Halloween

Mordować w biały dzień

Autor: Jarosław 'beacon' Kopeć

Halloween
Kiedy w 1978 roku do kin trafił pierwowzór dzisiejszego remake'u, widzowie byli bardzo zaskoczeni tym, że oto na ich oczach dzieją się tak potworne i makabryczne sceny. Przywykli do kina przemilczeń i ukrytej poza kadrem jawnej przemocy, do czego (oczywiście z wyjątkami) przyzwyczajał ich choćby sam wirtuoz thrillera – Alfred Hitchcock. Halloween z 1978 roku, w reżyserii Johna Carpentera, wyniosło taki podgatunek dreszczowca, jakim jest slasher, z niedostępnych twierdz kina niezależnego na pierwszy front przemysłu filmowego i przyniosło znaczny jak na owe czasy sukces komercyjny. Nie wspominając o tym, że w ślady Carpentera poszli kolejni reżyserzy, pisarze, twórcy komiksów i gier wideo, którzy dostrzegli, że epatowanie przemocą, brutalnością i sztuczną krwią to znakomity sposób na zawojowanie rynku. Niech dobitnie świadczy o tym fakt, iż przed premierą remake'u w reżyserii Roba Zombie, pojawiło się co najmniej siedem filmów jawnie nawiązujących do Halloween z 1978 roku. A gdyby doliczyć do tego produkcje, które zainspirował, takie jak Piątek Trzynastego, albo Koszmar z ulicy wiązów, udałoby się Carpenterowi zebrać naprawdę liczne stadko naśladowców.

Pierwowzór sprzed prawie trzydziestu lat stanowi tak podwaliny gatunku, jak i krok milowy dla pokazywania brutalności i przemocy na ekranach kin. Nowa, uwspółcześniona wersja Roba Zombie zapewne przejdzie przez kina bez szerszego echa, a to z bardzo prostej przyczyny – nie wnosi tak wiele świeżości, jak pierwszy ważny slasher w historii kina. John Carpenter był w tym, co robił, absolutnym nowatorem. Udało mu się zgromadzić pewien budżet i zrealizować kino niezależne – na przekór kanonom i masowym gustom. Zagrał o dużą stawkę i wygrał. Nie powtórzy tego sukcesu z pewnością Rob Zombie, a to dlatego, że z umiłowaniem czerpie z tradycji, nie dodając od siebie zbyt wiele. Jedyne, czego należy mu pogratulować, to wzbogacenie filmu o dość łopatologiczną próbę wyjaśnienia tego, dlaczego Michael Myers stał się okrutnym mordercą. Reżyser i zarazem scenarzysta uwspółcześnionej wersji filmu upatruje genezy dewiacji głównego bohatera w jego dzieciństwie. Zamaskowany morderca to dziecko z patologicznej rodziny: ojciec-alkoholik (William Forsythe, świetna kreacja), matka-striptizerka (żona Roba – Sheri Moon), oraz rozwiązła siostra głównego bohatera (Hanna Hall). Chociaż Rob na pewno nie zaskoczył widza wynikami swojej chałupniczej psychoanalizy w duchu samego Freuda, to chwała mu za to, że chociaż spróbował pogłębić nieco psychologiczną warstwę blisko dwugodzinnej sieczki.

Znakomicie rozumiem prawidła, jakimi rządzi się konwencja takiego kina, ale owa konwencja nie uzasadnia wtórności nowego Halloween. Każdy film musi nieść w sobie coś nowego, albo chociaż mieszać znane elementy w niespodziewany sposób. Halloween Roba Zombie realizuje cel wprowadzenia jakiegoś novum zaledwie połowicznie – poprzez wspomnianą łopatologiczną analizę psychiki młodego Myersa, choć i w niej pojawiają się luki. Zaskakujące jest u głównego bohatera nagłe przejście od mordowania w łazience domowych zwierzaków, do zarąbania w lesie suchym drągiem szkolnego prześladowcy. A wszystko to w ciągu zaledwie jednego dnia. Kiedy natomiast kończy się refleksyjna część filmu, jest już tylko pod górkę – widz aż do napisów końcowych będzie raczony tym, co widział na ekranie wiele razy.

Luk i nieścisłości w fabule jest znacznie więcej. Nie wiadomo, w jaki sposób Michael podczas odsiadki w zamknięciu staje się ponad dwumetrowym osiłkiem, który z łatwością miażdży w dłoniach ludzką czaszkę. Nie wiadomo też, dlaczego podczas transportu psychopaty, który jednej nocy zabił prawie całą swoją rodzinę, a teraz jest wielki i nieobliczalny niczym dziki goryl, na terenie całego oddziału dla psychicznie chorych jest nie więcej niż dziesięć osób. Nie wiadomo w jaki sposób po ucieczce z oddziału zamkniętego Myers odnajduje bez pudła swoją siostrę, którą ostatni raz widział ponad piętnaście lat wcześniej.

W jednym jeszcze miejscu Rob Zombie oddał hołd pierwowzorowi Carpentera. Da się z łatwością podzielić młodzież występującą w filmie na dwie kategorie – seksualnie rozwiązłą, oraz tą zachowawczą. Libertyni padają ofiarą mordercy jako pierwsi, grzeczne dziewczynki mają znacznie ułatwioną sprawę. Nie ma to jak tanie moralizatorstwo ze swoim apogeum w obowiązkowym pojedynku "kujonica kontra seryjny morderca".

Niesamowicie męczy sposób, w jaki Halloween jest nakręcone. W prawie każdym ujęciu kamera non stop się trzęsie, jest niestabilna, co w pewnym momencie zaczyna denerwować. Rozumiem, że w ten sposób chciano zbudować określony nastrój, podkreślić dynamikę scen, ale należałoby zrobić to z umiarem. A Rob Zombie stosuje na przestraszenie widza jedną prostą metodą – wszystko na raz. Zamiast inteligentnie dozować środki budujące napięcie, Zombie naparza nimi w odbiorcę czekając, aż ten wreszcie nie wytrzyma i podskoczy w kinowym fotelu. Owszem, efekt jakiś jest, ale zdecydowanie marny.

Jednak jeśli podejść do Halloween wyłącznie jako do bezrefleksyjnego naśladowcy prekursorów gatunku, to z pewnością da się znaleźć w nim coś wartościowego. Zwłaszcza to, że Zombie w ani jednym momencie nie zrywa z nieskomplikowaną poetyką gatunku i nie odżegnuje się od mentorów z przeszłości. Ale dla kogoś, kto w slasherach szuka czegoś więcej, niż same przelewające się przez ekran kubły krwi, zdecydowanie lepszym wyjściem jest odkurzenie starego magnetowidu i wyprawa do osiedlowej wypożyczalni kaset (to taki dawny nośnik, obecnie niemal wyparty przez bezduszne płyty) po coś z klasyki.