Johnny English: Nokaut

Analogowy Jaś Fasola

Autor: Marcin 'Karriari' Martyniuk

Johnny English: Nokaut
Od premiery ostatniego filmu z Rowanem Atkinsonem w roli agenta służb specjalnych minęło już 7 lat. Taka przerwa nie sprawiła, że Johnny English zapomniał tajniki swojego fachu – bo w gruncie rzeczy nigdy ich nie znał.

W trzeciej odsłonie Johnny’ego Englisha, opatrzonej podtytułem Nokaut, rywalem bohatera został haker. Niezidentyfikowany cyberprzestępca przypuścił atak na serwery agencji brytyjskich służb specjalnych, ujawniając tym samym tożsamość wszystkich pracowników wywiadu. Z tego powodu rząd zostaje zmuszony do powierzenia losów Wielkiej Brytanii w ręce niedawno zdegradowanego tajniaka. English postanawia zmierzyć się z przeciwnikiem za pośrednictwem "analogowych" metod, rezygnując z wielu gadżetów i nowinek technologicznych. Nie rozstaje się za to z pomocnikiem i u jego boku znów staje znany z pierwszej części Bough.

Po kilkunastu minutach otwierających seans można mieć nadzieję na porządną komedię parodiującą kino szpiegowskie, aczkolwiek to uczucie prędko mija pod wpływem mizernej fabuły. Warto wspomnieć, że odpowiedzialny za scenariusz William Davies współpracował przy skrypcie do pierwszej odsłony Johnny’ego Englisha oraz Bliźniakach z Dannym DeVito i Arnoldem Schwarzeneggerem. Mimo to amiast doświadczenia w pracy przy komediach, niemal na każdym kroku widać brak sensownego pomysłu na historię oraz czasami wymuszone próby rozbawienia widzów. Kilka gagów, szczególnie w początkowej fazie filmu, jest jeszcze udanych, inne ratuje Rowan Atkinson, lecz cała produkcja porusza się po bezpiecznych i mocno już wytartych szlakach. W efekcie nie trzeba nawet pół godziny, by zdać sobie sprawę, w jakim kierunku zmierza fabuła. Obraz psuje jeszcze uporczywe stawianie na ciamajdowatość głównego bohatera. Ta z założenia przyświecającego tej postaci jest wysoka, ale w Nokaucie przesadzono pod tym względem.

Historia jest słaba, żarty stoją na nierównym poziomie i bywają wtórne, lecz film można obejrzeć, czerpiąc z seansu nawet nieco satysfakcji. Widowisko zyskuje dzięki Rowanowi Atkinsonowi, który po raz kolejny znakomicie poradził sobie z rolą niezdarnego agenta specjalnego. Jak zwykle w przypadku tego aktora, ogrom rzeczy dzieje się w sferze mimiki i żywej gestykulacji. W porównaniu z jego kreacją czy całkiem przyzwoicie zagranym przez Bena Millera Boughiem, niektórzy aktorzy wypadają tragicznie blado. Najsłabiej prezentują się wspomagający rząd młody miliarder Jason Volta (Jake Lacy) oraz pani premier (Emma Thompson). Ogromna sztuczność i nadużywanie głupkowatego śmiechu tego pierwszego oraz przerysowana, nawet jak na standardy zwariowanej komedii, charakterystyka głowy rządu irytują w każdej scenie z ich udziałem.

Istotną rolę odgrywa muzyka, w szczególności w sekwencji związanej z wyczynami na parkiecie tanecznym. Ten fragment skutkował salwami śmiechu na sali kinowej i nie sposób się dziwić – sprawny montaż bardzo dobrze połączył dziwaczne wygibasy Atkinsona z muzyką. To jedna z sytuacji, w której brak ilustracji muzycznej zniwelowałby komizm. Szkoda za to innych kwestii technicznych, stojących na niskim poziomie. Niektóre wybuchy czy próby realistycznego wtopienia postaci w tła na drugim/trzecim planie na pewno nie pokazują, że film został nakręcony w drugiej dekadzie tego wieku.

Wybierając się do kin na najnowszą część Johnny’ego Englisha trzeba być gotowym na wysoką wtórność względem poprzednich odsłon, która z kolejnymi scenami staje się coraz bardziej uciążliwa. To przeciętna komedia, będąca zlepkiem gagów opartych na niezdarności tajnego agenta, w której zabrakło oryginalności oraz pomysłu na fabułę.

Film obejrzeliśmy dzięki uprzejmości Cinema-City.