Looper

Poplątane ścieżki czasu?

Autor: Kamil 'New_One' Jędrasiak

Looper
W reklamującym najnowszy obraz Riana Johnsona "advertorialu" przeczytać można, że jest to "futurystyczny thriller akcji, w którym główną rolę grają nie tylko doskonałe efekty specjalne, ale również emocje bohaterów". Opis wydaje się całkiem trafiony, bo oddaje to, co w rzeczonym filmie jest najbardziej charakterystyczne. Osobiście jednak dodałbym jeszcze wzmiankę o emocjach widzów, które bez wątpienia wystawione zostają na próbę podczas seansu. Dotyczy to zwłaszcza tej części publiczności, która z konwencją dreszczowca w realiach science fiction jest dość dobrze obeznana.

Przed decyzją o obejrzeniu filmu trzeba mieć na uwadze przede wszystkim to, że będzie w nim więcej fikcji niż nauki. Ta ostatnia stanowi źródło bazowego konceptu podróży w czasie, zamiany alkoholu na nowsze (bardziej inwazyjne) używki, a także mutacji części ludzi, którzy wytworzyli w sobie zdolność do telekinezy. Nie znajdziemy jednak bardziej szczegółowych objaśnień, próby wytłumaczenia, jak cywilizacja doszła do tego punktu w rozwoju. Ot, nauka i tyle musi nam wystarczyć.

Kiedy już przebrniemy przez tę umowność, staniemy przed problemem akceptacji kolejnego kłopotliwego rozwiązania, na które zdecydowali się twórcy. Jak łatwo się domyślić, chodzi o logikę podróży w czasie. Działanie urządzenia nie jest zbyt ważne, bo stanowi ono jedynie pretekst do wprowadzenia głównego zamysłu fabularnego. Tym natomiast, co może wzbudzić skrajne emocje, jest logika kontinuum czasoprzestrzennego, co do którego nie tylko znawcy fizyki kwantowej, ale też widzowie takich hitów jak Terminator czy w jeszcze większym stopniu LOST mogą mieć spore zastrzeżenia. Aby nie wyjawić za wiele – i nie przejść w tryb analityczny – nie będę jednak zdradzał szczegółów.


Chodź, opowiem Ci bajeczkę.

Jest rok 2044, a podróże w czasie nie są jeszcze możliwe. Zmieni się to za trzydzieści lat, podobne zresztą jak większość technologii na świecie. Niemożliwe będzie już dokonanie zbrodni doskonałej, ponieważ zaawansowane techniki detekcji uniemożliwią pozbycie się ciała bez śladu. Tu z pomocą przyjdą podróże w czasie, które pomimo swojej nielegalności (w obawie przed zaburzeniem kontinuum) będą cieszyły się sporą popularnością wśród mafijnych syndykatów. Te wysyłać będą ofiary w przeszłość, gdzie będą one mordowane przez zabójców zwanych looperami.

Nazwa wspomnianych egzekutorów pochodzi od słowa "pętla" (z angielskiego loop). Domknięciem pętli jest uśmiercenie samego siebie, starszego o trzydzieści lat, przysłanego przez zleceniodawców z przyszłości. Innymi słowy, każdy looper wie, że choć jego kontrakt jest pozornie korzystny, musi zostać okupiony życiem nie tylko innych, ale też własnym. Co się jednak stanie, gdy z jakiegoś powodu dorosła wersja zabójcy nie zostanie zabita? To właśnie przytrafia się głównemu bohaterowi, Joemu – i od tego rozpoczyna się główna intryga filmu.


O dwóch takich, co ukradli ekran. I nie tylko!

W niedoszłą ofiarę (Joego z przyszłości) wciela się Bruce Willis, którego obsadzenie w tej roli wydaje się nieść pewne dodatkowe znaczenia. W końcu to on zagrał głównego bohatera w pamiętnym filmie 12 małp Terry'ego Gilliama, gdzie podróż w czasie również stanowiła główny koncept fabularny. Wprawne oko zauważy zresztą kilka nawiązań do tamtego obrazu, zwłaszcza w warstwie wizualnej. Młodszą wersję Joego stworzył natomiast Joseph Gordon-Levitt, który po raz kolejny pokazuje, że nie boi się przekraczania coraz to nowszych granic. Tym razem przyszło mu pokonać barierę swojej aparycji.

Młody aktor dokonał niemożliwego – połączył swój specyficzny styl z manierami starszego, bardziej doświadczonego kolegi. Co najważniejsze jednak, nie popadł tutaj w pułapkę karykatury i przerysowania, o którą niezmiernie łatwo, kiedy gra się niejako "nie pod siebie". Wespół ze sztabem specjalistów od charakteryzacji i efektów specjalnych stworzył postać profesjonalnego, witalnego, ambitnego młodzieniaszka, będącą jednocześnie zapowiedzią przyszłego rasowego mordercy z problemami. Przy tym wszystkim nie tylko wpasował się w unikatowy charakter świata wykreowanego przez Riana Johnsona, ale poniekąd przyczynił się do stworzenia tego dziwacznego stylu.

Poza tą dwójką na ekranie pojawia się także parę dodatkowych postaci. Choć pozostają nieco w cieniu duetu Willis – Gordon-Levitt, również okazują się całkiem wyraziste. Emily Blunt wciela się w postać Sary, kobiety o fasadzie twardzielki, za którą kryje się druga, bardziej złożona natura. Noah Segan umiejętnie dodaje filmowi komizmu, jednocześnie wzbudzając lekkie obawy przez nieprzewidywalność bohatera, Kida Blue. Jako autentycznie złowieszcze, choć momentami w nieoczywisty sposób, jawią się dwie postaci: Abe (Jeff Daniels) i Cid (Pierce Gagnon). Duża w tym zasługa zarówno samych aktorów, jak i scenariusza czy reżyserii. Należy jednak wziąć pod uwagę, że wyrazistość kreacji (całej obsady) opiera się tu na szczególnie intensywnej ekspresji, zdradzającej typy granych postaci, która nie każdemu może przypaść do gustu.

Wczoraj i dziś... i jutro.

Gordon-Levitt rozdarty między swoim rozpoznawalnym image'em a odtwarzaniem manier Willisa to nie jedyne skrajności, które zauważyć można w filmie. To samo dotyczy ogólnego stylu, w jakim Looper jest utrzymany. Klasyka miesza się tu z nowoczesnością (rozmowa Abe'a z Joem o ubraniach doskonale to odzwierciedla). W futurystyczny świat wplecione są elementy westernu i innych gatunków akcentujących przeszłość (choć trudno tu mówić o steampunku).

Co ciekawe, to samo dotyczy estetyki zdjęć i technik filmowych. Tym, co szczególnie zapada w pamięć, jest gra świateł, które przy zastosowanych obiektywach owocują poziomo ułożonymi smugami. Efekt ten spotkać można w wielu sci-fi, od Terminatora 2 i 3, poprzez Raport mniejszości, po A.I. Sztuczną inteligencję czy K-Pax, ale w filmie Riana Johnsona jest on szczególnie eksploatowany. Poza tym pojawia się kilka ciekawych punktów widzenia kamery. Odpowiedzialny za zdjęcia Steve Yedlin raczej nie może liczyć na Oscara, ale trzeba przyznać, że przygotował się do pracy nad Looperem doskonale.

Miłośnicy oszczędnego kina docenią za to oszczędność efektów specjalnych, spośród których drugą młodość (a może raczej trzecią, piątą albo jeszcze dalszą, biorąc pod uwagę wiek tego rozwiązania – ponad sto lat!) przeżywa tak zwany trick Meliesowski, polegający na nagłym pojawianiu się bądź znikaniu obiektów w kadrze. Swoją drogą c zasłynął z obdarzonych niepowtarzalnym nastrojem filmów fantastyczno-naukowych, akcentujących między innymi wiarę w postęp technologiczny. Zbieżność Loopera z charakterystyką twórczości francuskiego reżysera może być dziełem przypadku, ale osobiście przychylałbym się do stwierdzenia, że to świadoma stylizacja.


Nie dla każdego.

Styl Loopera jest bardzo specyficzny, ale konsekwentny. Dokonany w obrazie mariaż pozornie niespójnych elementów, o dziwo, działa całkiem sprawnie, owocując wyrazistą estetyką i interesującą wizją świata. Eklektyczny jest nie tylko wygląd czy muzyka, za którą odpowiada Nathan Johnson, a która współgra bardzo dobrze z resztą aspektów realizacyjnych. Na poziomie fabularnym również odbywa się gra z tradycją, dzięki czemu historia opowiedziana przez reżysera stanowi pomost pomiędzy starym a nowym. Skądinąd jest to obecnie bardzo modna strategia, obecna między innymi w doskonałym Skyfall.

Najnowszy film o przygodach Jamesa Bonda ma jednak ogromną przewagę nad Looperem. Wśród wielu zalet, które się na ową przewagę składają, jednej szczególnie brakuje w filmie Johnsona. Mianowicie chodzi o uniwersalność. O ile tegoroczny obraz o przygodach 007 może przypaść do gustu w zasadzie każdemu, nawet osobom, które nie są do cyklu przywiązane (lub w ogóle go nie znają), o tyle Looper spodoba się raczej garstce widzów. Charakterystyczna stylistyka wiąże się z dużym ryzykiem, jakie podjęli twórcy. Z pewnością spora liczba ryzykownych rozwiązań fabularnych składających się na tę pokręconą historię również nie czyni z niej utworu dla każdego.

Mimo ogromnej sympatii, jaką darzę członków obsady – oraz mimo docenienia całej masy filmowych smaczków i niewątpliwej kreatywności Riana Johnsona – wyszedłem z kina z bardzo mieszanymi odczuciami. Tydzień po seansie ambiwalencja nie ustąpiła. Wciąż mam w głowie kilka pomysłów, które szczególnie drażniły mnie w tym filmie. Pamiętam jednak również bardzo pozytywne wrażenie, jakie wywarło na mnie wiele scen, i ogólny nastrój, jaki udało się stworzyć na ekranie. Z pewnością też wrócę do Loopera, gdy ukaże się na DVD. Tyle tylko, że będę już nieco bardziej zdystansowany niż przed premierą kinową, kiedy to obsada, świetny plakat i intrygujący zwiastun zaowocowały sporym entuzjazmem. Szkoda, że seans go nieco ostudził, ale z drugiej strony dobrze, że skłonił do refleksji nad samym filmem nawet długo po jego zakończeniu.