Mroczny Rycerz

Panie i Panowie: Gacek!, czyli poproszę dokładkę

Autor: Marcin 'malakh' Zwierzchowski

Mroczny Rycerz
Ekscentryczny miliarder, Bruce Wayne, ganiający po ulicach w stroju przerośniętego nietoperza, po raz pierwszy zagościł na ekranach w pełnometrażowej produkcji ponad czterdzieści lat temu (Batman zbawia świat, reż: Leslie H. Martinson, 1966). Jednakże tego już prawie nikt nie pamięta. Wciąż żywe w naszej pamięci są za to filmy Tima Burtona (Batman i Powrót Batmana) oraz Joela Schumachera (Batman Forever, Batman i Robin); te dwa ostatnie – niestety – głównie ze względu na kiepski poziom.

W 2005 roku za bary z historią Wielkiego Gacka postanowił wziąć się Christopher Nolan. Jego Batman: Początek odcinał się od poprzednich produkcji, jak sama nazwa wskazuje, wracając do korzeni tej postaci. Film został ciepło przyjęty, aczkolwiek nie był bez wad (zbyt efekciarski, kiepsko prowadzona postać Batmana, mimo wszystko wtórny). Swoje jednak zarobił, dzięki czemu Nolan miał wolną rękę do kręcenia kolejnych przygód człowieka-nietoperza.

Tym razem na pierwszy plan nie wysuwa się Batman (Christian Bale), ale inne postacie, a przede wszystkim samo Gotham. Miastem rządzą mafiosi, ale ich czas powoli dobiega końca. Oprócz głównego bohatera, do walki z nimi staje nowo mianowany prokurator okręgowy, Harvey Dent (Aaron Eckhart), a także jeden z nielicznych nieskorumpowanych policjantów, James Gordon (Gary Oldman). Zdesperowani gangsterzy przyjmują propozycję pomocy od szaleńca, nieprzewidywalnego Jokera (Heath Ledger), nie zdając sobie sprawy, że rozpęta on istne piekło.

Czym różni się nowy Batman od poprzedników? Kluczowym zdaje się tu być prawie całkowite odżegnanie się od wątków fantastycznych. Owszem, wszystko rozgrywa się w nieistniejącym, mrocznym Gotham, ale tak naprawdę mogłoby to być każde inne miasto. Poza tym, brak jest niezwykłych postaci, które w poprzednich produkcjach chyba najbardziej dobitnie przypominały nam, że mamy do czynienia z ekranizacją komiksu (Pingwin, cudownie ożywiona Kobieta-Kot czy Trujący Bluszcz). Zupełnie inny jest przez to sam charakter opowieści. W coraz mniejszym stopniu są to losy człowieka-nietoperza, a w coraz większym Bruce’a Wayne'a (reżyser duży nacisk kładzie na pokazanie rozterek głównego bohatera, jego wewnętrznej walki, aby nie stać się takim, jak ci, których ściga). Przez to też najnowsza produkcja Christophera Nolana to przede wszystkim kryminał, thriller, film sensacyjny, ale nie fantastyczny, co jest jej ogromną zaletą.

Mroczny rycerz zrzuca etykietkę bajeczki dla dorosłych, dumnym krokiem maszerując obok tak zwanych poważnych produkcji. Skutkuje to przede wszystkim tym, iż epitet: "mroczny", jest jak najbardziej na miejscu. Wróćmy na chwilę do Burtona (Schumachera w ogóle pomijam, bo wolałbym, aby swoich dwóch filmów nie nakręcił). Jego wizja Gotham była, jak wcześniej wspominałem, nieco bajkowa. Ot, jedna postać w kostiumie ganiała kilka innych postaci w kostiumach, które chciały zawładnąć światem. Wszystko podane było w taki sposób, że nie zawierało w sobie ani krzty więcej grozy, niż kreskówka o innym, ogarniętym manią władzy bohaterze, Móżdżku. Pingwin był groteskowy, ale zabawny, Joker (mimo iż świetnie zagrany przez Nicholsona) był tylko dziwnie umalowanym wariatuńciem, który umyślił sobie trochę porozrabiać. Nie byli straszni, bo nie byli wiarygodni.

A teraz spójrzcie na postacie u Nolana, a przede wszystkim na genialnie skrojonego Jokera. Pomijając już brawurową rolę Ledgera (do tego wrócimy później), wystarczy porównać tę postać z jej odpowiednikiem w Batmanie z 1989 roku, by wychwycić wszystkie różnice. Nicholson ganiał po galeriach sztuki, niszcząc sprayem obrazy i podrywając Kim Basinger. Tymczasem w Mrocznym rycerzu Joker to nie tyle bajkowa postać, co ogarnięty szałem niszczenia maniak. Nie straszy bliznami, ale czynami – tu jest różnica. Owszem, nadal potrafi nas rozbawić, ale jest to raczej nerwowy śmiech (sztuczka z ołówkiem), bo przecież wiemy, że oto stoi przed nami personifikacja chaosu, monstrum w ludzkim ciele, zdolne do wysadzenia całego miasta, nie wahające się przed zaszlachtowaniem dziesiątek, ba!, setek ludzi, tylko po to, żeby dorwać Batmana. Nie liczy się z nikim, nie ma żadnych granic, a mimo to wiemy, że pod rozmytym makijażem kryje się po prostu człowiek, nie jakieś zmyślone, komiksowe monstrum z piekła rodem, ale terrorysta – ktoś prawdziwy, a przez to tak straszny.

Takie urealnienie opowieści poskutkowało czymś jeszcze, mianowicie przekonujemy się, że nie zawsze dobro wygrywa. Niewinni giną, bohaterowie odnoszą rany, a Batman nie pojawi się w ostatniej chwili i nie uratuje całego świata kilkoma kopniakami. Tak jak każdy człowiek, ma ograniczenia, tak jak każdy, nieraz przegrywa. Przez to też widz angażuje się w opowiadaną na ekranie historię, emocjonuje się nią. Wierzy.

Jednakże wszystkie te zabiegi sczezłyby na niczym, gdyby nie to, że wyśmienicie dobrano aktorów. Zacznę od błyskotliwego, niepowtarzalnego (i nieodżałowanego) Heatha Ledgera, który dosłownie zmiótł mnie z fotela. Po tej kreacji spodziewałem się wiele, a otrzymałem jeszcze więcej. Dla mnie szczytem umiejętności danego aktora jest po prostu zniknięcie – na ekranie nie widzę Ledgera, ale Jokera. Człowiek gdzieś znika, pozostaje sama postać (ostatni dokonał tego Daniel Day Lewis w Aż poleje się krew) – ton głosu, specyfika poruszania się, każdy najmniejszy nawet gest, podporządkowane są wykreowaniu nowej osoby, zbudowania bohatera od podstaw. I Heath tego dokonał. On nie tyle założył maskę Jokera, co stał się nim, i przez to był tak wiarygodny, tak przerażający. Nicholson tego nie osiągnął, bo ani przez moment nie można było zapomnieć, kto kryje się pod fikuśnym makijażem – w Mrocznym rycerzu jest inaczej – Joker ożywa na oczach widza!

Co ważne jednak, film nie jest teatrem jednego aktora. Wyśmienicie spisał się również Aaron Eckhart, który znowu (po genialnej kreacji w Dziękujemy za palenie ) potwierdza, że ma ambicje na Oscara. W jednym szeregu z nim maszerowali Michael Caine i Gary Oldman, którzy mimo, iż nie byli mocno eksponowani, wyśmienicie wywiązali się ze swoich zdań. Nieco blado wypadł na ich tle Christian Bale, a to głównie za sprawą tragicznej wręcz bat-chrypki, która, owszem, sprawdzała się w jednozdaniowych wstawkach (na przykład: "You’re gonna love me!"), ale już podczas dłuższej przemowy brzmiała komicznie. Na plus należałoby policzyć zastąpienie tragicznej Katie Holmes uroczą Maggie Gyllenhaal, ale już na przykład obsadzenie w roli Maroniego Erica Robertsa uważam za złe posunięcie (on chyba potrafi tylko mrużyć oczy).

Nie należy jednakże zapominać o tym, że film ten to także w dużej mierze widowisko. Pod względem technicznym Mroczny rycerz został dopięty na ostatni guzik. Wyśmienite zdjęcia, porywające efekty specjalne i świetna muzyka (w niektórych momentach przenika aż do szpiku kości) pozwalają nam w pełni delektować się obrazem, budując mroczną atmosferę Gotham i nadając dodatkowego smaczku scenom akcji.

Tak więc, Mroczny rycerz to przełom. Film ten pokazuje, że nawet ekranizacje komiksu mogą stać na bardzo wysokim poziomie, zapewniając także coś więcej, ponad czystą rozrywkę. Nolan pokazał nam nowego, bardziej mrocznego i przede wszystkim bardziej wiarygodnego Batmana, skupiając się nie tyle na bohaterze, co człowieku pod maską (szkoda tylko, że – na tle Jokera – nieco niknął). Nadal jest to kino akcji, ale też nie zabrakło w nim miejsca na głębię (szczególnie mocno eksploatowany jest wątek rozterek moralnych głównego bohatera). Blisko ideału, a jedynymi rysami na tym (prawie)nieskazitelnym obliczu są niekiedy źle dobrani aktorzy (Roberts) i odrobinę za bardzo patetyczna przemowa końcowa Gordona, którą spokojnie można było skrócić - niemniej te kilka naprawdę małych wad niknie w natłoku zalet. Ja sam mam zamiar co najmniej jeszcze raz wybrać się do kina, bo wciąż mi mało i radzę, aby każdy, kto jeszcze tego filmu nie widział już teraz rezerwował bilet.