Hobbit: Bitwa Pięciu Armii

Legenda została zabita

Autor: Balint 'balint' Lengyel

Hobbit: Bitwa Pięciu Armii
Po pełnej przygód i wyczerpującej wędrówce Bilbo wraz z kompanią krasnoludów dotarł pod Samotną Górę. Nie oznacza to jednak końca kłopotów. Smaug w odwecie za pomoc wędrowcom powziął postanowienie zemsty na mieszkańcach Miasta na Jeziorze, a wieść o powrocie krasnoludzkiego króla pobudziła wszystkie siły zainteresowane przechwyceniem domeny odbitej z łap smoka. Rozpoczyna się ostatni epizod wielkiej przygody.

Peter Jackson dokonał rzeczy wydawałoby się niemożliwej: niewielką objętościowo książkę Hobbit rozwlekł na filmową epopeję równą niemalże Władcy Pierścieni. Interpretując powieść Tolkiena według własnego uznania, rozwijając wątki niekiedy zupełnie poboczne, inne zaś zwyczajnie wymyślając, w ciągu trzech lat zachęcił do odwiedzenia kin miliony fanów na całym świecie. Jednakże, parafrazując klasyka, można śmiało napisać: mężczyznę poznaje się nie po tym, jak zaczyna, tylko jak kończy. Jak więc wypadł wielki finał?

Bitwa Pięciu Armii zaczyna się dokładnie w momencie, w którym urwane zostało Pustkowie Smauga. Gad bezpardonowo zamienia Miasto na Jeziorze w zgliszcza, jednakże już po kilkunastu minutach ginie ugodzony "Czarną strzałą" przez Barda. Troszkę szkoda, że starcie ze Smaugiem ma charakter stricte epizodyczny i nie służy niczemu więcej, jak tylko zwieńczeniu obligatoryjnego wątku. Jakkolwiek jednak z jednej strony przykre jest takie potraktowanie smoka po macoszemu, tak z drugiej – pewne usprawiedliwienie dla twórców filmu stanowi fakt, iż tak naprawdę trudno było w tym fragmencie oczekiwać jakichś zaskakujących rozwiązań.

Źródło: imdb.com

Fabularnego zakończenia doczekała się także historia wyprawy Gandalfa do Dol Guldur. Najlepszy z autorskich pomysłów twórców filmu został zamknięty w sposób nie tylko widowiskowy, ale i interesujący z punktu widzenia widzów pragnących lepiej poznać Śródziemie. Dzięki Galadrieli objawiona została zarówno moc elfickich pierścieni, jak i ich wpływ na posiadacza. Pomaga to odbiorcom wyobrazić sobie, z jaką łatwością władzy pierścieni – a więc i Saurona – uległy istoty o mniejszej sile ducha, czyli ludzie. W kulminacyjnej walce w ruinach mrocznej fortecy biorą udział także Elrond, Saruman i Radagast, i jest to satysfakcjonujące zakończenie tego ze wszech miar interesującego motywu.

I tu chciałoby się zakończyć recenzję – na tym, co miłe sercu wielbiciela Tolkiena. Niestety należy podjąć także tematy, które wzbudzają kontrowersje, czyli całą resztę Bitwy Pięciu Armii. Dzięki znajomości książkowego pierwowzoru, jak i ze zwiastunów poprzedzających premierę obrazu należało oczekiwać, iż punkt ciężkości filmu zostanie skoncentrowany wokół militarnego starcia. Problem jednak w tym, iż przesłoniło ono całość opowiedzianej historii, nie wnosząc doń niczego istotnego. Manewry, ataki, kontrataki oraz pojedynki jeden na jeden już po kilkunastu minutach dłużą się niemiłosiernie, nawet nie bawiąc odbiorcy swoją widowiskowością. Czy aby na pewno o to chodziło?

Oczywiście można dorabiać do Hobbita różnej maści ideologie. Że jest to film o poświęceniu, odwadze oraz miłości do ojczyzny. Takie interpretacje pojawiają się dosyć często, jednakże wiodą donikąd. Zdecydowanie bliższe prawdy jest stwierdzenie, iż zakończenie trylogii okazało się niczym więcej, jak tylko bardzo niewymagającym kinem rozrywkowym. I ta prawda niestety przeraża każdego trzeźwo myślącego fascynata Śródziemia.

Źródło: imdb.com

Wśród przelewu krwi Jackson próbuje poupychać wątki poboczne, jednakże wychodzi mu to co najwyżej przeciętnie. Postępujący obłęd Thorina oraz jego powtórne "odrodzenie" jest motywem oczywistym. Uczucie pomiędzy Kilim oraz Tauriel ma posmak kiczowatego romansu, a poświęcenie każdej minuty Alfridowi nosi znamiona straty czasu. Jedyny pomysł godny zauważenia to wyprawa Legolasa oraz Tauriel na daleką północ, celem przeprowadzenia zwiadu w okolicy góry Gundabad. Ten fragment przypomina, iż Jackson w dalszym ciągu "czuje Tolkiena", jednakże z jakiegoś powodu zatracił umiejętność przedstawienia tego uniwersum w sposób spójny i wyrównany.

W kwestii fabularnej fatalnie przedstawia się zakończenie filmu. Tuż po ostatnich uderzeniach stali o stal oraz symbolicznym pożegnaniu poległego Thorina, Bilbo dosiada kucyka i wraca do Shire. Niemalże żaden wątek nie został odpowiednio zamknięty. Czy krasnoludy porozumiały się z ludźmi i elfami? Czy odbudowano królestwo pod Samotną Górą? Czy ocalali przedstawiciele rodzaju ludzkiego osiedlili się w ruinach Dale i przywrócili dawną świetność miastu? Co się stało z Tauriel oraz tak często pojawiającym się na ekranie Alfridem? Pytania, pytania, pytania. Oczywiście widzowie, którzy przeczytali książkowy pierwowzór znają szczegóły fabuły (przynajmniej jeśli chodzi o wątki opisane przez Tolkiena), jednakże takie pozostawienie szeregu pytań bez żadnej odpowiedzi pozostawia poczucie niedosytu.

Biorąc pod uwagę, iż scenariusz Bitwy Pięciu Armii nie dał aktorom wielu okazji do wykazania się kunsztem zawodowym, można lapidarnie napisać, iż artyści którzy mieli zawojować świat swoim warsztatem, uczynili to już w poprzednich częściach Hobbita. Króciutko podsumowując: genialnie wypada przede wszystkim Martin Freeman (Bilbo). Nieco słabiej, ale poniżej solidnego poziomu nie zeszli ani Richard Armitage (Thorin), ani Luke Evans (Bard). Pozostali aktorzy nie zawodzą, jednakże zwyczajnie nie mają okazji do zaprezentowania pełnego wachlarza swoich umiejętności. Troszkę szkoda, ale ten element także wskazuje, jak bardzo przeciętnym dziełem jest omawiany obraz.

Źródło: imdb.com

Jeśli chodzi o stronę audiowizualną, to oczywiście twórcy filmu zaserwowali pełen przepych, którego należało oczekiwać. Makiety, plenery, wyposażenie, wszystko jest w jak najlepszym porządku. Jednakże zasadnicze pytanie brzmi: czy ekranizacja książki Tolkiena powinna zostać sprowadzona tylko do wspaniałych efektów specjalnych? Kwestią dyskusyjną jest z kolei ścieżka dźwiękowa. Niestety Howard Shore po raz kolejny przygrywa dokładnie tę samą nutę, ocierając się o kicz. Podchodząc do tematu logicznie, także w tym elemencie należało spodziewać się kontynuacji wędrówki raz utartymi szlakami, zwłaszcza że dla kompozytora to już szósty film powstały we współpracy z Jacksonem i osadzony w Śródziemiu. Jednakże ta sama melodia słyszana po raz kolejny momentami męczy, chociaż to może być kwestia indywidualnego odbioru.

Paradoksalnie swojej wizyty w kinie wcale nie żałuję. Będąc jednym z milionów fanów Tolkiena, zapewne śniłbym po nocach o seansie filmowym, a tak byłem, widziałem, wyszedłem rozczarowany. Chciałem jednak zostać oczarowany. Prawdopodobnie wielu miłośników Tolkiena i jego dzieł – a także osób, które zwyczajnie obejrzały Niezwykłą podróż oraz Pustkowie Smauga – zaznajomi się także z tą produkcją, co oczywiście jest w pełni uzasadnione. Niestety obawiam się, iż większość z nich dołączy do grona zawiedzionych zwieńczeniem przygody w Śródziemiu.