Mad Max: Na drodze gniewu

Świetne widowisko bez krzty fabuły

Autor: Artur 'Vermin' Tojza

Mad Max: Na drodze gniewu
Po przeszło trzydziestu latach od ostatniej części Mad Maksa nadszedł czas na nową odsłonę kultowej serii. W dobie wszędobylskich efektów CGI, wypierających z planów zdjęciowych nie tylko scenografię, ale z wolna zastępujących również aktorów, pozbawiony natłoku komputerowych upiększeń film zbiera same pozytywne opinie. Ludzie nie są w stanie powstrzymać potoku komplementów wypływającego z ich ust, a znani recenzenci rozpościerają nad nowym dziełem Georga Millera swoje "dobroczynne" skrzydła. Innymi słowy, wszystkie znaki na niebie i ziemi, mówią, że ten, który stworzył nieustraszonego Wojownika szos przywrócił go widzom odnowionego, ale w pełni zakorzenionego w poprzednich częściach.

Jako fan serii nie mogłem oprzeć się pokusie i podreptałem do kina, wysłuchawszy wcześniej wielu pozytywnych opinii. Wedle oceny moich znajomych Mad Max: Na drodze gniewu to istne widowisko; film, który  stanie się klasykiem w ciągu dwóch tygodni od premiery. Ciekawy dysonansu pomiędzy relacją a rzeczywistością, usiadłem w sali, czekając. Zakończenie filmu przyniosło odpowiedzi. Po obejrzeniu Na drodze gniewu mogę się zgodzić z pierwszym stwierdzeniem znajomych, to drugie stawiam pod znakiem zapytania, a nawet przekreślam. Nie roszczę sobie prawa do ostatecznej wyceny prezentowanych na ekranie wartości, ale pamiętam poprzednie części Mad Maksa, gdzie widowiskowe walki nie stały na przeszkodzie dobrze napisanemu scenariuszowi, nadającemu przygodom bohatera jakikolwiek sens.

Najnowsza odsłona przygód Wojownika szos rozgrywa się w świecie dobrze znanym z poprzednich części. W odległej przyszłości nasza cywilizacja upadła, miasta obróciły się w pył, a ocaleni zaczęli rywalizować pomiędzy sobą o pozostałe dobra sprzed katastrofy. Paliwo, amunicja i woda są punktami zapalnymi, o które walczą zamieszkujące pustynne równiny klany ludzkich odszczepieńców. Nic nie zapowiada poprawy sytuacji, nadzieja już dawno umarła. Słowem: postapokaliptyczna wizja pełną gębą. W całym tym bałaganie, gdzie wariat dybie na wariata, a normalni ludzie stają się zwierzyną łowną (ewentualnie tanią siłą roboczą), żyje i wędruję samotny kierowca imieniem Max (w najnowszej części gra go Tom Hardy). Już na samym początku filmu pada on ofiarą łowców Cytadeli, osiedla rządzonego przez Immortana Joego (Hugh Keays-Byrne). Watażka – wyglądem przypominający zombie – rządzi całą okolicą, posiadając jako jedyny dostęp do studni głębinowych. Gdy zaufana wojowniczka Furiosa (Charlize Theron) zdradza Immortana i porywa jego nałożnice (lub też rodzicielki, jak zwykł mawiać główny antagonista), ten rusza za nią w pościg wraz ze swoją "armią". W wydarzenia te zostaje wplątany tytułowy bohater, który nieopatrznie staje się "dekoracją" w jednym z wozów pościgowych jako "Wór krwi". Rozpoczyna się pokaz ognia, krwi i gniewu.

Powyższy akapit podsumowuje przebieg pierwszych piętnastu minut filmu. Reszta produkcji stanowi zapętloną scenę pościgu wypełnionego wybuchami i wrzaskiem. Owszem, nie można odmówić Millerowi rozmachu. Eksplozje pojazdów (prawdziwe, a nie plastikowe CGI), pustynne plenery, popisy kaskaderskie – to wszystko robi na widzu wrażenie. Dodajmy do tego udany montaż, genialną pracę kamery oraz kompletnie "popaprane" kostiumy, przywodzące na myśl wdzianka miłośników sadomasochistycznych zabaw, wyjęte z najbardziej absurdalnych wizji zniszczonego świata, a dostaniemy świetne, blisko dwugodzinne widowisko.

Niestety, o ile wcześniejsze części Mad Maksa oprócz widowiskowych scen miały do zaoferowania fabułę i dobrze skonstruowane scenariusze, o tyle w najnowszej, czwartej już odsłonie serii występują co najwyżej śladowe ilości treści. W filmie nie uświadczymy rozwiniętych dialogów, usłyszymy za to bardzo, ale to bardzo dużo wrzasków, krzyków, eksplozji i odgłosów strzelania z wszelkiej maści broni. To nie jest styl, jakiego oczekiwałem od tego filmu. Kto pamięta pierwszą część z 1979 roku, ten wie, jak świetnie Miller potrafił budować napięcie. Walka z gangiem, utrata przyjaciela, potem próba ocalenia rodziny, a ostatecznie krwawa vendetta, która sprawiła, że Max stoczył się w pustkę szaleństwa. Druga część okazała się świetną kontynuacją, rozwijając elementy nienachalnej psychologizacji, co umożliwiło ukazanie człowieka chcącego przetrwać za wszelką cenę, w którym gdzieś głęboko tli się kodeks moralny. Wiadomo, nie były to dramaty na miarę Oskara, ale dawały widzowi coś więcej niż kakofonię wrzasku i ognia.

Zgłębiania motywacji bohaterów przedstawionych w najnowszej odsłonie zwyczajnie nie ma. W zamian za to otrzymujemy pokaz fajerwerków na rozgrzanej promieniami słońca pustyni. Kto pamięta finałową scenę z Mad Maksa 2, niech rozciągnie ją w myślach do półtorej godziny, a otrzyma obraz tego, w jaki sposób rysuje się fabuła Na drodze gniewu. Pozostałe pół godziny filmu to nudne pogawędki upadłego herosa i feministki-idealistki. I choć na szczęście Mad Max nie zmierza przy tym ku źle rozumianej poprawności politycznej, to niestety finał filmu okazuje się niezwykle sztampowy. Oglądając go wybuchłem niepohamowanym śmiechem. Na szczęście aktorzy sięgnęli do głębi swego talentu i na przekór ograniczającego ich możliwości scenariusza porządnie wykonali powierzoną im pracę. Przyjemnie obserwować w akcji harde postaci, które nie próbują podszywać się pod herosów czy dobrych ludzi. Trud włożony w odgrywanie bohaterów sprawia, że widz mojego pokroju do końca łudzi się co do zakończenia. Przez większość seansu liczyłem na swoisty przewrót, sensowny zwrot akcji, wstrzymujący ten niekończący się pościg pełen piachu, ognia i krwi. Niestety, odmiana nie nadeszła aż do rozpoczęcia napisów końcowych. Jedyną osłodą tej monotonii jest przemiana w charakterze Nuksa (Nicholas Hoult), jednego z wojowników, choć uważny widz od razu przewidzi jej przebieg i koniec. Miły smaczek w morzu wybuchów i kaskaderskich popisów.

Mad Max: Na drodze gniewu to kino czysto "widowiskowe", nastawione na prostotę przekazu i wysoką oglądalność. Brak w nim ducha serii, ponieważ reżyser skupił się wyłącznie na zrobieniu porażającego show. Udało mu się to kosztem fabuły i kreacji przedstawionych postaci. Jeśli ktoś chce obejrzeć na ekranie niczym nie zmąconą rzeź, pościgi i masochistycznych wykolejeńców w postapokaliptycznym świecie, niechaj śmiało sięgnie po tą prrodukcję. Z pewnością będzie zachwycony, gdyż od strony technicznej nowy obraz Millera broni się pod każdym kątem. Gdybym miał go ocenić wyłącznie od strony wykonania, przyznałbym mu wysoką notę, choć z pewnością nie maksymalną. Niestety, jestem fanem Maksa, który narodził się w 1979 roku i rozwinął skrzydła dwa lata później. Dla mnie popisy kierowców i widowiskowe eksplozje to za mało. Marzyłem o powrocie legendy, Wojownika szos – zniszczonego człowieka, obojętnego na chwałę i sławę, stającego się nadzieją dla zwykłych ludzi, jednocześnie tracąc tych, których kocha. Tego wszystkiego w jego nowej przygodzie zabrakło; tu istnieje tylko piaszczysta droga i morze ognia.