Piraci z Karaibów: Skrzynia umarlaka

Płyńcie na ten film!

Autor: Magdalena i Maciej Reputakowscy

Piraci z Karaibów: Skrzynia umarlaka
repek: Yo ho, yo ho, a pirate’s life for me!

Magda: Nie śpiewaj, bo to przynosi pecha, szczególnie w twoim wykonaniu.

repek: Wybacz, to silniejsze ode mnie. Szczególnie, gdy tak długo czekało się na drugą część Piratów z Karaibów! Na sequel filmu genialnego, perfekcyjnego w konstrukcji i klimacie. Filmu, który robiono jeszcze bez przekonania, iż okaże się gigantycznym sukcesem. A gdy się już udało, tym większa obawa, że w kontynuacji dojdzie do klęski.

Magda: Ja nie czekałam na kontynuację Czarnej Perły, lecz na ekranizację mojej ukochanej gry z dzieciństwa, czyli Curse of the Monkey Island. I już w pierwszych paru minutach, kiedy to Jack Sparrow przepływa morze w trumnie, dostałam to, czego chciałam.

repek: A jednak twórcy sequeli często popełniają kilka grzechów głównych. Przede wszystkim zbyt nahalnie czerpią ze skarbca sprawdzonych chwytów i powtarzają raz opowiedziane dowcipy. Z jednej strony dzięki temu szybko dajemy się wciągnąć w znany klimat i konwencję, ale nadmiar podobnych mrugnięć okiem potrafi być męczący. W Skrzyni umarlaka twórcy chwilami chyba nie wierzyli w dobrą pamięć starych widzów lub myśleli o nowych (to tacy gdzieś się uchowali?)...

Magda: W zakończeniu pierwszej części widz pozostawiony został na szerokich wodach doskonałego humoru i zabawy konwencją filmu o piratach. W części drugiej jest powoli kierowany ku głębinom (jak na film przygodowy oczywiście) psychologii bohaterów. Prosto z egzotycznej dżungli pełnej gagów i szaleńczych gonitw, fabuła obiera kurs na bardziej dramatyczną i mroczną tematykę.

repek: Co może być sporym szokiem dla większości widzów, którzy spodziewaliby się wyłącznie lekkiej, choć inteligentnie opowiedzianej rozrywkowej historii. W Klątwie Czarnej Perły Jack od początku do końca kreował świat wokół siebie. Tymczasem minęło nieco czasu, a postrzelony kapitan stracił sporo ze swej słynnej (i osławionej) pewności siebie i nie gra już pierwszych skrzypiec. Tudzież na akordeonie.

Magda: Ku mojemy rosnącemu z każdym nieświeżym oddechem Jacka zachwytowi, film zyskał na tym, iż na plan pierwszy wysunęli się zarówno Elisabeth jak i Will. Do tej uroczej trójki dołączali kolejno komodor Norrington oraz nierozłączna dwójka piratów, należących niegdyś do nieumarłej załogi kapitana Barbossy. Dzięki temu otrzymaliśmy smakowite danie główne, składające się z paru typów bohaterów: łotrzykowatego Jacka, heroicznego Willa, upadłego Norringtona. Na deser zaś podano pyszne frutti di mare: załogę Latającego Holendra i Davy Jonesa we własnej osobie.

repek: I nagle okazało się, że motywacją dla przebiegu akcji nie musi być wyłącznie pogoń za skarbem, lecz również mniej lub bardziej skrywane namiętności postaci. Efekt może wydawać się wręcz szokujący, albowiem Jack Sparrow odsłania swoje prawdziwe oblicze. Jeśli ktoś wierzył, że kapitan Perły tylko udaje łotra, a w istocie w jego piersi bije szczerozłote serce, srodze się rozczaruje. Wolność to nie tylko ocean, to także egoizm.

Magda: Konsekwencja, z jaką twórcy Piratów z Karaibów prowadzą swoich bohaterów, jest iście demiurgiczna. Nie ma takich cech, zachowań czy wyborów, które nie zostałyby umotywowane i przygotowane w scenariuszu. Elisabeth jest rozdarta między dwoma światami: córki gubernatora i ukochanej pirata-neofity, a także pomiędzy nieprzewidywalnym Kapitanem Jackiem Sparrowem i wiernym Willem. Sam wierny Will, podobnie jak jego ojciec pirat, nie opuszcza przyjaciół w potrzebie, do samego końca pozostając prawdziwym bohaterem. Mając czyste sumienie, nie boi się śmierci, lecz staje z nią w szranki, grając w kości o własny los niczym literacki Żołnierz Samochwał.

repek: A skoro o wilku morskim, czyli o śmierci mowa... Załoga Barbossy bawiła i dawała pretekst do zabawy efektami specjalnymi. Skrzynia umarlaka (nomen omen!) zmusiła do poważniejszego potraktowania tej kwestii. Teraz, gdy ktoś ginie, to ginie naprawdę, a nie wypada z kadru jak klasyczny drugoplanowy drab. Życie i to, co w nim najważniejsze (miłość, honor, dychotomia dobra i zła), stało się prawdziwą stawką.

Magda: Ten film uwodzi... Przede wszystkim Kapitanem Jackiem Sparrowem, ale także drewnianym okiem, które wypada w najbardziej dramatycznych momentach, cudowną fryzurą Davy Jonesa, popisowymi pojedynkami, walkami z krakenem i zjazdem na nożu po żaglu (wreszcie!). Mnie jednak najbardziej kupiła, nawiązująca do legendy o Kościeju, historia upiornego kapitana Latającego Holendra. Ckliwe kawałki o kobiecie tak okrutnej jak samo morze i zamkniętym w skrzyni sercu broniącym się przed uczuciem, bez pudła trafiają w moją wrażliwość szczura lądowego.

repek: A najpiękniejsze jest to, że jeszcze nie koniec. Przecież musimy się dowiedzieć, co dalej z ojcem Willa, co z Norringtonem w nowym wcieleniu, co z małżeństwem panny Swann i kawalera Turnera, co z nikczemnym Beckettem... Co z tajemniczym gościem specjalnym wreszcie? "Riddles in dark", jak powiedziałby pewien bohater filmowy.

Magda: "Questions that need answering" należałoby mu zatem odpowiedzieć. Póki co przed nami dwanaście długich miesięcy podmorskiej żeglugi. Jak to przetrzymać?

repek: Isnieje niezawodny sposób na odczynienie takiego uroku: powtórka dziś lub jutro.

Magda: Powiem krótko: Bring me that horizon!