Pierwszy śnieg

Długo jeszcze?

Autor: Jan 'gower' Popieluch

Pierwszy śnieg
Seria morderstw wstrząsa spokojnym na co dzień Oslo, a genialny detektyw musi walczyć zarówno z nieuchwytnym zabójcą, jak i własnymi demonami. Tylko co z tego, skoro widz zasypia w tym czasie z nudów?

Harry Hole (Michael Fassbender) jest zasłużonym detektywem kryminalnym, który okresy pomiędzy rzadkimi w Oslo morderstwami spędza, wpatrując się w dno butelki z wódką. Sytuacja drastycznie zmienia się, gdy Hole otrzymuje niepokojącą wiadomość od tajemniczego nadawcy, a jego podwładna o imieniu Katrine (Rebecca Ferguson) sugeruje, że niedawne zaginięcia młodych kobiet mogą być w istocie dziełem seryjnego mordercy. Wszystko wskazuje więc na standardową historię, jaką znamy z wielu thrillerów, i faktycznie – fabuła Pierwszego śniegu nie oferuje nic więcej niż to, czego moglibyśmy się spodziewać. Seryjny morderca ściąga na siebie uwagę genialnego, ale cierpiącego policjanta, kolejne makabryczne odkrycia prowadzą do odkrycia kolejnych sekretów, aż w sprawa staje się dla głównego bohatera osobista, co nieuchronnie prowadzi do dramatycznej konfrontacji. Ten schemat widzieliśmy już nieraz i o ile stojącą za nim konwencję można wybaczyć w odcinku serialu kryminalnego, o tyle na wielki ekran to zdecydowanie za mało.

Większość napięcia dramatycznego rozciągającego historię śledztwa na dwie godziny opiera się na konsekwentnym braku wymiany informacji między bohaterami. To bardzo stara i niezwykle irytująca sztuczka, która w połączeniu z zaskakującą skłonnością kluczowych postaci do samotnego angażowania się w oczywiście niebezpieczne sytuacje, sprawia, że przez większość seansu kręcimy głową z niedowierzania i znudzenia. Historia toczy się bardzo powoli, ale nie ma to nic wspólnego ze spokojnym artyzmem nowego Blade Runnera. Tam wolne tempo akcji dawało czas na refleksję i przetrawienie kolejnych wątków, a tutaj potupujemy jedynie ze zniecierpliwieniem, czekając, aż w końcu nastąpi nieuniknione. A gdy już następuje, to patos kluczowych scen prowadzą czasem do niezamierzonej przez scenarzystów śmieszności. Trudno sobie wyobrazić coś gorszego dla thrillera niż sala parskająca śmiechem w dramatycznej i scenie konfrontacji dobra ze złem.

Jednym z nielicznych pozytywnych aspektów Pierwszego śniegu są zdjęcia Diona Beebe – zdobywcy Oscara za Wyznania gejszy, znanego również z filmów Gangster Squad i 13 godzin: Tajna misja w Benghazi. Białe pejzaże przykrytej śniegiem Norwegii urzekają surowym pięknem, co ładnie współgra uczynieniem właśnie śniegu głównym nośnikiem zagrożenia.

Większość aktorów wykonała poprawną pracę, nieodbiegającą w żadną ze stron od podstaw filmowego warsztatu. Na plus wyróżnia się Fassbender, który zagrał tym razem znacznie lepiej niż w tegorocznym Song to Song i przekonująco pokazał skonfliktowanego wewnętrznie człowieka, starającego się chwytać wymykające się linki do ważnych elementów jego życia. Po drugiej stronie spektrum znajduje się pojawiający się w retrospekcjach Van Kilmer – jego sztuczna i drętwa gra kojarzy się jedynie z tytułowym bohaterem ostatniego filmu Patryka Vegi.

Reżyser trzykrotnie nominowanego do Oscara Szpiega, Tomas Alfredson, tym razem podjął się zadania niewykonalnego. Pierwszy śnieg Jo Nesbo to bowiem sprawnie napisana, ale co najwyżej przeciętna powieść. Film nie może przyciągnąć ciekawym językiem, lekkim piórem ani barwną narracją. Z oryginału zostaje w nim jedynie historia i to dzięki niej dobry thriller musi sprawić, że widz wstrzymuje oddech, czekając na to, co stanie się z bohaterem i kto okaże się odpowiedzialny za tragiczne wydarzenia. Tutaj tej historii nie ma, a bez niej brakuje powodu, by to właśnie ekranizacja norweskiego kryminału miała zdobyć nasz cenny czas tej jesieni.