netflix uznał, że impreza się nie zakończy, dopóki oni tak nie powiedzą. I tak do fantastycznych interpretacji komiksów Marvela, emocjonującego Narcos, intrygujących Stranger Things i OA dołącza serial, którego nikomu nie można z czystym sumieniem polecić.

Sheila (Drew Berrymore) i Joel (Timothy Olyphant) mieszkają razem z córką w kalifornijskim Santa Clarita, gdzie wiodą spokojne życie stereotypowej rodziny z przedmieścia. Ich sielankowe życie zostaje jednak brutalnie przerwane, gdy z Sheila z niewyjaśnionych przyczyn zapada na dziwną chorobę, której głównym objawem jest niepowstrzymany apetyt na ludzkie mięso. Ten pomysł na historię nie prowadzi jednak, wzorem fabuły iZombie, do pogłębionej analizy stosunków społecznych czy rozpatrywania trudnych problemów moralnych. W Santa Clarita Diet morderstwo to nic wielkiego, krew leje się szerokim strumieniem, a całości dopełniają zakrawające o gore obrazy wywleczonych jelit i obgryzanej wątroby. Miało być lekko i zabawnie, ale wyszło raczej niesmacznie i żenująco.

Najlepszym elementem serialu zdecydowanie jest rozwijająca się relacja nastoletniej Abby (Liv Hewson) z mieszkającym obok Erikiem (Skyler Gisondo) – dręczonym przez ojczyma geekiem, a więc, co oczywiste, ekspertem w temacie zombie. Ich wątek, chociaż miejscami również absurdalny, jest uroczy i wciągający, czego nie można powiedzieć o scenach, w których pojawiają się Barrymore i Olyphant. Kreacje obojga są sztuczne, wymuszone i nielogiczne. Ogólnego wrażenia nie ratuje nawet zaangażowanie gwiazdy serialu Castle Nathana Filliona ani znanego z Narcos Richarda T. Jonesa.

Paradoksalnie serial najkorzystniej wypada w tych fragmentach, w których nie mówi o zombie. Twórcom nieźle wyszło karykaturalne przedstawienie dynamiki podmiejskiego osiedla i sąsiedzkich rozmów, można się nawet szczerze zaśmiać przy kilku stałych żartach powracających w kolejnych epizodach. Główna fabuła jest niestety bardzo nierówna i chaotyczna – nie mogło być jednak inaczej, skoro do dziesięciu półgodzinnych odcinków zaangażowano ośmioro reżyserów i dziewięcioro scenarzystów. Chociaż więc po beznadziejnie słabym początku następuje pewna poprawa, to ani jednego odcinka nie można całościowo pochwalić.

Zdjęcia do Santa Clarita Diet wykonano przy użyciu jednej kamery, za którą stanął Todd McMullen, odpowiedzialny również za seriale Newsroom i Pozostawieni. Tutaj ograniczył się do bardzo prymitywnych sztuczek, takich jak nagłe zbliżenia na szczególnie krwawe sceny. Warto zwrócić uwagę na muzykę – o ile oryginalna ścieżka dźwiękowa niczym szczególnym się nie wyróżnia, o tyle umiejętnie wykorzystano utwory mało znanych wykonawców. Dopasowanie ich tekstów do przebiegu fabuły tworzy dodatkowy element komizmu.

Premierę najnowszej produkcji z serii Netflix Original zaplanowano na 3 lutego. I chociaż jest w niej kilka ciekawych elementów i udanych żartów, to z całą pewnością nie jest to dobry serial. Epatowanie krwią i wnętrznościami, a także zupełnie bezrefleksyjne lekceważenie wartości ludzkiego życia sprawiają, że oglądanie Santa Clarita Diet z całą pewnością nie będzie dobrym spożytkowaniem pięciu godzin.