Niezniszczalni 2

Przepraszam, czy tu biją?

Autor: Marigold

Niezniszczalni 2
Sierpień to czas urlopów i wakacji. W takim okresie najchętniej oglądam filmy, które określić można mianem "letnie" – nie mam wobec nich wielkich wymagań; wystarczy, by na ekranie dużo się działo. Niezniszczalni 2 znakomicie wpasowują się w tę definicję.

Zaczyna się od silnego uderzenia, a potem jest tylko głośniej, mocniej i szybciej. Znana z pierwszej części grupa najemników odbija z rąk terrorystów chińskiego milionera – na ekranie królują wielkie giwery, opancerzone samochody własnej roboty, bryzgająca krew i głowy, które nagle tracą połączenie z resztą ciała. Jako bonus Yang (Jet Li), który, pozbawiony amunicji, walczy z uzbrojonym po zęby wrogiem niczym Samwise Gamgee – sprzętem kuchennym.

Pierwsza akcja pozwala wprowadzić na ekrany młodego bohatera – Billy'ego, snajpera, który zamienił Afganistan na ekipę Niezniszczalnych (Liam Hemsworth). Dzielni chłopcy wracają do domu, raczą się zimnym piwem, a młodzieniec chce rzucić podły biznes, by wrócić do ukochanej Sophii. Sielankę przerywa Church (Willis), nieco zirytowany zawłaszczeniem pięciu milionów. W ramach zadośćuczynienia żąda odzyskania pewnej skrzynki z wraku samolotu porzuconego w dżungli. To jednak nie wszystko, każe im bowiem niańczyć komputerowca-specjalistę, który ma jedną wadę: ma na imię Maggie (Nan Yu). Z pozoru – banalna misja. Na drodze Niezniszczalnych staje jednak niejaki Vilain (Van Damme), który odbiera im tajemniczą skrzynkę (zawierającą plan kopalni, w której w czasie zimnej wojny ukryto ogromną ilość plutonu) i zabija Billy'ego. Ekipa ma teraz jeden cel: znaleźć, wytropić, zabić – u nich zemsta najlepiej smakuje na gorąco.

Siłą Niezniszczalnych 2 nie jest, jak widać, fabuła, ale znając część pierwszą, można się było tego spodziewać. Ortodoksyjni fani Bergmana pewnie wyjdą z kina rozczarowani lub zniesmaczeni. Jak to dobrze, że nadal nie dorosłam do Siódmej pieczęci... Bawiłam się świetnie. Simon West zrobił film, którego największą siłą są bohaterowie, scenariusz, giwery i wybuchy. Wiem, że na ekranie królują panowie, którzy nigdy nie byli zbyt urodziwi, a teraz na dodatek są wiekowi, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało.

Ekipę trzyma żylastą ręką Barney (Stallone) – co prawda wygląda na to, że całą kasę z akcji wydał na operacje plastyczne i nie powinien nigdy biegać, ale kiedy wdziewa kastet, nagle robi się niezwykle groźny. Jego najlepszy kumpel, Christmas (Statham), kiedy nie rozczula się, rozmawiając przez telefon z ukochaną, fenomenalnie posługuje się nożami (polecam scenę w cerkwi). Ich dialogi, napakowane złośliwościami i wymianą luźnych uwag z drugim dnem, wprowadzają do filmu Westa dużo humoru. Jensen (Lundgren) mimo pokiereszowanej twarzy wierzy, że kobiety nie potrafią mu się oprzeć, i wykorzystuje wiedzę nabytą w toku studiów – kiedyś był wybitnym chemikiem, stypendystą Fulbrighta.

Na drugim planie Toll i Caesar, który ma muskuły jak tur. Już taki zespół wystarczyłby, żeby na ekranie wybuchało wszystko, co się rusza, ale twórcom to nie wystarczyło. Czym byłby film o podstarzałych bohaterach (nie)ostatniej akcji bez byłego Terminatora i człowieka, który jest w stanie usiąść w kącie okrągłego pokoju? Arnold ma niewielką rolę, ale jakie wejście! A Chuck 'Samotny wilk' Norris jest w stanie ocalić świat szybciej niż Bond, James Bond. Ekipę dobrych emerytów zamyka Bruce Willis – jedyny, który wygląda fenomenalnie i mimo że jest jak skała, daje się sprowokować szefowi Niezniszczalnych.

Van Damme kopie jak w czasach mojej wczesnej podstawówki, zadając uprzednio przeciwnikowi pytanie, czy chce zginąć jak człowiek, czy jak baran. Maggie bardzo niewiele wnosi do fabuły i w ogólnym rozrachunku właściwie się nie liczy. Najsłabiej wypada jednak Hemsworth – jest nieco nijaki i ciapowaty, ale chyba taki właśnie miał być w zamierzeniu twórców, no i starsi panowie wzruszają się, kiedy opowiada historię swego życia.

Ta łzawa opowieść to chyba jedyny moment, kiedy scenarzyści nieco zawiedli – nuda, panie, nuda. Więcej nie popełnili tego błędu. Jest zabawnie, ale bez głupich gagów. Świetna bijatyka w dawnej radzieckiej bazie, która wygląda jak Nowy Jork w latach 50. XX wieku. Kawa jeszcze paruje w kubku Caesara, Jensen właśnie przestał chrapać, Christmas uruchomił szafę grającą i wtedy pojawia się zgraja złoczyńców – to było coś. Znakomite dialogi i pointy, jak na przykład: "Christmas comes early this year", czyli zabawa z nazwiskiem postaci Stathama. Kiedy pojawia się Trench (Schwarzenegger), krzyczy oczywiście: "Wróciłem!". Wisienką na torcie jest rozmowa Trencha i Churcha, w której pojawia się nieśmiertelne "Yippee-ki-yay", a potem panowie wsiadają do najbardziej nieodpowiedniego pojazdu w historii.

Lokacji jest kilka, ale chyba najciekawiej wypada Albania – koniec świata, gdzie diabeł powiedział dobranoc kilkadziesiąt lat wcześniej, drób na ulicach, okna zabite dechami, ale cerkiew oczywiście zadbana. Kostiumograf nie mógł się zbytnio wykazać, ale w pamięć zapadł mi strój Barneya z wyprawy do wraku samolotu (szyk chłopaka z włoskiego miasteczka robi wrażenie) i wdzianka ludowe z albańskiej wioski. Muzyka idealnie pasuje do akcji, a motyw towarzyszący pojawieniu się na ekranie Chucka Norrisa, bezbłędny. Zdecydowanie więcej pracy mieli specjaliści od broni (jest jej jakieś milion rodzajów) i pojazdów – maszyny robią wrażenie od początku filmu i ładnie wybuchają. Efekty specjalne wypadły przekonująco – na wiarę przyjmuję, że dokładnie tak to wszystko wygląda, kiedy się pali czy wylatuje w powietrze, i nie zamierzam przeprowadzać w tym zakresie eksperymentów.

To musiało się udać. Kiedy do jednego kotła wrzucono aktorów, którzy kpią ze swojego emploi i wieku, starcie boksu z kick-boxingiem, kastety, granatniki, miotanie nożami, robione na zamówienie motocykle, wielkie wybuchy, a wszystko podlano zabawnym scenariuszem, w którym można doszukiwać się smaczków – pulpa wyszła bardzo udana. Siedzący obok mnie na seansie pan w wieku mojego dziadka co chwilę mówił: "Ale śmieszne". Podpisuję się pod tym wszystkimi kończynami.