Hitman

Nie taki Hitman straszny

Autor: Marcin 'malakh' Zwierzchowski

Hitman

Ostatnimi czasy przemysł kinowy coraz prężniej produkuje wszelkiego rodzaju ekranizacje. Książki, komiksy, gry – co tylko się da. Pomysł godny pochwały, szczególnie z czysto marketingowego punktu widzenia, gdyż każda tego rodzaju produkcja już na starcie ma zagwarantowane zainteresowanie ze strony fanów pierwowzoru.

Jednakże z tym przenoszeniem na szeroki ekran różnie bywa. Oczywiście, dzięki temu mogliśmy oglądać takie perełki, jak chociażby Łowca androidów, Władca Pierścieni czy Sin City – Miasto grzechu, ale niestety coraz częściej producenci zapominają, że w tego typu dzieła trzeba włożyć choć odrobinę pasji.

Najczęściej otrzymujemy komercyjną papkę, tylko z grubsza nawiązującą do pierwowzoru bądź kopiującą go bez żadnych ograniczeń. Na tym niechlubnym polu prym wiodą ekranizacje gier komputerowych. Filmowcy już nieraz doprowadzali mnie do szewskiej pasji, serwując dzieła pokroju Doom czy Ulicznego wojownika, tylko z rzadka przywracając moją wiarę w tę gałąź kinematografii (mam na myśli świetny Silent Hill).

Hitman jest czymś pośrednim między tragedią a arcydziełem. W gruncie rzeczy to przyzwoite kino rozrywkowe. Na pewno nie zapisze się w szczególny sposób w historii kinematografii, ale też nie zniechęci nas do pójścia na kolejny seans.

Pomysł na grę, a co za tym idzie - na film, nie był zły (chociaż na pewno i nie oryginalny). Tytułowy bohater to Agent 47, czyli zabójca idealny, nie tyle wyszkolony, co wychowany przez tajemniczą Korporację (nie ma to jak pomysłowa nazwa). On i jemu podobni (sieroty i podrzutki) od młodości poddawani byli krwawemu szkoleniu, mającemu zmienić ich w chodzące maszynki do zabijania. Pewnego dnia łowca zamienia się rolami ze zwierzyną. Od tej pory to Agent 47 jest na celowniku, a fabuła to opis jego walki z dawnymi pracodawcami i prób odkrycia prawdy na temat ostatniego zadania.

Jak widać, twórczym myśleniem producenci Hitmana się nie parali. Mimo to – o dziwo – wyszedł im film akcji na całkiem dobrym poziomie. Bo jeżeli przyjrzeć się dokładnie, to (nie licząc opisanej wyżej wtórności) niełatwo znaleźć dużo więcej wad.

Jedną z nich jest niestety kreacja głównego bohatera. Spodziewałem się chłodnego, wyrachowanego zawodowca, gdy tymczasem otrzymałem letniego młokosa, którego serduszko aż za łatwo mięknie pod wpływem słów pięknej kobiety. Sporo w tej postaci sprzeczności. Po pierwsze, jak na kogoś, kto wychował się, wśród krwi i bólu, w tajnym ośrodku, stanowczo zbyt często się uśmiecha. Po drugie, czasami miałem wrażenie, że film powinien nazywać się: Hitmanów dwóch, gdyż bohater najwyraźniej cierpi na rozdwojenie jaźni. Kiedy jest sam, świetnie wpasowuje się w rolę skutecznego killera, ale gdy tylko w pobliżu pojawia się jego śliczna branka (porwał ją), robi się łagodny jak baranek i jest skłonny nawet darować życie prześladowcom. Oczywiście, potem karci niewiastę za wtrącanie się w jego sprawy, ale robi to bez większego przekonania.

Pod względem aktorstwa film ratują dwie kreacje. Z jednej strony bardzo wiarygodny Dougray Scott jako oficer Interpolu, od ładnych kilku lat śledzący Agenta 47. Z drugiej zaś Robert Knepper, czyli nieugięty kapitan rosyjskiej tajnej milicji - Yuri Marklov. Rywalizacja tych dwóch panów nadaje fabule dodatkowy smaczek, po części rekompensując niedostatki tytułowego Hitmana, czyli Timothy’ego Olyphanta. Warto także nadmienić o może nie wybitnej, ale całkiem przyzwoitej kreacji Olgi Kurylenko, wcielającej się w dziewczynę (chociaż nie tak do końca) głównego bohatera. Kobieta piękna, na pewno przyciągająca uwagę męskiej części publiczności, a co więcej - na swój sposób intrygująca. Aktorce udało się przelać w postać słowiańską duszę, o wiele bardziej interesującą niż wypacykowane damy z Hollywood.

Po kinie akcji widz ma także prawo spodziewać się nieprzyzwoicie dużej dawki efektów specjalnych, i w Hitmanie na pewno to otrzyma. Na szczęście efektowne wybuchy nie przyćmiewają reszty filmu (co często ma miejsce w tego typu produkcjach). Jest ich akurat tyle, żeby stanowiły smakowity dodatek, ale jednocześnie nie tak dużo, żeby się przejadły.

W sumie Hitmana nie można zaliczyć do grona wybitnych ekranizacji gier, ale na pewno należy mu się odrobinę więcej uznania niż gniotom pokroju Resident evil. Prościej mówiąc, jeżeli znacie tę grę, idźcie do kina, przekonać się, jak wyszło przeniesienie jej na ekran. Jeżeli jednak z pierwowzorem do czynienia nie mieliście, film ten może stanowić całkiem niezły kawałek kina akcji, bez fajerwerków, ale i bez większych wad.