Kongres

Więcej niż science fiction

Autor: Maciej 'Repek' Reputakowski

Kongres
Ari Folman rzucił świat na kolana stylizowanym na dokument, magicznym, a zarazem wstrząsającym Walcem z Baszirem. W Kongresie nie odcina się od animacji, ale próbuje połączyć ją z kinem aktorskim. Jeśli dodać do tego Lema, otrzymujemy wyzwanie o bardzo wysokim poziomie trudności. Czy przyszłe pokolenia zapamiętają film inspirowany Kongresem futurologicznym?

Wiele scen w Walcu sprowadzało się do spokojnego dialogu dwóch postaci. Nie inaczej jest w Kongresie, którego nieanimowana część została zrealizowana za pomocą skromnych środków i opiera się na aktorskim kunszcie Robin Wright i Harvey'a Keitela. Wright gra samą siebie, ponad czterdziestoletnią aktorkę, która zagrała kilka dobrych, obiecujących ról, ale mogła osiągnąć znacznie więcej. Otrzymuje propozycję z wytwórni, która chce ją "zeskanować". Aktorka nie musiałaby już nigdy osobiście pojawiać się na planach zdjęciowych i podejmować trudnych decyzji związanych ze swoim zawodowym emploi. Jej postaci kreowałby komputer, a ona pozostałaby wiecznie młoda.

Taka propozycja budzi u ambitnej aktorki opór i prowokuje pytania o to, kim będzie osoba na ekranie. Za tym pytaniem idą kolejne: o wolność wyboru, o prawdę w sztuce. Dialogi nie są pozbawione autoironii i dystansu do tematu samego filmu – dla głównej bohaterki i jej agenta nie ma bowiem większej hańby niż występ w filmie o nazistach lub w produkcji science fiction. Humor ten jest jednak dość gorzki. W świecie kina wybór pomiędzy spełnianiem chorych oczekiwań producentów a niebytem, jakim byłaby zawodowa śmierć niezatrudnionego artysty, jest w istocie wyborem pozornym.

Warto Kongres obejrzeć chociażby dla sceny "skanowania" głównej bohaterki, która jest proszona o to, by na zawołanie okazywać różne emocje, w zupełnym oderwaniu od jakiejkolwiek fabuły i kontekstu. Gdy sztuczność sytuacji zaczyna ją przerastać, odzywa się jej agent (Keitel) i opowiada o tym, jak stał się reprezentantem różnej maści społecznych wyrzutków, a wreszcie artystów. Historia ciągnie się przez kilka minut, wywołując śmiech, ale i smutną zadumę bohaterki. Jest w tej scenie opowieść o relacji agenta i związanego z nim człowieka, ale także reżysera i aktora. W tej sekwencji zawiera się cała prawda o sile kina, wynikającej ze spotkania dwójki ludzi, którzy – nierzadko poprzez toksyczny związek – powołują do życia coś, czego nie da się wytworzyć za pomocą komputera.

Pierwsza część filmu ironicznie opowiada nie tylko o współczesnym kinie popularnym, z jego obsesją młodości i trafiania w target, ale i odbijających się w nim marzeniach ludzi. Druga idzie o krok dalej. Robin Wright, starsza o dwadzieścia lat, tuż przed końcem swojego kontraktu udaje się na kongres futurologiczny, organizowany przez wytwórnię Miramount. Wielki "konwent" odbywa się w rzeczywistości animowanej, w której każdy może wyglądać tak, jak chce. To już nie ucieczka w schematyczną, plastikową sztampę rozrywkowego kina, ale stopniowe przechodzenie w inny, pozbawiony zmartwień świat.Tę część Kongresu zrealizowano w całości jako film animowany, ogłuszający barwami i surrealistycznymi dekoracjami. Osoby poszukujące rodzimego wkładu w zagraniczne projekty zapewne ucieszy wiadomość, że za sekwencje animowane odpowiada polskie Orange Studio.

Tytułowy kongres, podczas którego zaprezentowana ma zostać kolejna rewolucja technologiczna, wygląda jak narkotyczna wizja (określenie "trip" jest tutaj wyjątkowo adekwatne) i oddaje wizję świata, w którym ludzie świadomie godzą się na manipulację tym, co jest im pokazywane. Zgromadzeni uczestnicy tworzą wielokolorową, trudną do ogarnięcia zmysłami masę, poruszającą się w nadawanym przez organizatorów rytmie.

Jest w Kongresie jeszcze jedna istotna warstwa – poświęcona rodzinie Wright. Jej syn cierpi na Zespół Ushera, rzadką chorobę genetyczną, która sprawia, że chłopiec powoli głuchnie i ślepnie. Przypadłość czyni go jednak niezwykle wrażliwym i pozwala postrzegać rzeczywistość w sposób nieosiągalny dla innych. W kontekście tematu podjętego w filmie pojawia się pytanie, czy ów młodzieniec stanie się wyjątkowym artystą (w) przyszłości? Ta kwestia pozostaje niestety bez odpowiedzi, gdyż wątek rozpływa się w fabule. Odcięta od syna matka próbuje co prawda go odnaleźć, ale wyprawa w poszukiwaniu Aarona stanowi raczej pretekst do jeszcze szerszego zaprezentowania szalonej, rozbuchanej estetycznie animowanej rzeczywistości.

Aktorska i rysunkowa płaszczyzna Kongresu są ze sobą celowo mocno skontrastowane. Ten zabieg spełnia swój cel - ukazania wizji uciekającego w oszołomienie i zapomnienie świata. Odbija się to jednak na spójności i ciągłości fabuły, która cierpi na przeładowanie motywów. To wrażenie potęguje też wielość zagadnień podejmowanych w pojedynczych dialogach podczas kongresu.

Współczesne filmy fantastyczne przeważnie unikają podejmowania trudniejszych tematów. Są nastawione na dostarczanie dopracowanej wizualnie, szybkiej i przyjemnej rozrywki. Najmocniej odczuwamy to w sezonie letnim, gdy do kin trafiają schematyczne produkcje, zaprogramowane na prosty sukces komercyjny. Kongres, jako że konwencja science fiction posłużyła w nim poniekąd za pretekst, nie jest spętany tymi ograniczeniami. Takie podejście twórców pozwoliło im pokusić się o uchwycenie esencji lemowskiej w duchu fabuły i wciągnąć widza w dialog o granicach wolności i poznania.