RED

Raczej Emerytura, Dziadku

Autor: Maciej 'Czarny' Kozłowski

RED
Pierwszy raz z RED zetknąłem się podczas kinowego seansu Niezniszczalnych. Zwiastun, który widziałem na chwilę przed filmem Sylwestra Stalone’a, totalnie mnie zachwycił – duża ilość wybuchów i przemyślanych scen walki, poczucie humoru, gwiazdorska obsada... Czego chcieć więcej od kina akcji? Oczekiwałem, że RED okaże się po prostu kolejnymi Niezniszczalnymi – filmem, który będzie nie tylko przyjemny, ale i wyśmieje produkcje "dla prawdziwych mężczyzn". Co więcej, trailer jasno mi zasygnalizował, że powinienem oczekiwać prawdziwej "jazdy bez trzymanki" – epatował celowo niedorzeczną efektownością, co wróżyło nic innego, jak parodię wspomnianej produkcji. Parodia pastiszu? Wchodzę w to!
Historia nie jest najważniejsza?
Nie od dziś wiadomo, że fabuła nigdy nie była najistotniejszym elementem kina akcji – jest raczej zwornikiem, który pozwala głównemu bohaterowi poharatać szkaradne facjaty bandziorów, wysadzić w powietrze możliwie największy fragment powierzchni ziemi oraz uratować piękną kobietę z opresji. W zasadzie RED wpisuje się w ten model – znajdziemy w nim wszystkie te elementy. Z pewnością oryginalne nie jest też to, że główny bohater, Frank Moses (Bruce Willis), zostaje wplątany w międzynarodową aferę. Nie zaskoczy nas również jego postępowanie – zgromadzenie grupy oddanych mu śmiałków, z których pomocą przezwycięży o wiele potężniejszego wroga. Ziewnięciem skwitujemy też raczej głównego oponenta Franka – bezwzględnego agenta CIA, który jest dosłownie żywcem wyciągnięty z kanonu schwarzcharakterów. Twórcy filmu postanowili jednak wprowadzić pewien element od siebie – mianowicie tak sam Frank, jak i jego przyjaciele, są emerytami. Główny bohater zakochuje się w pewnej – oczywiście kanonicznie niezaradnej – kobiecie, którą niechcący wplątuje w skomplikowaną intrygę. To wszystko wyrywa go z mieszkania, w którym zajmuje się głównie hodowaniem owocu mango i zmusza go do chwycenia za broń. Szybko dowiemy się również, że bohater był kiedyś amerykańskim agentem specjalnym. By zemścić się na ludziach, którzy chcieli go zabić, prosi o pomoc swoich dawnych przyjaciół – również emerytowanych zabójców. Z powyższej fabuły można było stworzyć coś naprawdę zabawnego. Niestety, scenarzysta zawalił na całej linii. Potencjał stetryczałych bohaterów został zupełnie zaprzepaszczony – poza genialną rolą Johna Malovicha, wszystkie postaci w filmie są potwornie sztuczne, sztywne i stworzone bez polotu. Fabuła jest prowadzona w bardzo leniwy sposób – mamy więc do czynienia z kinem akcji, w którym rzeczonej akcji jest jak na lekarstwo; usłyszymy za to dużo nudnych, niepotrzebnie rozwleczonych i oczywistych dialogów. Co prawda film obfituje w liczne zwroty akcji, jednak zupełnie nic one nie wnoszą – ani do fabuły ani do naszego postrzegania poszczególnych postaci.
Boooom! Tratatatata!
Zwiastun obiecywał ekstremalnie efektowne sceny strzelanin, pościgi, absurdalne wyczyny głównych bohaterów i bardzo przerysowaną, komiczną konwencję. Niestety wszystkie fragmenty filmu, które były właśnie takie, pokazano już w samym trailerze. W efekcie, praktycznie przez cały seans czekałem, aż Bruce Willis zastrzeli jednym pociskiem dziesięciu przeciwników, albo chociaż przefrunie autem przez pół miasta, równocześnie ratując dziecko spadające z balkonu – w końcu tego typu atrakcje zapowiadał zwiastun! W rzeczywistości zobaczyłem serię nudnych, statycznych strzelanin, poprzetykanych nieciekawymi dialogami. Również walka wręcz mnie nie powaliła – nie czuć siły ciosów, a jakakolwiek dynamika pojedynków praktycznie nie istnieje. Miał być napalm, a dostaliśmy melasę.
Malkovich na prezydenta!
Gra aktorska wypadła bardzo miernie. Raz, że scenarzyści nie popisali się inwencją ani wyobraźnią podczas wymyślania bohaterów; dwa, że sami aktorzy również nie stanęli na wysokości zadania. Widać to już po postaciach pierwszoplanowych: Bruce Willis jest sztuczny i bez wyrazu, Karl Urban zagrał bardzo bezosobowo. Szczególnie smuci forma Morgana Freemana – zdecydowanie jest to najgorsza rola, w jakiej go widziałem. Jego bohater jest zupełnie wyprany z tej charyzmy, którą zawsze można było zauważyć we wszystkich rolach tego aktora. Zamiast poczciwego, zabawnego i... zabójczego staruszka, którego mieliśmy ujrzeć, stajemy naprzeciwko postaci pozbawionej jakichkolwiek cech szczególnych. Zupełnie na przeciwnym biegunie należy postawić Johna Malkovicha. Scenarzystom udało się stworzyć postać naprawdę zapadającą w pamięć, nieszablonową i ciekawą – a Malkovich oddał ją idealnie na ekranie. Odgrywany przez niego szaleniec jest nie tylko naprawdę zabawny, ale i bardzo przekonujący. W jego poczynaniach nie czuć tego fałszu, który rzuca się w oczy u innych bohaterów – wydają się być zupełnie naturalne. Była to najtrudniejsza rola w filmie (w końcu nie jest łatwo zagrać schizofrenika z bazooką w pluszowej śwince), a Malkovich poradził sobie z nią naprawdę doskonale.
Co słychać?
Oprawa filmu jest do bólu standardowa. Muzyka nie wybija się w żaden sposób (nie byłbym nawet w stanie powiedzieć, czy w ogóle się w filmie pojawiła – jest więc zupełnym tłem); praca kamery, efekty specjalne etc. również niczym nas nie zaskoczą. Można by powiedzieć, że jest to po prostu kolejny prawidłowo zrealizowany film akcji, który od strony technicznej zupełnie niczym się nie wyróżnia.
Zniszczalni
RED jako całokształt był dla mnie dużym zawodem. Zamiast ekstremalnej wersji Niezniszczalnych otrzymaliśmy dość nudny, bardzo typowy film akcji. Gdyby nie brawurowa gra Johna Malkovicha, uznałbym wizytę w kinie za całkowicie zmarnowaną. Muszę jednak uczciwie przyznać, że moje oczekiwania wobec tej produkcji były dość wygórowane. Film Sylwestra Stalone’a postawił poprzeczkę bardzo wysoko, ale liczyłem, że RED przeskoczy ją bez problemu. Niestety, chociaż miał bardzo dobry rozbieg i skoczył z ogromną energią, to do poziomu wyznaczonego przez poprzednika zabrakło mu dobrych parunastu centymetrów. Tym samym, zamiast stanąć na podium, grzeje już ławę w szatni. Oby lepiej na następnych zawodach, Bruce! OCENA: 4,5 Plusy: Minusy: