Hannibal

Empathy for the Devil

Autor: Pulpozaur.pl

Hannibal
Co sprawia, że tak chętnie sięgamy po fikcyjne przedstawienia przemocy? Artur 'mr_mond' Nowrot, redaktor Poltergeista oraz serwisu Pulpozaur.pl, spisał swoje refleksje na ten temat, towarzyszące oglądaniu pierwszego sezonu serialu Hannibal.

Uwaga, tekst zawiera ogólne informacje na temat przebiegu fabuły pierwszego sezonu Hannibala!

Lubimy przemoc i nie jest to chyba nic nowego, bo już średniowieczne obrazy pełne są wizji piekła i nieszczęśników cierpiących tam katusze. Potem nadeszła literatura gotycka i Markiz de Sade – patron kina gore i torture porn – w którego dziełach grzeszników zastępują ofiary zupełnie niewinne, a przemoc staje się narzędziem upodlenia i degradacji. Wreszcie, w dwudziestym wieku, pojawiło się kino, telewizja oraz gry komputerowe, a przemocy nie trzeba już sobie wyobrażać, można ją zobaczyć.

Lubimy przemoc tak, jak spora część amerykańskich obywateli lubi broń palną i czujemy się w obowiązku bronić jej, gdy tylko ktoś zaczyna zadawać pytania o jej przyczynę, cel i skutki obecności w naszej sztuce (czy też rozrywce, która coraz częściej staje się jej synonimem). Sugeruje to, że obecność przemocy jest istotnym elementem naszej kulturowej tożsamości, tak samo jak na przykład picie alkoholu. Wystarczy przypomnieć niedawne gwałtowne reakcje na krytykę GTA V.

Takie przemyślenia towarzyszą mi bardzo często, gdy oglądam Hannibala – serial, który prawdopodobnie nie należy do najbardziej brutalnych w telewizji, ale posuwa się bardzo daleko, jeśli chodzi o estetyzację przemocy. Ale po co? Dlaczego? Tę zagadkę próbuję rozwikłać, zagłębiając się w dantejski świat wyrafinowanego kanibala.

Mads Mikkelsen | Źródło: NBC

Please, allow me to introduce myself, I'm a man of wealth and taste

Figurą, która często dostarcza tak nam potrzebnej dawki przemocy, jest psychopatyczny morderca. Jak twierdzą specjaliści, nadużywamy tego terminu i w rzeczywistości niewielu fikcyjnych zbrodniarzy to psychopaci. Do jednego worka trafiają także osoby cierpiące na psychozę (na przykład Norman Bates z – tak, zgadza się – Psychozy) lub odczuwające przymus zabijania motywowany seksualnie.

Również w Hannibalu mamy do czynienia z zestawieniem niejednorodnym, z hierarchią morderców, podzielonych na osobne kręgi. Stosunkowo nisko (lub wysoko, jeśli posłużymy się obrazem schodzenia w głąb piekieł) znajduje się, jak sądzę, doktor Gideon, motywowany złością podczas swoich pierwszych morderstw, a później podszywający się pod Rzeźnika z Chesapeake. Kolejny krąg to Garrett Jacob Hobbs, zabijający z miłości do córki i próbujący w ten przewrotny sposób chronić ją przed samym sobą. Dalej: artyści, kierowani pobudkami nieco bardziej abstrakcyjnymi niż Hobbs, ale przyjmujący podobną metodę, gdzie morderstwo – wraca związek przemocy i sztuki – to akt twórczy, czy może raczej akt twórczy, nadanie zwłokom estetycznej wartości, staje się usprawiedliwieniem morderstwa post factum, sposobem na "uhonorowanie" i jednoczesne przeobrażenie ofiary w coś lepszego i piękniejszego, przywrócenie utraconego raju, stanu łaski. Tutaj natkniemy się na twórcę aniołów czy też grzybiarza z początku sezonu.

Jeszcze niżej znajduje się Tobias, dla którego morderstwo samo w sobie staje się sztuką, który za pomocą artystycznej instalacji w filharmonii próbuje zainteresować sobą Lectera, nawiązać bliższą więź. Zbrodnia przekształca się w miłosną serenadę (lub w wersji bardziej współczesnej – wystawanie pod oknem ukochanej osoby z boomboksem).

Na pewno zdążyliście się już domyślić, że na samym końcu natrafimy na Hannibala. Hannibal to swoisty David Bowie zbrodni – stylistyczny kameleon, stosujący różne style (na przykład Hobbsa), ale zawsze dodający coś od siebie. W przeciwieństwie do morderców umieszczonych na wcześniejszych kręgach, nie pragnie uhonorować swoich ofiar; przeciwnie: szydzi z nich, poniża. Nie staną się nigdy jego aniołami – spożywając ich części, Hannibal redukuje je do roli zwierząt, które (wyłączywszy gatunki uprzywilejowane) zajmują w naszej kulturze miejsce zdecydowanie poślednie. I chociaż Hannibal nie jest wolny od artystycznych ciągot, to sztuka nie służy mu jako łącznik z wyższymi wartościami czy drugim człowiekiem, lecz sama również zostaje zredukowana do roli "bajeru", jednego z elementów zapewniających Lecterowi poklask i status społeczny.

Pleased to meet you, hope you guessed my name

Choć Hannibala również nie można zaliczyć w poczet psychopatów (dla ciekawych: modelowym psychopatą jest Anton Chigurh z To nie jest kraj dla starych ludzi), to dzieli on z nimi jedną istotną cechę: brak empatii. Empatia jest w Hannibalu kluczowa, dzieli bowiem serialowy świat na dwie części: tych, którzy ją mają i tych, którzy jej nie mają, pod- i nadludzi. Jeśli Lecter sprawia wrażenie żyjącego w zgodzie ze sobą, obarczonego najmniejszą ilością problemów psychicznych, najbardziej normalnego – a rzeczywiście często taki właśnie się wydaje – to trzeba jednocześnie pamiętać, jak mało w nim istoty ludzkiej. "Człowiek jest istotą społeczną, ten zaś, kto nie żyje w społeczeństwie, jest bestią lub bogiem" – napisał Arystoteles. Hannibal Lecter łączy w sobie te dwa bieguny i w ten sposób przeobraża się w figurę zupełnie dosłownie diaboliczną – myślę, że nieprzypadkowo Will widzi go ostatecznie jako czarną, rogatą postać.

Laurence Fishburne | Źródło: NBC

Will Graham z kolei – dokładne przeciwieństwo Lectera i główny powód, dla którego oglądam serial – ma empatii aż w nadmiarze. Cecha ta bez wątpienia lokuje go po stronie podludzi; w końcu najsilniejsze więzi nawiązuje on z ofiarami, z chorymi i opuszczonymi: Abigail Hobbs, Georgią Madchen czy wreszcie ze stadkiem przygarniętych psów. Empatia staje się jednocześnie darem i przekleństwem: niby pozwala Grahamowi skutecznie łapać przestępców, ale też doprowadza go na skraj szaleństwa – cały jego wątek obraca się wokół pytania, czy dobrze jest współodczuwać z innymi.

But what's puzzling you is the nature of my game

Być może w drugim sezonie Will będzie musiał wykształcić w sobie warstwę izolacyjną, która pozwoli mu empatyzować w ograniczonym stopniu. Trzeba jednak pamiętać, że głównym źródłem jego problemów są Hannibal i Jack, zmuszający go do współodczuwania z mordercami. Szczególnie doktor Lecter nieustannie zasiewa w Grahamie ziarno wątpliwości, myśl, że jeśli rozumie przestępców, to w głębi duszy jest taki jak oni. Widzę w tym wyraz lęku przed rozumieniem drugiego człowieka, obawę, że jeśli poznamy jego racje, to automatycznie będziemy musieli je zaakceptować i dostosować się do nich. Bezpieczniej jest nie zadawać sobie tego trudu, żyć, nie oglądając się na innych, których możemy wtedy traktować instrumentalnie – tak, jak robi to Lecter.

Mads Mikkelsen | Źródło: NBC

Jednocześnie pora powrócić do pytań stawianych na początku: kuszenie Willa można odczytać również jako rozważania na temat wpływu fikcji na rzeczywistość, tudzież zatarcia granic między Ja a Innym. Czy Will, wyobrażając sobie siebie samego w roli morderców, popełni ostatecznie zbrodnię? Po finale pierwszego sezonu wiemy już, że nie, że ta populistyczna teza nie znajduje poparcia, podobnie jak twierdzenie, że znajomość czyichś pobudek zmusza automatycznie do uznania ich zasadności, że nie tylko tłumaczą one czyny, ale również je usprawiedliwiają. Granica między Ja a Innym chwieje się, ale ostatecznie pozostaje nienaruszona.

Mimo to trudno zignorować fakt, że empatyzowanie z seryjnymi mordercami działa na Willa źle, napełnia go wstrętem i przerażeniem, rozbija psychicznie. Dlaczego? Być może dlatego, że, jak wspomniałem wcześniej, domyślnie stoi on po stronie ofiar, brzydzi się przemocą (co widać za każdym razem, gdy musi jej użyć) jako prymitywnym narzędziem, za pomocą którego niektóre jednostki sprawują władzę nad innymi, odbierając im tym samym tożsamość, redukując do roli przedmiotów.

Mads Mikkelsen | Źródło: NBC

Być może tutaj kryje się również tajemnica popularności fikcyjnej przemocy. W pragnieniu zidentyfikowania się, choć na chwilę, z tym, który posiada władzę i może ją wyegzekwować w najbardziej bezpośredni sposób; nawet, jeśli nie zamierzamy sami go potem naśladować, to instynktownie opowiadamy się po stronie silniejszego. Może to właśnie próbuje Willowi – i nam – zasugerować czarna, rogata postać. A czy tak jest naprawdę? Tego nam już nie zdradzi.

Śródtytuły pochodzą z tekstu piosenki The Rolling Stones pod tytułem Sympathy for the Devil.

Tekst ukazał się pierwotnie w serwisie Pulpozaur.pl.