Król Artur: Legenda miecza

Styl to nie wszystko

Autor: Tomasz 'Asthariel' Lisek

Król Artur: Legenda miecza
Ostatni film Guya Ritchiego, Kryptonim U.N.C.L.E., zdobył uznanie widzów, nawet jeśli niektórzy krytycy mieli powody do kręcenia nosem. Dodając do tego całkiem niezłe filmy o Sherlocku Holmesie, można było mieć nadzieję, że również i jego wersja legendy o królu Arturze odniesie powszechny sukces. A czy w istocie tak się stało?

Król Uther przy pomocy magicznego miecza powstrzymał inwazję złego czarownika Mordreda, jednak niedługo po tym triumfie został zdradzony przez swego brata Vortigerna, który siłą przejął władzę. Prawdziwy następca tronu, młody Artur, uchodzi z życiem i wychowywany w londyńskim przybytku rozkoszy, wyrasta na silnego, sprytnego i bezwzględnego mężczyznę, który nie ma najmniejszego zamiaru mieszać się w politykę. Prawda o jego pochodzeniu wychodzi jednak na jaw po tym, jak zostaje zmuszony do wyciągnięcia tkwiącego w skale Excalibura. Ścigany przez sługi Vortigerna, Artur chcąc nie chcąc, dołącza do rebeliantów i rozpoczyna prywatną wojnę przeciwko tyranowi.

Król Artur: Legenda miecza rozpoczyna się dość kiczowato – od samotnego, a mimo to zwycięskiego szturmu Uthera na armię wroga, podczas którego widzimy, że nawet horda nie ma znaczenia w starciu z magicznym orężem. Na szczęście później robi się ciekawiej. Obserwujemy szybki montaż scen przedstawiających proces dorastania Artura w miejskim rynsztoku, gdzie przetrwać mogą jedynie najsilniejsi, oraz rozmowę głównego bohatera i jego kompanów z członkiem straży miejskiej, podczas której widzimy w pełni, na jakiego człowieka wyrósł chłopak – króla wprawdzie, ale przestępczego półświatka miasta. Nie dość, że charakterystyczny dla reżysera styl łączący szybkie dialogi, ciągłe przeskoki między ujęciami oraz częste zmiany sposobu narracji dobrze się sprawdza również i w Królu Arturze, to na dodatek przedstawienie legendarnego bohatera jako chytrego i na pewien sposób honorowego, ale mimo wszystko gangstera, sprawia, że z zaciekawieniem obserwujemy kolejne sceny.

Niestety, w drugiej połowie filmu poziom powoli, ale nieubłaganie spada. Chociaż początkowo można myśleć, że bohaterom uda się doprowadzić do upadku Vortigerna przy pomocy sprytu, charyzmy oraz fantazji, to koniec końców okazuje się, że żadna z tych rzeczy nie ma znaczenia – liczy się tylko Excalibur, dzięki któremu Artur bez większego wysiłku kładzie pokotem całe zastępy wrogów. W takich momentach widać, że mamy do czynienia przede wszystkim z filmem akcji z elementami fantastycznymi, a nie, jak początkowo sugerowano, łotrzykowską opowieścią przygodową, na czym Legenda miecza niestety traci. Sceny walk są wprawdzie widowiskowe, ale miejscami po prostu przesadzono ze slow motion, wiecznie obracającą się kamerą oraz efektami specjalnymi, przez co po pewnym czasie zaczynają one jedynie potęgować wrażenie, że twórcom zabrakło pomysłów na ciekawsze rozwinięcie fabuły.

Najgorzej pod tym względem wypada ostatni akt, w którym kompletnie zabrakło napięcia oraz logicznego związku przyczynowo-skutkowego między wydarzeniami. Niepotrzebne są armie, sojusznicy albo plany, ponieważ okazuje się, że można zrobić jedną magiczną sztuczkę i większość kłopotów zniknie. Czemu rebelianci mieli takie problemy z opieraniem się władzy Vortigerna, skoro mogli tak samo zareagować w dowolnym momencie? Któż to wie. Z plotek spoza planu filmowego wynika, że pierwotnie film miał być dłuższy i wycięto z niego wiele istotnych scen i wątków, więc zapewne tym spowodowana jest rozczarowująca konkluzja Legendy miecza – jednakże ocenie podlega produkt końcowy, a tego niestety nie można pochwalić za satysfakcjonujące zakończenie.

Największym problemem Króla Artura są bohaterowie. O ile tytułowy protagonista (grany przez znanego z Pacific Rim oraz serialu Sons of the Anarchy Charliego Hunnama) prezentuje się całkiem dobrze, o tyle o plejadzie postaci drugoplanowych nie da się powiedzieć pozytywnego słowa. Posiadają imiona i różnią się wyglądem – i to tyle, ponieważ z całą pewnością nie różnią się między sobą charakterem lub motywacjami. Nie uświadczymy tu czegoś takiego jak rozwój wewnętrzny lub konflikty moralne, a zamiast tego wszyscy są równie wygadani, równie sarkastyczni i równie zbędni. Nie jest przesadą stwierdzenie, że gdyby pod koniec filmu zmarli wszyscy poza Arturem, to nawet bym nie mrugnął – tak mało interesowały mnie ich losy. Najgorzej wypada grana przez Astrid Bergès-Frisbey bezimienna Czarodziejka, jako że dosłownie każda kwestia przez nią wypowiadana cechuje się kompletnym brakiem jakichkolwiek emocji i kamienną twarzą, bez względu na okoliczności – jaki jest w ogóle sens występowania takiej postaci w fabule?

Król Artur: Legenda miecza to kolejna już hollywoodzka produkcja, której twórcy zignorowali opowiedzenie interesującej historii i wykreowanie charyzmatycznych bohaterów, a skupili się na widowiskowości i efektach specjalnych. Jak pokazują oceny krytyków i doniesienia dotyczące sprzedanych biletów, była to decyzja błędna – i bardzo dobrze, że film jest krytykowany, ponieważ nie powinno się dłużej tolerować płytkich fabularnie produkcji, bez względu na to, do jakiego należą gatunku. Być może nowe dzieło Ritchiego wypadłoby lepiej bez wycinania scen i wątków, ale tego akurat nigdy się nie dowiemy – a w obecnej formie na Króla Artura nie warto tracić czasu.