Godzilla

Powrót gada

Autor: Balint 'balint' Lengyel

Godzilla
Godzilla to potwór wykorzystywany w popkulturze wyjątkowo często. Uchwycony po raz pierwszy przez obiektyw kamery filmowej w roku 1954, powrócił na ekrany kin równo po 60 latach. Czy z tego, wydawałoby się, mocno wyeksploatowanego motywu można coś jeszcze wycisnąć?

W trakcie prac kopalnianych prowadzonych na Filipinach w roku 1999 odsłonięta zostaje skamielina olbrzymiej istoty. Razem z nią ekipa pracująca na miejscu odnajduje dziwny kokon, z którego - wszystko na to wskazuje - coś wyszło, wybijając sobie drogę na powierzchnię. Niedługo potem dochodzi do katastrofy na terenie elektrowni atomowej Janjira w Japonii. Piętnaście lat później okazuje się, iż tragedia nie była wynikiem błędu ludzkiego, lecz skutkiem ataku dziwnej istoty, tej samej, która wydostała się na światło dzienne na Filipinach. Żywiący się promieniowaniem, wyrośnięty już potwór wydostaje się na wolność i przemieszcza się w kierunku Stanów Zjednoczonych, gdzie tymczasem przebudziło się drugie, jeszcze większe stworzenie tego prastarego gatunku, nazywanego przez ludzi MUTO (Massive Unidentified Terrestial Organism). Razem zapełnić mają świat swoim potomstwem. Nieoczekiwanie ostatnią deską ratunku ludzkości staje się Godzilla, której istnienie było ukrywane przed opinią publiczną od 1954 roku. Podąża ona tropem MUTO, stanowiąc jedyną naturalną przeciwwagę dla tego monstrum.

Powyższy skrót nie brzmi specjalnie zachęcająco, ale należy podkreślić, iż w kwestii tytułowego prehistorycznego (a nawet jeszcze starszego) gada trudno o jakąś oryginalną koncepcję, która nie będzie balansowała na granicy kiczu. Stąd też należy podejść z wyrozumiałością do pretensjonalnego pomysłu i przyszykować się raczej na ucztę audiowizualną, nie przykładając nadmiernej wagi do fabuły. Warto wspomnieć, iż omawiany obraz w żaden sposób nie nawiązuje do wcześniejszych produkcji o Godzilli, stanowiąc raczej formę reboota aniżeli sequela czy prequela. Takie rozwiązanie niewątpliwie ułatwiło pracę scenarzystom, oszczędzając im konieczności pogrążania się w jeszcze gęstszych oparach absurdu.

Jak już zaznaczyłem, Godzilla to bez dwóch zdań spektakl oparty o efekty specjalne, mający na celu jedynie zapewnić niewyszukaną rozrywkę. Z tego zadania film wywiązuje się bez zarzutu. Spektakularne sceny dewastacji San Francisco przypominają katastroficzne obrazy znane z takich tytułów, jak Pojutrze oraz 2012. Oczywiście technologia w ciągu kilku lat poszła naprzód, a więc i zdjęcia są jeszcze bardziej realistyczne. Twórców należy jednak pochwalić nie tylko za umiejętne wykorzystanie możliwości oferowanych przez technikę cyfrową, ale także za inne aspekty składające się na warstwę wizualną filmu, w tym np. zdjęcia "tradycyjne" oraz pojawiające się w nim rekwizyty, gadżety. Pod tym względem bowiem Godzilla również nie daje sposobności do narzekania. Rozmach produkcji widać niemalże w każdym kadrze. Reżyser Gareth Edwards, mimo iż dysponuje raczej skromnym doświadczeniem w tym zawodzie, z powierzonego zadania wywiązał się bez zarzutu.

Oczywiście fabuła filmu przebiega po linii prostej, bez żadnych szokujących zwrotów akcji, tudzież zaskakujących rozwiązań. Niemal zupełny żółtodziób, jakim jest Max Borenstein, nie wlał w scenariusz żadnych nowych koncepcji. Od pierwszych minut wiadomo, iż totalna demolka będzie miała miejsce w Stanach Zjednoczonych, że twardogłowym amerykańskim głównodowodzącym zostanie przeciwstawiona ekipa w składzie: lekko świrnięta ofiara dawnej tragedii w Janjira, czyli Joe Brody (Bryan Cranston); naukowiec korzący się przed wszechmocnymi siłami natury, dr Serizawa (Ken Watanabe); oraz młody żołnierz – syn Joego – Ford Brody (Aaron Taylor Johnson). Ten ostatni ma oczywiście żonę i syna, których kocha, z którymi się rozdzieli, ale w końcu ich odnajdzie... Jednym zdaniem: wszystko to już było i to po wielokroć.

Aaron Taylor-Johnson | Źródło: Filmweb

Zatrzymując się przy bohaterach filmu, nie sposób nie zacząć od Godzilli. Jej wizerunek zdecydowanie bardziej przypomina pierwowzór sprzed lat sześćdziesięciu aniżeli przerośniętego tyranozaura, jakim uraczył widzów Rolland Emmerich w roku 1998. Powrót do sprawdzonej konwencji jest akurat dobrym pomysłem, a niniejsza produkcja filmowa zagwarantowała gadowi tytuły nie tylko największego potwora globu, ale i gwaranta równowagi, obrońcy galaktyki oraz najskuteczniejszego poborcy podatkowego.

Z kolei groteskowo wypadają przeciwnicy Gada, czyli MUTO. Będąc skrzyżowaniem nietoperza z chrabąszczem, przypominają pajęczaki z filmu Żołnierze Kosmosu z roku 1998, tyle że kolosalnych rozmiarów. Nie straszą, nie bawią, nie wywołują torsji. Po prostu są. Warto z kolei napisać, iż każdemu ruchowi potworów, każdemu poczynionemu przez nie zniszczeniu towarzyszy bardzo dobra oprawa dźwiękowa, której realizatorom należą się słowa uznania.

Niestety, "ludzka" obsada nie miała zbyt wielu okazji do zademonstrowania umiejętności aktorskich. Zdecydowanie najlepiej na planie prezentuje się doświadczony Bryan Cranston, którego kunszt budzi podziw nawet w Godzilli. Juliette Binoche pojawia się na ekranie przez ledwie kwadrans, uniemożliwiając tym samym jakąkolwiek ocenę jej gry. Z kolei sympatyczny Ken Watanabe, który zastąpił w amerykańskich produkcjach w funkcji "etatowego Japończyka" Cary'ego-Hiroyuki Tagawę, przez całą projekcję wydaje się być nieobecny duchem, "przechodząc jakby obok" swojej roli. Obiecująco wypadł natomiast Aaron Taylor-Johnson, systematycznie rozbudowujący swój dorobek, a tym samym wizerunek aktorski.

Ogólnie rzecz ujmując, Godzilla dość pozytywnie zaskoczyła. Spodziewać się można było obrazu pokroju Godzilli z 1998 roku, będącej dziełem ponadprzeciętnie słabym. Obecna produkcja na tle swojego poprzednika wypada bardzo udanie. O ile więc komuś nie przeszkadza wtórna fabuła i kompletny brak polotu scenariusza – jeżeli ktoś lubi czasem wyłączyć szare komórki – to śmiało można poświęcić dwie godziny na obejrzenie filmu, bowiem uczta dla oczu i uszu jest gwarantowana. Ktokolwiek ma jednak choćby minimalnie wyższe wymagania, powinien ominąć omawiane dzieło szerokim łukiem.