Parnassus

Autor: Iwona 'Ivrin' Kusion

Parnassus
Ostatnimi czasu wszelkie premiery uzupełniam z dość dużym opóźnieniem. Podobnie rzecz miała się z Parnassusem. Tak też nie sposób było uniknąć opinii znajomych. A były one wyjątkowo zgodne - ani dobre, ani złe. Harmonijnie neutralne. I to właśnie było najgorsze. Wiedziałam już, że ujrzeć muszę, bo Gilliam to jeden z niewielu artystów, którzy budzą we mnie łatwo definiowane uczucia – albo zachwyt (mniejszy bądź większy), albo szczerą niechęć (po Las Vegas Parano stwierdzam, że to uczucie potrafi być wyjątkowo silne). Nie może być mowy o obojętności i tak też rzecz się miała z opowieścią o człowieku, który wciąż zakładał się z diabłem. Dałam się porwać jego nieograniczonej wyobraźni, którą potrafi zamienić w obraz! A mało co cenię jak tę umiejętność. Może forma dominuje tu nad treścią (co nie oznacza, że ją zastępuje!), ale w którym filmie Gilliama nie dominuje?

Parnassus to tracący kontakt z rzeczywistością starzec. Niegdyś był pełnym sił, ale niezbyt ostrożnym idealistą – założył się z diabłem, który w pewnym sensie go polubił, pozwalając wygrywać kolejne starcia i dobrze się przy tym bawiąc. Przyszedł jednak czas na zapłatę i diabeł postanowił się upomnieć o to, co jest dla Parnassusa najdroższe... Starzec nie ma pomysłu jak wyjść cało z opresji i wtedy na scenę wkracza Tony – wisielec, przygarnięty przez trupę wędrownych artystów. Motyw walki dobra ze złem, kuszenia przez Mefistofelesa to tylko element fabuły, obok niego dzieją się kolejne historie: dziewczyny, która chce uciec z cyrkowej trupy, karła, będącego głosem rozsądku Parnassusa, Antona, zakochanego w córce doktora, w końcu historia pewnego oszusta. Mnóstwo pobocznych wątków, wspomnień o kimś sławnym, które mogłyby tworzyć kolejne opowieści. Tych nigdy bowiem nie brakuje, to one podtrzymują wszechświat. Kiedy kończy się jedna, zaczyna się druga, wystarczy choćby tylko mała wzmianka o czymś, aby powstała. I tak też jest w gilliamowskiej imaginacji. Wszystko się przeplata, zazębia, w końcu nakłada, wciąż przyspieszając, zwiększając tempo, aż do kresu możliwości.

Dotarły do mnie zarzuty o brak logiki, o to, że Gilliam się pogubił i zatracił gdzieś, pośród nagromadzonych efektów specjalnych, sens opowiadanej historii. Jednak... nie przyznaję racji tym głosom. W filmie wszystko jest dobre. Gilliamowi udało się bowiem stworzyć wizualny majstersztyk, niepozbawiony jednak sensu. Gdyby otrząsnąć warstwę wizualną, zostanie dość smutna historia o przeciętności życia, o tym, że realizacja marzeń łączy się ze skrajną nędzą – ba, Gilliam mógł zakończyć film nieco wcześniej i nadać tym sposobem całości zupełnie inne znaczenie. Ale jednak nie zrobił tego, bowiem jest to wzorcowa baśń – mieści wszystkie motywy charakterystyczne dla tego gatunku.

Opowieść zawiera w sobie pewien chaos, intensyfikujący się pod koniec filmu. Można śmiało stwierdzić, że ów chaos ma swój początek wraz z zejściem ze sceny Ledgera. Tragiczna śmierć aktora wymusiła zmiany, z których Gilliam wyszedł jednak obronną ręką. Owszem, na krótkim odcinku czasu bohater zostaje zastąpiony przez trzy wielkie nazwiska (Depp, Law, Farrell) i dwa z nich nic do filmu nie wnoszą. O ile Depp i Law są zupełnie zbyteczni (piszę to pomimo faktu, że Deppa zawsze chętnie ujrzę, a że tu powiela postać Jacka Sparrowa, więc tym przyjemniej ogląda się to wielbicielowi Piratów...), o tyle Farrell idealnie pasował do zakończenia historii. Co więcej! - wydaje mi się, że wypadł w roli ostatniego wcielenia Tony'ego dużo lepiej aniżeli mógłby wypaść Ledger. Pozostali aktorzy poradzili sobie ze swoimi bohaterami równie bezbłędnie. Oczywiste brawa dla Toma Waitsa, świetnego w roli diabła, i Christophera Plummera, w roli tytułowej. Oklaski także dla Verne'a Troyera i młodej kadry aktorskiej - Lili Cole, a przede wszystkim Andrew Garfielda, który wciela się w najciekawszą postać – Antona, najmocniej rozdzielonego pomiędzy dwa światy; marzyciel i głos rozsądku w jednym.

Parnassus mnie oczarował. Przyznam, że to jeden z tych niewielu filmów, do którego byłam niezwykle sceptycznie nastawiona. W miarę jak moja niechęć znikała, zanurzałam się w ten sam świat, który został wykreowany w Przygodach barona Munchausena – pełen fantazji, wyobraźni, niesamowitych postaci i zdarzeń. Mało jest ludzi podobnych Gilliamowi – potrafiących dzielić się swoimi marzeniami, a tym samym mało jest prawdziwych (dobrych) baśni filmowych. Autorowi przypada tu nieco niewdzięczna rola, jest bowiem niczym tytułowy Parnassus, który wierzy w siłę opowiadania i to, że świat będzie trwał, dopóki będą istniały historie. Jednak, czy nie łatwiej przyznać rację diabłu i z ironią podejść do tej idei? Kino często przyznaje rację właśnie jemu, gdyż zazwyczaj użycie sporej ilości efektów specjalnych łączy się ze sprowadzeniem fabuły do elementarnego zdarzenia, istniejącego tylko po to, by można było pokazać komputerową technikę. Gilliam natomiast używa ich, nie stając się ich zakładnikiem. Pokazuje, że mogą służyć czemuś pięknemu, a zarazem mądremu. Mam nadzieję, że jeszcze długo nie przestanie marzyć i będzie tworzył z tych marzeń kolejne, olśniewające obrazy.