Gwiezdne wojny – Wojny klonów

Autor: Aleksandra 'Jade Elenne' Wierzchowska

Gwiezdne wojny – Wojny klonów
Przed wybraniem się do kina na najnowsze dzieło LucasFilm nie czytałam żadnych recenzji, komentarzy ani forumowych dyskusji na jego temat. Chciałam iść na seans bez uprzedzeń i przygotowanej z góry opinii, tę bowiem zamierzałam sobie wyrobić po obejrzeniu filmu. Oto i ona.

Już na samym początku czeka niespodzianka: zamiast Main Theme jakaś jego wariacja, zamiast słynnych napisów początkowych – coś w rodzaju prologu opowiadanego przez lektora. Po chwili zaskoczenia przychodzi trzeźwa myśl: a niby dlaczego musi być tak samo jak w obu trylogiach? Wojny klonów nie są przecież kolejną częścią gwiezdnej sagi. Notabene, gdyby je za takową uznać, musiałyby nosić podtytuł Epizod 2 i 1/2, a tego nawet najbardziej zagorzali fani mogliby nie zdzierżyć.

Fabuła przedstawia się następująco: porwany został syn Jabby Hutta. Oczywiście kochający tatuś (wyobrażał ktoś sobie wcześniej Jabbę w takiej roli?) jest gotów zrobić wszystko, aby odnaleźć potomka. Przedstawia zatem rycerzom Jedi propozycję: jeśli odnajdą oni jego latorośl, wojska Republiki będą mogły korzystać z kontrolowanych przez Huttów szlaków. Zakon zgadza się na taki układ i wysyła na poszukiwania cennej zguby dwóch rycerzy. Jak nietrudno się domyślić, są to Anakin i Obi-Wan, z tym drobnym szczegółem, że wkrótce dołącza do nich ktoś jeszcze...

Ahsoka Tano, bo o niej mowa, została wyznaczona przez Yodę na padawankę Skywalkera. Cały dowcip polega na tym, że Anakin niekoniecznie marzy o uczennicy, a już na pewno nie chce, aby była nią Ahsoka... Kiedy jeszcze przed premierą przedstawiono tę postać, wielu fanów SW znienawidziło ją od pierwszej chwili, wytykając przy okazji twórcom serialu, że przyszły Darth Vader nie może mieć padawana, bo nie jest mistrzem. Ahsoka faktycznie bywa chwilami irytująca, ale moim zdaniem, niepotrzebnie podniesiono takie larum. Wątek dziewczyny pozwala bowiem zobaczyć, jak Anakin, który nigdy nie był za nikogo odpowiedzialny, musi wziąć na siebie rolę opiekuna i mentora. Oczywiście Wojny klonów to film przygodowy i nie ma co liczyć na rozbudowane portrety psychologiczne postaci, ale i tak da się zauważyć, że stosunek do siebie tych dwojga jest zgoła odmienny niż standardowa relacja mistrz-uczeń.

Kolejne nowe postacie to kapitan klonów Rex oraz wuj Jabby, czyli Ziro Hutt (albo raczej Ziro królowa pustyni, jako że wygląda jak galaktyczny odpowiednik drag queen). Spotykamy też starych znajomych: hrabiego Dooku, Asajj Ventress, mistrzów Jedi, Palpatine'a i Padmé, choć ta ostatnia sprawia wrażenie wciśniętej do filmu na siłę. Całe szczęście, że oszczędzono widzom kolejnych wyznań miłosnych. Jest taka scena, kiedy na moment spotykają się spojrzenia Anakina i Amidali. Nie pada żadne słowo. I ta jedna scena robi lepsze wrażenie niż cały wątek uczuciowy z trylogii.

Była marchewka, teraz pora na kij. Niektórzy bohaterowie zachowują się jak pijane dzieci we mgle. Mace Windu grzecznie potakuje wszystkim słowom Palpatine'a; nie mogłam się oprzeć myśli, że za moment mistrz Jedi dostanie od kanclerza cukierka. Ventress jest z kolei mroczna i niemiła jak na szwarccharakter przystało, ale chyba zapomniała, jak posługiwać się dwoma mieczami świetlnymi. Sceny z Obi-Wanem pijącym herbatkę z dowódcą separatystów komentować nie będę, bo musiałabym to uczynić w dość niecenzuralnych słowach. Jeśli o separatystów chodzi, to dla większości widzów zagadką nie do rozwiązania pozostanie, w jaki sposób zdołali napsuć tyle krwi Republice, bo grzeszą wszystkim oprócz inteligencji. Jest to wynikiem zabiegu twórców serialu, którzy na droidach skupili 90% obecnego w filmie komizmu, sprowadzającego się zresztą do żenujących chwilami wypowiedzi robotów bojowych. Zdaję sobie sprawę, że trzeba było puścić oko do targetu, to jest widzów poniżej 12 roku życia, ale za bardzo kojarzyło mi się to wszystko z niechlubnym Jar Jarem albo jakimś kreskówkowym bohaterem ślizgającym się na skórce od banana. Wolę, gdy wypowiedzi droidów ograniczają się do "Roger, roger", a czynności – do strzelania. Tak naprawdę, w Wojnach klonów droidy same wykończyłyby się szybciej niż podczas walk z siłami Republiki. Rozsądny dowódca dysponujący armią tak durną, jak ta z filmu powinien popełnić seppuku – wygrać i tak nie może (dla przeciwnika jego wojsko jest równie groźne, co piłkarska reprezentacja San Marino dla Brazylii), a przynajmniej odejdzie z tego świata honorowo. Inna sprawa, że wtedy pozbawi się widoku wrogów, którzy masowo umierają... ze śmiechu.

Podobno George Lucas wtrącał się niekiedy do pisania scenariusza i dialogów. Jeśli to prawda, przestaje dziwić, skąd wzięła się spora dawka pompatycznego nadęcia w niektórych wypowiedziach. Jest też kilka dobrych kwestii, ale generalnie nie należy liczyć na coś dorównującego Starej Trylogii. Ba, w filmie nie ma nawet kochanego przez wszystkich "I have a bad feeling about this".

Znacznie lepiej film prezentuje się od strony audiowizualnej. Został zrealizowany w technice CGI, tak jak obie kinówki Final Fantasy, Animatrix: Ostatni lot Ozyrysa czy Toy Story. Najłatwiej porównać go do tego ostatniego, gdyż postacie są wykreowane w podobnym, kreskówkowym stylu. Graficy zrobili kawał dobrej roboty, niektórzy bohaterowie – na przykład Anakin czy Ventress – wyglądają fantastycznie. Drobnym zgrzytem jest Dooku, który trochę za mało przypomina Christophera Lee, a w dodatku cierpi na dziwną sztywność włosów i brody. To ostatnie odnosi się też do Kenobiego: konwencja konwencją, ale bohater nie powinien sprawiać wrażenia, że ma do podbródka przyczepioną drucianą szczotkę.

Żadnego zarzutu nie można natomiast postawić scenom batalistycznym. Kolega, który oglądał ze mną film stwierdził, że przypominają mu Warhammer 40 000, ja natomiast miałam skojarzenia z różnymi filmowymi bitwami – od tych przedstawionych w Patriocie, poprzez Szeregowca Ryana, na Cienkiej czerwonej linii kończąc. Taka rekomendacja powinna wystarczyć nawet największym malkotentom. Trup ściele się całkiem gęsto, działa wypluwają masy pocisków, a zza horyzontu wyłaniają się kolejne oddziały przeciwnika... Walki są pokazane z punktu widzenia klonów, co bardzo chwali się twórcom filmu. Chwilami widz czuje się, jakby siedział ukryty gdzieś wśród fortyfikacji i obserwował kolegów idących w bój. Tak powinna wyglądać prawdziwa bitwa. Sceny batalistyczne w Wojnach klonów są o niebo lepsze niż w filmowych Epizodach I-III.

Grafików należy jeszcze pochwalić za pewne drobne smaczki, takie jak różne fryzury klonów albo malowane we wzory i postacie panienek kanonierki. Mała rzecz, a cieszy. Cieszy też, jakkolwiek by nie oceniać samego jej pojawienia się w filmie, Padmé Amidala, a w zasadzie jej stroje. Pierwszy, bo ładny, a drugi – bo to nawiązanie do Ataku klonów. I last but not least: potomek Jabby Hutta. Chyba nikt nie spodziewał się, że będzie tak wyglądał, a wygląda (sięgając po określenia fanów mangi i anime) bardzo kawaii.

Pod względem oprawy muzycznej Wojny klonów też stoją na niezłym poziomie. Soundtrack autorstwa Kevina Kinera jest nader zróżnicowany: w połowie filmu doszłam do wniosku, że wcale nie zdziwię się, jeśli zaraz usłyszę death metal albo zgoła taneczne rytmy. Na ścieżce dźwiękowej znalazło się praktycznie wszystko, wliczając w to kilka tematów znanych z sagi. Tu też pojawia się główny mankament muzyki, czyli brak jakiegoś własnego, konkretnego motywu przewodniego, który spajałby wszystkie utwory w jedną całość, tak jak np. Battle of Heroes z Epizodu III. Niemniej jednak, rzecz jest bardzo przyjemna dla ucha. Utwory stanowiące ilustrację do bitew są mocne i dynamiczne; kolokwialnie rzecz ujmując – dają kopa. Ziro towarzyszy coś pomiędzy jazzem a chilloutem – sympatyczne (tym bardziej, że widać też identyczną jak w Nowej nadziei kapelę), ale do Cantina Band temu motywowi daleko. Świetnie brzmią za to etniczne wstawki w utworach towarzyszących scenom z Jabbą, przypominają trochę temat Elojów z ostatniej wersji Wehikułu czasu. Soundtrack jako całość jest dużo mniej patetyczny niż to, co wychodziło – nie uwłaczając mistrzowi – spod ręki i batuty Johna Williamsa, dobrze wkomponowuje się w film nastawiony głównie na akcję. Jak dla mnie, ścieżka dźwiękowa stanowi jeden z najmocniejszych elementów Wojen klonów.

Udźwiękowienie jest solidne – bitewny zgiełk, odgłosy strzałów z dział i buczenie mieczy świetlnych pieszczą uszy każdego fana SW. Głosy bohaterów zostały dobrze dobrane, godzi się też wspomnieć, że kilka postaci mówi swymi filmowymi głosami, ponieważ do Wojen klonów zostali zaangażowani Christopher Lee, Anthony Daniels, Samuel L. Jackson i Matthew Wood. Niestety, polski dubbing nie wykracza ponad przeciętność. W rodzimej wersji Asajj Ventress przemawia tonem natchnionej prorokini, co zdecydowanie nie pasuje do jej aparycji. Dooku też średnio się udał, ale to akurat można wybaczyć, bo mało kto potrafiłby zastąpić Christophera Lee.

Aktorzy to jeden z elementów, które łączą filmowe Wojny klonów z epizodami Gwiezdnych wojen. Ale czy obraz ten na pewno powinien był trafić do kin? Wielki ekran rządzi się swoimi prawami i to, co dobrze wygląda w telewizji niekoniecznie musi równie dobrze wyglądać w kinach. Jako pilot serialu Wojny klonów sprawdzają się dobrze, ale decyzja Lucasa o wyprowadzeniu go poza obręb srebrnego ekranu może dziwić. Wydaje się, że we Flanelowcu miejsce marzyciela i wizjonera zastąpił handlowiec, który na chłodno kalkuluje, ile zysku ze sprzedaży gadżetów i darmowej reklamy serialu będzie mieć dzięki Wojnom klonów. Bądź co bądź, film ewidentnie jest adresowany do młodszej widowni, najbardziej podatnej na "urok" maskotek, popcornu i szczebiocącego droida, który nie umie zapamiętać kilku cyfr.

Czy warto wydać te x republikańskich kredytów, aby znowu oglądać z kinowego fotela jak bohaterowie dziarsko wymachują mieczami świetlnymi? Mimo wszystko tak. Ten film nie jest żadną miarą wybitny, ale nie sposób mu odmówić kilku zalet; poza tym po ostatnich dokonaniach Lucasa nawet średni poziom cieszy. Bądź co bądź, oczekiwania fanów były spore, a Dave Filoni miał niełatwe zadanie. Nie jest to oczywiście żadne usprawiedliwienie dla infantylnego scenariusza, głupich droidów i słabych dialogów, ale nie można pomijać niewątpliwych zalet filmu, jak chociażby scen bitew. Cały problem polega na tym, że Wojny klonów to ni pies, ni wydra – film, który nie do końca jest filmem; ciężko sprawiedliwie ocenić taką hybrydę. I jakichkolwiek not nie zebrałyby Wojny klonów teraz, naprawdę obiektywnie będzie można na nie spojrzeć po obejrzeniu choćby kilku odcinków serialu. A do tego czasu niech Moc będzie z Wami.