Polecamy / Odradzamy w czerwcu

Autor: Marigold

Transformers: Zemsta upadłych
-
2009-06-24

Jedynka była nudna, na sali kinowej wybuchałam kilkakrotnie śmiechem w najmniej odpowiednich momentach (ku zgrozie kilku fanów). Na dwójkę poszłam bez żadnego nastawienia. Transformers: Zemsta upadłych jest nudna jak flaki z olejem. Przez blisko 110 minut dzieje się niewiele, akcja to zaledwie ostatnie trzy kwadranse. Jak pisał Craven, część pierwsza miała jeden żenujący moment, zaś druga w nie obfituje… Co i rusz zerkałam, ile minut zostało do końca. To film o ludziach i ich maszynach: mamy wielu dzielnych żołnierzy, ruszające do boju F-16, lotniskowce, tylko robotów jakoś mało – grają rolę dość drugorzędną. Jakieś głupotki językowe, nad którymi nie warto się rozwodzić. Generalnie odniosłam wrażenie, że te 150 minut to przydługi teledysk, ilustrujący kawał dobrej muzyki (tak, to zdecydowana zaleta) niezłymi efektami. Ot, co. Na plus – Shia LeBeouf bardzo zmężniał, Josh Duhamel jest nadal nieziemsko przystojny – drogie panie, przynajmniej jest na co popatrzeć. Panowie zaś mogą cieszyć oczy Megan Fox, która wygina się uwodzicielsko na motorze. Największy pozytyw to John Turturro, który ratuje cały film. Każda scena z nim jest zabawna i sprawia, że człowiek przestaje się nieziemsko nudzić. Warto chyba tylko dla niego (no i dla mojego ukochanego Bee...). [Marigold]


W skrócie: Uczta dla oka, katorga dla uszu. Pod względem wizualnym – majstersztyk. Tysiące wybuchów, transformerso-mordobić, bardzo dobra praca kamery… no i Megan Fox. Pod każdym innym względem, niestety, dużo gorzej. Zamiast fabuły otrzymujemy produkt fabułopodobny, a do tego rynsztokowy humor, garść bzdur i nieścisłości w scenariuszu i, oczywiście, Shia’e Leboufa, którego jak zwykle wciśnięto w rolę ciamajdowatego nastolatka. Prościej mówiąc: jak oglądać, to z wyłączonym dźwiękiem. [malakh]






Narzeczony mimo woli
-
2009-06-19

Mimo całej mojej sympatii dla Sandry Bullock i Ryana Reynoldsa muszę przyznać, że Narzeczony mimo woli to chała jakich mało. Stereotyp goni stereotyp. Bullock gra Margaret Tate – antypatyczną i wredną szefową miłego, grzecznego i zdeterminowanego Andrew. Kiedy wiedźmie grozi deportacja z kraju łopoczących na wietrze flag, postanawia przekupić wiernego asystenta. Awansuje go w zamian za małżeństwo. A potem już z górki: wizyta u jego rodziny, przygotowania do wielkiego dnia, przyznanie się do błędu, gorzkie rozstanie i happy end. Wszystko już było. Bullock powtarza kawałki swojej roli z Ja cię kocham, a ty śpisz (tylko jest mniej sympatyczna). Oklepane, do bólu nudne. Polecam chyba wyłącznie zatwardziałym miłośniczkom komedii romantycznych. Mnie, fance chociażby wyżej wspomnianego While you were sleeping, dłużyło się strasznie…[Marigold]

Coco Chanel
2009-06-26

Cocorico! – gdyby film Coco Chanel kończył się w połowie, byłby bardzo dobry, natomiast jako całość jest tylko niezły. Początek filmu – scena w obrośniętym korzeniami sierocińcu, królujące na ekranie szarość, czerń i biel tworzą niesamowity klimat, który sprawia, że widz angażuje się w opowiadaną historię w ciągu chwili. Kolejna scena to Gabrielle śpiewająca z siostrą w podrzędnej spelunce uroczą piosenkę o zaginionym piesku, Coco. Niezwykle udane wprowadzenie na scenę większości postaci i nadanie przyszłej kreatorce mody przydomka, który przylgnie do niej na całe życie. Potem prezentacja życia utrzymanki bogatego szlachcica, pierwszych prób zabawy modą, pierwszych szokujących społeczeństwo zachowań – męskie stroje, skromne kapelusze, unikanie gorsetów. Do tego momentu jest znakomicie. Wtedy na scenę wkracza wątek romantyczny – przystojny mężczyzna, wielka miłość, wyprawa nad morze, osobisty dramat. Wielki romans kładzie niestety film. Widza, obserwującego kochanków, przestaje intrygować postać Coco…

Na plus zapisać należy piękne zdjęcia (szczególnie sceny nad morzem) i muzykę Alexandre’a Desplat, który jak zwykle świetnie się spisał, ale zachwycają przede wszystkim kreacje aktorskie. Audrey Tautou wygląda i zachowuje się jak Chanel, idealnie oddając jej niesamowity wdzięk i urok osobisty; ciekawie prezentuje się Marie Gillain jako siostra Coco – jest niezwykle naturalna, stonowana, kobieca – idealnie równoważy męski wizerunek Gabrielle. Alessandro Nivola jest uroczy, męski i uwodzicielski (przynajmniej dopóki się nie uśmiecha…). Największe brawa dla Benoît Poelvoorde – szlachcica, który utrzymuje Coco, człowieka, który ją nieświadomie upokarza, ale próbuje jej zapewnić przyszłość i towarzyszy w najtrudniejszych momentach życia. Jest znakomity. Coco avant Chanel to film wybitnie dla kobiet. Większość z nich zapewne wychwyci smaczki takie jak podkreślanie tego, że Gabrielle to Mademoiselle (jak jedne z perfum wyprodukowanych przez Chanel) oraz porównanie zestawień czerni i bieli tworzonych przez nią strojów z habitami sióstr zakonnych z sierocińca. Kobiety do kin! – ale raczej z przyjaciółką, gdyż mężczyźni mogą się śmiertelnie wynudzić.[Marigold]

Terminator: Ocalenie
+
2009-06-05


Nie jest to dzieło wiekopomne, ale też nie pogrąży serii o Elektronicznym mordercy w otchłaniach nędzy i rozpaczy. Bardzo zacna rozrywka na wieczór, szczególnie dla tych, którzy przetrwali ciężki dzień, czując się jak ruch oporu walczący w pracy z bezdusznym kierownictwem – efektowne kino akcji, przygody i misji ratunkowej. Kto liczył na przemycenie do tego pochwalnego hymnu na cześć montażu i efektów specjalnych jakiś pseudofilozoficznych metafor, intelektualnych uniesień lub epokowej fabuły, srodze się rozczaruje. Fabuła prosta jest jak drabina, a moralne dylematy zgłębione bez dłubania w szczegółach. Litościwie opuszczam zasłonę milczenia na absurdy scenariusza i miliony uproszczeń, fale patosu oraz pełną świadomość, że najciekawszy z wątków o relacji człowieka i maszyny skupił się głównie na wzajemnej strzelaninie, dyspucie nad rzeką i reanimacji metodą chałupniczą. Terminator: Ocalenie to przede wszystkim wizualny fajerwerk – efekty specjalne otrzymały w filmie rolę główną, choć ich kreację próbuje zrównoważyć znakomity Sam Worthington poszukujący w życiu szansy na drugą szansę oraz Christian Bale poszukujący własnej chrypki. Reasumując – Terminator: Ocalenie to film do oglądania. Nie mylić z myśleniem.[Arion]


Do kina poszłam z przekonaniem, że Terminator: Ocalenie będzie filmem durnym. Po seansie stwierdziłam jednak, że jest tylko dość głupi (momentami parskałam śmiechem), ale ogląda się go całkiem nieźle. Pojawiło się sporo nawiązań do poprzednich części. O niektórych wspomina malakh w swojej recenzji, ja dodałabym chociażby scenę, gdy Connor usiłuje wejść po schodach (pełza identycznie jak w części drugiej), ale wyszukanie wszystkich smaczków pozostawiam oglądającym, by nie psuć im zabawy. Są momenty wybitnie niepotrzebne, vide śliczne widoczki, są postaci, których role można by bardziej rozbudować (żona Connora wypowiada właściwie jedno zdanie), całości nie ogląda się z zapartym tchem, ale ogólnie pomysł McG się sprawdza. Efekty są fajne, zawiodłam się tylko kilkakrotnie, głównie w pierwszej części filmu – deszcz, który nie wygląda zbyt realistycznie i zupełnie niepotrzebna wielka fala (skojarzenie z Posejdonem jak najbardziej prawidłowe). Mnie, tu pewnie wyklną mnie fani poprzednich części, bardzo podobała się scena pościgu mototerminatorów za ciężarówką – fajnie zmontowana, szybka, efektowna. Aktorzy? – mimo wielkiej sympatii do Bale’a, muszę stwierdzić, że Worthington bije go o głowę, tworząc najlepszą kreację Terminatora: Ocalenie. Nie jest to film, na który pobiegnę do kina po raz kolejny, natomiast z przyjemnością obejrzę go na dvd, gdyż – po ciężkim dniu pracy – zapewnił mi godziwą rozrywkę. [Marigold]