» Recenzje » Saga Zmierzch: Księżyc w nowiu

Saga Zmierzch: Księżyc w nowiu


wersja do druku

Zmierzch? Zaćmienie? Ściema.

Redakcja: Marigold

Saga Zmierzch: Księżyc w nowiu
Właśnie wróciłem z drugiej części Sagi Zmierzch i jestem zachwycony! Od dawna czekałem na ten film, już przy pierwszych zajawkach plakatów drżały mi dłonie, oba zwiastuny wywoływały niekontrolowane pocenie się. Jestem wielkim fanem historii miłosnej Belli i Edwarda, a jako fan Świata Mroku czuję się tym bardziej zaangażowany emocjonalnie w skomplikowane konflikty między światem wampirów i wilkołaków…

not.

No dobra, czekałem na Księżyc w nowiu, ale bynajmniej nie z uwielbienia do serii. Nie potrafię traktować jej inaczej niż taniej slapstickowej komedii, moje WoDziarskie serce krwawi na czarno na widok tego, co uczyniono wampirom, zaś zmysł fabuły i narracji jest tak porażony, że popada w katatonię. Lekturę książki zakończyłem po drugim zdaniu, od którego gałka oczna zaczęła mi wysychać i obkurczać się. Niemniej, miałem ogromną ochotę sprawdzić, jak twórcy Zmierzchu się pogrążają, a także zupełnie szczerze chciałem zobaczyć Volturi – jedyny element wykonany w zgodzie z wampirzą estetyką – oraz liczyłem na kilka przynajmniej poprawnie wykonanych i nieco inspirujących scen. Tych ostatnich było niestety mniej niż w pierwszej części (bo z dwóch zrobiła się jedna!), ale całość sprawiała ciut lepsze wrażenie (pewnie dlatego, że wprowadzono campową Volterrę i jej mieszkańców).


Wampiry w dzień? Narysowane mięśnie brzucha? To MUSI się udać!

Nie mogę powiedzieć, że film spełnił moje oczekiwania, bo oczekiwać można czegoś pozytywnego – ot, dostałem to, czego się spodziewałem i co wpasowuje się w poetykę podjętą w części pierwszej. Czyli wbrew temu, co sugerowałoby kino akcji z wampirami i wilkołakami, mamy montaż o geriatrycznym charakterze, a akcja jest wartka i sprawna niczym bieg z balkonikami przez płotki. Dykcja filmu przypomina ruch robaczkowy jelit: przykurcz i dłużyzny w partiach z założenia romantycznych (w praktyce bliższych zaparciu), po których następuje istna galopada, biegunka obrazów, które w sposób reporterski streszczają jedyny dynamiczny i rokujący wątek. No i gra aktorska. Gra. Aktorska. Co za mocne słowa.

W Oświeceniu na Akademii Królewskiej w Paryżu funkcjonowało coś takiego jak specjalne wzorniki, które prezentowały kompleksowo, jakie gesty i wyrazy twarzy odpowiadają konkretnym sytuacjom i stanom emocjonalnym. Krytyka stwierdzała, że w efekcie przedstawienia były sztuczne, a twarze zamieniały się w wykrzywione grymasem maski, niemniej u podstaw myślenia artystycznego było jasno zdefiniowane decorum.

Wydaje się, że twórcy filmu mieli zmysł artystyczny i być może nawet sięgnęli po szacowne wzorniki, jednakże zapewne czytali je do góry nogami. Jedno jest pewne, zrezygnowali z miękkiej i nijakiej mimiki na rzecz bardziej przemawiającego do wyobraźni (czy też wyręczającego ją) grymasu o sile ekspresji porównywalnej tylko z teatrem indyjskim albo burleską kabuki. Coś jednak sprawiło, że wszystko było na odwrót i tak na przykład podczas romantycznej sceny Edward miał minę, jakby miał odczuwalne problemy z prostatą. Cała reszta była adekwatnie trafiona.


Zamiast trumny – psychoanalityczna kozetka

Mistrzowskie były także dialogi, tak cudownie banalne, że dobre nawet dla osób o najbardziej skołatanych nerwach – żadna niespodzianka nie mogła nikogo wyprowadzić z równowagi. Ale najprzyjemniejsze były liczne, przepyszne freudyzmy. Dzięki nim całe sceny nabierały nowego smaku. Na przykład Belka i Edek omawiają swoje problemy związkowe, i zaczynają nazywać je po imieniu:
B: I want to come with you!
E: I don’t want you to come.

No i wszystko jasne. Wszak Edward odmawiał jej względów już od pierwszej części. Po takim "przesłyszeniu" dalsza część dialogu nabierała coraz większej pikanterii, bo wszystko idealnie pasowało do psychoanalitycznego odbioru. Podobnie w przypadku sceny, kiedy Bella próbuje otrząsnąć się z traumy porzucenia i po miesiącach roztkliwiania się nad pustym stolikiem w szkole, siada do lunchu z przyjaciółmi. Kolega postanowił wesprzeć bohaterkę duchowo:
K: Czyżby Bella do nas wróciła? Blado wyglądasz. Potrzeba ci białka. Pójdziesz ze mną do kina?

No comment.

Pomijając te miodne freudyzmy, nadające kontekst scenom (o, jeszcze Bella dotyka Jacoba, w którym budzi się wilk i wykrzykuje: "You’re hot!"), dużo radości sprawiło mi czytanie pewnych wątków w trybie antropologicznym. Przede wszystkim interesowało mnie, jak i w jakim stopniu autorka (a za nią filmowcy) projektuje na tekst ideologię mormońską. Oczywiście natrętne łączenie wszystkich w heteroseksualne (acz monogamiczne! Po co zrażać sceptyków?) pary oraz grzeczna do obrzydzenia relacja głównych bohaterów (chcieliby, ale nie mogą) są wszechobecne, niemniej drobiazgi wymknęły się spod kontroli. Śmiesznie przedstawiono podstawowy Problem Wilkołaka, czyli "co się dzieje z twoim ubraniem podczas przemiany?" – koszulka zostaje rozerwana na strzępy, ale krótkie spodenki i trampki już nie. Książka miała w tej kwestii wytłumaczenie – jakże sensowne! – które jednak nie dostało się do wersji filmowej, należy więc ten motyw tłumaczyć jedynie kwestiami cielesno-estetycznymi. W scenie, gdy przywódca watahy wynosi z lasu nieprzytomną Bellę i idzie w kierunku jej ojca, w pierwszej chwili pomyślałem: "I jak wytłumaczysz mu, że znalazłeś ją śpiącą, kiedy całkiem nagi wynosisz ją z lasu po kilku godzinach zaginięcia?". Ta nieoczywistość pozostaje jedynie na poziomie domysłów, dla których granicą jest pewna wilkołacza konwencja, niemniej…

Podczas gdy wampiry są grzeczne do obrzydzenia i zrywają z prawie wszystkimi wzorami kulturowymi, w przypadku wilkołaków zachował się jeden rys, czyli sugestia homoerotycznych relacji. Wampiryzm jest jedną z masek dla relacji lesbijskiej – w sadze Zmierzch w ogóle się nie pojawia, nawet w pojedynczych ujęciach ustawia się mężczyzn i kobiety w szeregu naprzemiennie, a jedyna zażyłość między bohaterkami ma charakter siostrzany i jest nieco infantylna. Niemniej dwuznaczne relacje w obrębie watahy – aktualizujące wilkołactwo jako reprezentację relacji gejowskiej – zostały zasugerowane, choć potem zneutralizowano je postacią "dobrej, skrzywdzonej, ale pełnej wyrozumiałej miłości" żony.


Świecisz jak miliony monet

Inny zastanawiający wątek antropologiczny to oczywiście wampirza przypadłość, z którą mroczni bohaterowie kryją się przed społeczeństwem. Chodzi oczywiście o błyszczenie się niczym psu obróżka wysadzana cyrkoniami. Gdyby potraktować to poważnie a jednocześnie ze sceptycyzmem naukowym, należałoby zadać pytanie, czego w zasadzie boją się wampiry? Na czym miałoby polegać ich zdemaskowanie? Oczywiście, możemy założyć, że w świecie przedstawionym błyszczenie jest jednoznacznie kojarzone z głodnymi krwi potworami – skoro ludzie mają święto z okazji przegnania wampirów przez św. Marka, to może wiedza o potworach jest w miarę powszechna. Niemniej w XXI wieku widok wybrokatowanego, półnagiego faceta podczas karnawałowego święta wzbudziłby raczej powszechne rozbawienie i entuzjazm. Można zatem przypuszczać, że cały ten motyw to jedynie maska skrywająca to, czego autorka nie chciała pokazywać wprost i sięgnęła po obiekt zastępczy.

Strach wampira przed słońcem, którego działanie zgodnie z tradycją działa niszczycielsko na potwora, można wyjaśnić na różnych – oczywiście banalnych – poziomach symbolicznych. Stworzenie nocy boi się światła dnia. Ucieleśnienie śmierci jest niszczone przez życiodajne promienie. Istota z archaicznego porządku lunarnej bogini ucieka przed jasnością w epoce dominacji solarnego boga. Ucieleśnienie strachu, popędów, nieświadomości, intuicji ugina się pod mocą rozumu, odwagi, superego, inteligencji. Jak zatem wytłumaczyć, że autorka wybrała wariant, w którym wampir wystawiony na światło dzienne pomnaża jego blask w milionach refleksów?

Na to pytanie znajduję tylko jedną odpowiedź – dość zawiłą, dla mnie co prawda satysfakcjonującą, ale jednocześnie obnażającą niekonsekwencję i fatalną wyobraźnię twórczą pisarki. Dowiedziałem się, że w książce pada porównanie, iż Edward błyszczy niczym diamenty. Jeżeli miałbym łączyć diament ze sprawami śmierci, do głowy przychodzi mi jeden wątek: kiedy w Indiach podczas pogrzebu spala się ciało osoby praktykującej ascezę, zamiast popiołu pozostaje po niej diamentowy proszek (zwany sarira). W tradycji hinduizmu diament jest ściśle związany ze sprawami oświecenia, co wyraża się w symbolu wadżra (dosłownie: diament, piorun), odnoszącym się między innymi do nagłego i bezpośredniego poznania Rzeczywistości.

Jak mormońska autorka mogłaby wpaść na tak odległe skojarzenie? Według mnie mogła sięgnąć na przykład do Wampira: Maskarady, w którym stan wampirzej duchowej harmonii nazywano Golkondą. Co ciekawe, pierwszym, który jej dostąpił miał być Saulot, założyciel linii Salubri, który udał się w poszukiwania oświecenia na daleki Wschód. Mamy zatem kilka tropów. Po pierwsze, w wampirzej mitologii, którą mogła inspirować się autorka, pojawia się wątek dalekowschodniego mistycyzmu, którego podwaliny ufundował hinduizm. Po drugie, rodzina Cullenów, praktykująca "wegetariańską" ascezę i z Ojcem-lekarzem, jest bardzo stylizowana na Salubri. Po trzecie zaś sama Golkonda to nazwa miasta w Indiach, które było nie tylko symbolem niewyczerpanych dóbr, ale także słynną kopalnią diamentów. Wszystkie symbole w pewien sposób do siebie pasują i można prześledzić związek między archaicznymi znaczeniami a powieściową bzdurą. A bzdurą między innymi dlatego, że "diamentowa przypadłość" dotyczy wszystkich wampirów, a nie tylko garstki wybranych, pracujących nad sobą. Ot i cały mozolnie wyciągany spomiędzy indyjskich rupieci sens uleciał niczym smrodek taniego kadzidełka sprzedawanego w przejściu podziemnym.


Motylek, baranek, badylek

Wspomniałem, że w filmie były też naprawdę fajne momenty, które z liczby dwóch w pierwszej części ograniczyły się do jednego w New Moon. W filmie otwierającym sagę urzekła mnie scena gry w baseball przy użyciu Dyscyplin – dzięki pewnej lekkości i sympatycznemu przymrużeniu oka – oraz nieco koślawo spointowana scenka gotowania z "kuchnia tv" obiadu dla śmiertelniczki – za ironiczny dystans. W Księżycu w nowiu najciekawsza scena była dla odmiany zrobiona na poważnie, a chodzi o pokazaną w końcówce wycieczkę turystów po siedzibie Volturi. Uważam, że motyw był naprawdę mocny, sam nigdy nie wpadłem na nic podobnego. Sądzę, że skojarzenia z prowadzeniem ludzi pod prysznice w nieco innej czasoprzestrzeni, są całkiem trafne i właśnie o taki efekt – zupełnego odczłowieczenia – chodziło twórcom. Gdyby jeszcze potrafili zachować powagę i rozsądek w innych sprawach, może nie planowałbym wybrania się na trzecią część z totalnie ironicznym i kontestacyjnym nastawieniem. Niestety, pointa filmu, która doprowadziła do łez całą salę kinową, pogrzebała wszelkie nadzieje.

Chyba najgorsze jest to, że przez najbliższych kilka lat będziemy świadkami wampiromanii. Już teraz, jak grzyby po deszczu, wyrastają kolejne naśladowcze serie – ostatnio w Matrasie widziałem książeczkę o bohaterce, która jest tak inna, że aż zwykła i która trafia do szkoły wampirów. Harry Potter z domu Tremere. Życzyłbym sobie, żeby reakcją na cały ten zgiełk było nakręcenie porządnego filmu o krwiopijcach – godnego następcy Wywiadu z wampirem. Niestety, zmysł praktyczny podpowiada mi, że skończy się jakąś głupawą pseudo-komedią, ośmieszającą to, co już teraz samo z siebie jest śmieszne. Czyli beznadziejnie groteskową. A że po tym kultura będzie już tak zniesmaczona trupim odorkiem, że motyw zostanie na dłuższy czas zarzucony i nastanie boom na nową głupotę. Czarodziejów i watykańskie spiski już mieliśmy, więc są passé. Co zatem byście obstawiali?
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Galeria


3.5
Ocena recenzenta
Tytuł: The Twilight Saga: New Moon
Reżyseria: Chris Weitz
Scenariusz: Melissa Rosenberg
Zdjęcia: Javier Aguirresarobe
Obsada: Kristen Stewart, Robert Pattinson, Taylor Lautner, Ashley Greene, Peter Facinelli, Elizabeth Reaser, Kellan Lutz, Nikki Reed, Jackson Rathbone, Bronson Pelletier, Billy Burke, Rachelle Lefevre, Dakota Fanning, Jamie Campbell Bower, Anna Kendrick, Michael Welch, Christian Serratos
Kraj produkcji: Australia, USA
Rok produkcji: 2009
Data premiery: 20 listopada 2009
Dystrybutor: Monolith



Czytaj również

Księżyc w nowiu
Księżyc w kryzysie
- recenzja
Saga Zmierzch: Przed świtem. Część 1
Dyskretny urok wampiryzmu
- recenzja
Zmierzch
De gustibus…
- recenzja
Saga Zmierzch: Przed świtem cz.2
Młodzi, lśniący i bogaci
- recenzja
Piękne istoty
Urokliwy czar miłości
- recenzja
Cosmopolis [DVD]
Dziwny nie znaczy gorszy... ani lepszy
- recenzja

Komentarze


Repek
    @Mega...
Ocena:
0
...lolzorz. :P

Czarodziejów i watykańskie spiski już mieliśmy, więc są passé. Co zatem byście obstawiali?

Kino sportowe. No, dobra, żartowałem.

Pozdro i dzięki za kupę śmiechu po nieco przygnębiającym Zodiaku
27-11-2009 01:04
MEaDEA
   
Ocena:
0
Ta recenzja jest jak katharsis - wyraża wszystko to co sama myślę o tej tragedii, jaka przydarzyła się pop kulturze. To była fala oczyszczającego śmiechu.

Dziękuję ;)
27-11-2009 01:19
Repek
    @Nie, chwila...
Ocena:
0
...już wiem...

Przecież ekranizują Coelho ostatnio.

*Grozaaaaa*

Pozdrówka
27-11-2009 01:24
beacon
   
Ocena:
0
Inteligentne żarciki, Julianie ;>
27-11-2009 01:24
Savarian
   
Ocena:
+4
Świetna recka.
W 100% oddaje to co myślę o filmie gdy przytomne sobie 2h stracone z życia kiedy to nieopatrznie dałem się namówić mojej lepszej połówce na to coś zwane szumnie dziełem srebrnego ekranu.
Sam chciałem przestrzec innych Polterówiczów przed filmem ale mój umysł w geście obronnym zepchnął wspomnienia z sali kinowej daleko na dno umysłu. Dalej nawet niż traumę związaną ze śmiercią mojego ukochanego chomika "Kuleczki" kiedy miałem 8 lat. :)

Ze swojej strony dodam tylko tyle. Jeśli już zdarzy wam się iść na ten film (Co wszak jest w pewien sposób przeżyciem wyjątkowym) nie kupujcie popcornu, bo w salwach bezwolnych parsknięć śmiechu możecie opluć siedzących z przodu, a ponadto uważajcie na 16-sto letnie fanki stadnie przybywające na projekcję.
Po moim zachowaniu na sali kinowej, wydaje mi się, że jestem śledzony, moja twarz została zapamiętana, a głuche telefony oznaczają, iż fanklub metro-anorektycznego wampira z twarzą przypominającą pomidor trafiony łopatą już ma mnie na celowniku.

Peace
27-11-2009 07:36
Scobin
   
Ocena:
0
Recenzja świetna, a ja pewnie pójdę, bo lubię te klimaty. :-D
27-11-2009 08:36
Noth
   
Ocena:
0
Genialna recenzja.
27-11-2009 08:45
27532

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Takie recenzje lubię najbardziej.

@MEaDEA'o. Czy w pełni świadomie przypisałaś tej produkcji notę 10/10? : )
27-11-2009 08:59
   
Ocena:
+2
Boże, co za nieskładna recenzja siląca się na humor. Czekam na reckę Malaggara
27-11-2009 09:07
11186

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
A mnie się podoba. Marchewko, lubię błysk humoru w Twoich tekstach.
Pozdro. :-)
27-11-2009 09:27
MEaDEA
    Aureus
Ocena:
0
Nie totalne Zaćmienie miałam. Choroba i zmęczenie sprawiły, że myślałam, że daje ocenę recenzji. Filmowi dałabym jakieś marne pukające do dna - 1 :)
27-11-2009 10:54
996

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Fajna recka, troszkę odpłynąłeś pod koniec poza film, ale czytało się pociesznie. Nigdy nie byłem wodziarzem, gothem ani mroczniakiem innej maści a i tak serduszko mi boleje nad tym, jak ośmiesza się pojęcie wampira.
27-11-2009 11:08
~vanderherring

Użytkownik niezarejestrowany
    omg
Ocena:
0
zarąbista recenzja :D Nie widziałem zmierzchu i nie zamierzam ale na prawdę uroczo się czyta, plus fajne wątki antropologiczno-psychologiczne. Co do kolejnej mody; ja sądzę że zamieszanie związane z 2012 dopiero się rozkręca.
27-11-2009 11:42
Chamade
   
Ocena:
0
Recenzja iście urocza. I jakie głębokie wnioski, cóż można wysnuć z takiego "produktu dla mas".. Brawo.
Po obejrzeniu pierwszej części tejże sagi w wersji fabularnej kolejną zobaczę dopiero, kiedy naprawdę źle się poczuję.
27-11-2009 11:59
de99ial
   
Ocena:
0
Swoją drogą Full Eclipse z 1993 był bardzo dobrym filmem.

A to... Cóż... Od siebie dodam, że podobała naprawdę podobała mi się scena, w której wielki czarny wilk wyłania się z lasu - przez chwilę.

Reszta... ech....
27-11-2009 12:21
gwyn_blath
   
Ocena:
0
Książkę doczytałam mniej więcej do połowy po czym odpuściłam sobie tę torturę, a do filmu nawet nie mam zamiaru się zbliżać.

Tym niemniej recenzję przeczytałam z autentyczną przyjemnością, co ciekawsze fragmenty czytając na głos osobie siedzącej obok. Bardzo fajnie napisane, kilka naprawdę oryginalnych i trafnych spostrzeżeń. Dzięki za tekst, pozytywnie mnie nastroił :)
27-11-2009 12:26
Marigold
   
Ocena:
0
U mnie w pracy recenzja zrobiła furorę ;) Czytały tak moja szefowa, jak i moja koleżanka i skończyło się zachwytem u obu :)
27-11-2009 12:41
~Gregg

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
+8
A ja mam mieszane uczucia wobec tej recenzji. Pomijam wycieczki freudowskie. Mam wrażenie, że w dowolnym filmie, choćby przyrodniczym o geologii Ziemii, można na siłę dopatrzeć się odpowiednich podtekstów. Wszystko zależy od tego, kto co chce znaleźć i czego szuka.

Tu oczywiście łatwiej poszaleć, bo nikt nigdy nie ukrywał, że to seria o zakazanej miłości.

Nie wiem, dla mnie widok grupki facetów, którzy bez koszul skaczą do wody (w dodatku są "dzikimi" z rezerwatu) nie powoduje automatycznego posądzenia o związki gejowskie. Podobnie jak całujące się w policzki przyjaciółki. Być może nie jestem tak wyrafinowany jak autor recenzji.

Drażni mnie także nakładanie szablonu religijnego na przesłanie filmu. Tak, akurat wiadomo, że pisarka jest mormonką. No i co z tego? Czy teraz każdy film/książkę będziemy recenzowali przez pryzmat wyznania autorów? A jakiego wyznania jest reżyser Nowiu? Szkoda, że recenzent tego nie zbadał, bo przy tym podejściu jest to pytanie wprost zasadnicze. To nie Meyer stworzyła ten film.

Zresztą, jakby recenzent przeczytał książkę, być może by zauważył, że to raczej w filmach wszelkie elementy religijne usunięto (co wisi na ścianie w domu u Cullenów, itd?).

Generalnie myślę też, że recenzując ekranizację książki warto pokusić się o przeczytanie tej książki. Inaczej recenzujemy tylko i wyłącznie FILM, dzieło reżysera, nie znając odniesienia podstawowego. Bez tego analizowanie przesłanek i pomysłów autorki KSIĄŻKI jest bardzo ryzykowne. Żeby nie powiedzieć, nieprofesjonalne.

Na koniec zostawiłem to co boli mnie najbardziej, zarówno w recenzji, jak i w komentarzach pod nią. Nie rozumiem, naprawdę nie rozumiem jak poważnie można trzymać się kurczowo wydumanego pojęcia wampira, który ma wyglądać tak, a nie inaczej, zachowywać się tak, a nie inaczej. Tym bardziej, że to jak wampir MA wyglądać, jak działać zależy ogromnie od danej kultury. A tu jakby wszyscy się umówili, że ma być WoDowy i wszystko inne to herezja, bluźnierstwo. Musi płonąć w Słońcu. Tako rzecze Buffy...

Żałosna sztywność i brak wyobraźni. Każdy ma prawo wymyślić sobie dowolnego stwora, choćby galaretowatą masę latającą nad miastem i zasysającą dym z kominów, po czym nazwać ją wampirem. A Wy macie ochotę zakołkować aktorkę za to, że ośmieliła się wykoncypować "wampira", który gra w baseball zamiast mrocznie larpować, jak przystało temu symbolowi kultury. Oraz masce związków lesbijskich.

Całą dywagację o mistycznych tradycjach Indii, przeplatanych jedynie słuszną wykładnią WoDu pominę. Bo jest oparta na jednym jedynym słówku "diament" wyjętym z książki.

Której autor recenzji nie czytał.
27-11-2009 13:47
Panthera
   
Ocena:
0
recenzja jest super :)

i up to Gregg:
Autorka książki sama podkreślała w jakimś wywiadzie, że książka ma szerzyć wartości religijne [w tym przypadku religii przez nią wyznawanej] bo młodzież w naszych czasach jest zagubiona itd. Więc to nie wymysł recenzenta, tylko to co sama autorka stwierdziła, iż chciała je zawrzeć w swoim... w swojej książce. Czy udanie, czy nie udanie to już inna bajka. tak więc książka miała mieć przesłanie religijne, obstawiam iż film na jej podstawie trochę z owego przesłania zachował...
27-11-2009 13:51
~Gregg

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
+2
Panthero - nawet jeśli rzeczywiście coś takiego powiedziała w jakimś wywiadzie, to nic to nie zmienia - recenzja jest filmu nie książki (przynajmniej powinno tak być), to po pierwsze, a po drugie Julian nie powołuje się ani razu na tego rodzaju wypowiedź pisarki, czy kogokolwiek z twórców filmu, zatem ten pryzmat religijny wciąż wygląda wyłącznie na jego wymysł. Że przypadkiem być może trafny (w odniesieniu do książki) to rzecz drugorzędna. Mnie to wygląda na strzelanie w ciemno - tu trochę Freuda, tu trochę retoryki wyznaniowej, tu trochę przedziwnego łączenia fikcji WoDziarskiej z mistyką Indii. Wszystko to straszne lanie wody wokół tematu, ale za to mamy popis erudycji, czyli to musi być prawda.

Plus zupełnie trafne spostrzeżenie, że gra aktorska nie była najwyższych lotów. Na szczęście to ostatnie rzeczywiście odnosiło się wyłącznie do filmu.
27-11-2009 14:54

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.