Rytuał

Egzorcyści w XXI wieku

Autor: Kamil 'New_One' Jędrasiak

Rytuał
Po ponad półtoragodzinnym seansie, przed którym twórcy zapewniają widza, że "film jest oparty na autentycznych wydarzeniach", w napisach końcowych czytamy oświadczenie, iż "historia, nazwy, postaci i wydarzenia są fikcyjne" a "jakiekolwiek podobieństwo z prawdziwymi osobami, miejscami, budynkami i produktami nie było zamierzone". Tymczasem na ekranie oglądamy Rzym wraz z rozmaitymi jego "pocztówkowymi" atrybutami, a przez filmową narrację przewijają się między innymi Chicago i Florencja. Czemu ma służyć takie mieszanie widzom w głowach? Otóż taki właśnie jest omawiany obraz Mikaela Håfströma – pełen sprzeczności. Dotyczy to zresztą nie tylko aspektów realizacyjnych, ale też między innymi samej historii, która może nie jest zbyt oryginalna, ale jednak emanuje pewną "świeżością". Również ocena Rytuału pozostaje mocno ambiwalentna. Wiadomo nie od dziś, że im większego dystansu nabierze odbiorca wobec utworu, tym mniej emocji wpłynie na jego opinię, tym chłodniejszym okiem spojrzy na samo dzieło. W przypadku omawianego tu horroru można stwierdzić, że nieznacznie zyskuje on po powtórnym obejrzeniu, jakiś czas od premiery. Rewers okładki DVD zdobi hasło "Najlepszy film o egzorcyzmach od czasów Egzorcysty", będące wyciągiem z recenzji Lisy Germani z TV GUIDE NETWORK. Można zgadywać, że wśród prestiżowych serwisów i pism nie udało się znaleźć równie pochlebnej opinii. I nie powinno to nikogo dziwić. Tym niemniej, niech będzie jasne: Rytuał zasługuje na uwagę, bo w gruncie rzeczy nie jest filmem złym. Od pierwszej ligi mrocznych opowieści dzieli go przepaść, ale i do niskiego poziomu jest mu bardzo daleko. Za największe wady filmu uznać można jego wtórność i granie na oklepanych schematach. Jego największe zalety – paradoksalnie – wiążą się z wadami, a są to: osadzenie znanych motywów w nowych realiach i obsada. Werdykt początkowo padł negatywny, ale z czasem można było dostrzec, że "w tym szaleństwie jest metoda". Ostatecznie, Rytuał ocenić można jako nieco ambitniejszy (choćby w zestawieniu ze słabym Egzorcystą: Początek ) średniak.
Obsadę dobrano dość umiejętnie. Na pierwszym planie świeci nazwisko Anthony'ego Hopkinsa w roli ojca Lucasa Trevanta, a partnerują mu Colin O'Donoghue jako Michael Kovak i Alice Braga jako Angeline. Postać Hopkinsa to doświadczony egzorcysta, łączący w sobie typowe dla samotników dziwaczność i oświecenie mentora z poczuciem humoru. Sam aktor to strzał w dziesiątkę, bo choć twórcy wykorzystali jego ograną już w dziesiątkach filmów manierę Hannibala Lectera, pozwolili mu również wnieść do roli ojca Lucasa osobisty szlif. Michael Kovak to młody Amerykanin, który pomimo drążącego go kryzysu wiary postanawia wstąpić do seminarium duchownego. Widząc w nim przyszłego egzorcystę, przełożony wysyła go na szkolenie do Watykanu. O'Donoghue sprawdza się w tej roli nieźle, ale nic ponadto. Ot, zwykły "standardowy przystojniak" z mimiką sugerującą rozdarcie między cynicznym humorem a problemami wewnętrznymi. Uroda – nieco w typie Milo Ventimiglia jako Peter Petreli w serialu Heroes – ma natomiast tłumaczyć jego atrakcyjność w oczach kobiet. Aktorstwo O'Donoghue to wzór przeciętności, a niektóre jego grymasy mogą wręcz irytować. Jeszcze gorzej wypada Alice Braga w roli Angeliny. Jej postać to dziennikarka pisząca artykuł o egzorcyzmach, z którą Michael dość szybko odnajduje wspólny język. Napięcie niby wisi w powietrzu, ale trudno się na to złapać. Pomimo niezbyt przekonującego wątku relacji tych dwojga, jej postać nie jest zbyteczna, bo udało się utworzyć wiarygodną relację przyjacielską między nią a filmowym partnerem. Nie rozpisując się zbytnio, wspomnę tylko o silnym zapleczu w postaci drugiego planu: Rutger Hauer w roli poważnego i tajemniczego ojca (taty) Michaela, Ciarán Hinds jako watykański wykładowca – ksiądz Xavier oraz Toby Jones grający przełożonego w seminarium, ojca Matthew. Każdemu z nich udało się wykreować swoje postaci wystarczająco wyraziście, by zapadały w pamięć – pomimo mocno ograniczonego czasu ekranowego. Chapeau bas! Początek historii ma miejsce w Stanach Zjednoczonych. Michael, cieszący się zainteresowaniem kobiet, udaje się do seminarium, gdzie po kilku latach, przed złożeniem ślubów kapłańskich, zaczynają nachodzić go wątpliwości co do wyboru ścieżki życiowej. Nagły wypadek sprawia, iż jego przełożony dostrzega w nim coś wyjątkowego i – stosując podstępną argumentację – wysyła na szkolenie egzorcystów do Rzymu. Dopiero w Wiecznym Mieście zaczyna się właściwa akcja. Michael przykuwa szybko uwagę ojca Xawiera, który wysyła go na spotkanie z doświadczonym egzorcystą, Lucasem Trevantem. Walka rozumu z wiarą trwa nawet wtedy, gdy ten pierwszy nie jest w stanie wyjaśnić pewnych zaskakujących faktów – jak choćby "test na opętanie", w którym ofiara wyjawia zdolności jasnowidzenia. Łatwo się domyślić, że ów egzystencjalny kryzys rozwijać się będzie przez cały film, po drodze zapewniając bohaterom przerażającą przygodę. Jak na horror, Rytuał raczej nie straszy, zwłaszcza widzów obeznanych z tematyką egzorcyzmów. Na plus można policzyć brak scen lewitacji, dziwacznie powyginanych stawów i innych tego typu absurdów. Zamiast tego pozostają jedynie ujęcia sugerujące podobne sytuacje, ale całość nieco bardziej "urealniono". Nieco, ale nie całkowicie: mamy tu mowę innym głosem i w innych językach, zmianę odcieni skóry i dziwne artefakty. Krótko mówiąc, poetyka gatunku została zachowana, ale odświeżona.
Ciekawie sprawdza się wspomniane wcześniej uwspółcześnienie historii. Studenci seminarium korzystają z komputerów i grają na konsolach w Gears of War. Uzależnienie od palenia znika na rzecz uzależnienia od gum do żucia. Slajdy w watykańskiej uczelni ustępują miejsca prezentacjom multimedialnym w nowoczesnej sali wykładowej (komputer dotykowy, podświetlane biurka, słuchawki translatorskie, automatyczne drzwi, itd.). To wszystko skonfrontowane ze starymi uliczkami Włoch, a wśród nich dom ojca Lucasa. Swoją drogą, nawet duchowni są jacyś tacy "modern cool". Sporo plusów zyskuje Rytuał, gdy przyjrzeć mu się z bliska, na poziomie najprostszych rozwiązań. Przykładem może być język używany przez bohaterów. Skoro akcja rozgrywa się we Włoszech, to postaci mówią po włosku. Owszem, wykłady w Watykanie prowadzone są po angielsku, ale skoro są tam studenci z różnych stron świata, to jest to zrozumiałe. Co więcej, kwestię języka wykorzystano też fabularnie, więc jest to tym bardziej ważne. Strona wizualna filmu jest bardzo dopracowana. Zdjęcia Bena Davisa są świetne, przywodzą na myśl najlepsze fragmenty z filmów Zacka Snydera (wypadek w deszczu to niemal połączenie snyderowskiego Rorshacha w bazie wojskowej w Strażnikach z polską Białą sukienką). Zarówno plenery, jak i wnętrza, czy wreszcie same postaci prezentują się znakomicie. Wyrazy uznania po raz kolejny.
Zalet jest zapewne jeszcze kilka, ale te wymienione to ich trzon. Wad niestety również nie brakuje. Do tego niemal absolutnie nijaka muzyka, która jednak – na szczęście – nie przeszkadza w odbiorze, a to znaczy, że sprawdza się jako ilustracja. Wymienianie zarzutów wobec fabuły mogłoby zająć sporo miejsca, ale w zasadzie łatwiej napisać, że zwroty akcji są po prostu do przewidzenia. Wynika to głównie z tego, że twórcy prowadzą widza jak dziecko za rączkę, opowiadając historię sprawnie, ale dość łopatologicznie. Jedna scena wyróżnia się tu zdecydowanie na plus – rozmowa telefoniczna z ojcem. To chyba jedyny autentycznie zaskakujący, nieco bardziej nastrojowy fragment filmu. Nienajgorszy jest też finałowy egzorcyzm. Poza tym nie ma zbyt wielu chwytliwych rozwiązań. Szkoda, bo twórcy wyraźnie starali się wnieść tu sporo świeżości, co wskazuje na ich talent (za scenariusz odpowiada Michael Petroni, który naprawdę nieźle rozpisał sporą część dialogów – mają swój "pazur"). Dlaczego więc nie wysilili się jeszcze trochę, choćby po to, by owe wytarte klisze zdekonstruować, tworząc nową jakość? Być może to wymogi studia, bo film jest wręcz wzorcowy jak na standardy Hollywood. Bezpieczne rozwiązania gwarantują wszak sukces finansowy.
Jeśli podobał wam się Egzorcysta i od tamtej pory nie widzieliście zbyt wielu dobrych filmów o podobnej tematyce – a wbrew słowom pani Germani powstało takich kilka – warto sięgnąć po Rytuał. Nie dostaniecie tu wprawdzie czegoś całkiem nowego, ale i nie jest tonieudolna kalka filmu Williama Friedkina. Co więcej, zadowoleni powinni być zarówno poszukiwacze grozy (choć jak wspomniałem, nie jest to najmocniejsza strona tego obrazu), jak i widzowie, którym strach w kinie nieco już zobojętniał, bo obraz Mikaela Håfströma oferuje także nieco humoru i dystansu. Nie oczekujcie natomiast hitu, bo tego nie dostaniecie. Tak naprawdę ten film zapomina się wkrótce po obejrzeniu. Ot, rozrywka na jeden wieczór. Polecam zwłaszcza złaknionym kinematograficznych opowieści o opętaniu, bo na tle tematycznej konkurencji ten utwór wypada naprawdę nieźle.
Gdzie obejrzeć? Pomijając coraz popularniejsze ostatnimi czasy VOD, oferowane przez różnych operatorów, obraz trafił również do dystrybucji bardziej tradycyjnymi kanałami. Od premiery minęło już wystarczająco dużo czasu, by większość zainteresowanych mogła się z tym obrazem zapoznać.