Godzilla II: Król potworów

Samiec niezbyt alfa

Autor: Jan 'gower' Popieluch

Godzilla II: Król potworów
Emocjonujące walki potworów, zapierające dech w piersi efekty specjalne i świetne zdjęcia to cechy dobrego filmu. Bez scenariusza i zaangażowanych aktorów powstaje jednak obraz, który bardzo chce, ale niedużo z tego wychodzi.

Od Marvela i DC, przez M. Nighta Shyamalana, po Obecność – każdy chce mieć teraz swoje filmowe uniwersum. Do zabawy postanowiło dołączyć również Legendary Entertainment, które po Godzilli i Kongu zapowiedziało na przyszły rok starcie tych dwóch tytanów. Zanim to jednak nastąpi, otrzymujemy drugą produkcję poświęconą gigantycznej jaszczurce.

Pięć lat po ataku na San Francisco rządy domagają się zniszczenia odnalezionych Tytanów – prehistorycznych istot, od wieków trwających w hibernacji, których kolejne wybudzenie mogłoby zagrozić ludzkości. Temu planowi sprzeciwia się działająca dotąd w ukryciu tajna międzynarodowa organizacja Monarch, założona w celu badania Tytanów. To w niej właśnie zatrudniona jest dr Emma Russel (Vera Farmiga), której dawniej towarzyszył w pracy również były mąż, Mark (Kyle Chandler). Sytuacja gwałtowanie się zmienia, gdy na scenę wkracza ekoterrorystyczna organizacja kierowana przez Alana Jonaha (Charles Dance), która pozazdrościła Thanosowi i również chce przywrócić światu równowagę – tym razem przez przebudzenie wszystkich Tytanów i, co za tym idzie, drastyczne ograniczenie populacji ludzi. Równocześnie z ukrycia powraca jednak Godzilla, który wypowiada walkę gigantycznym pobratymcom.

W centrum całego zamieszania znajdują się oczywiście Mark, Emma oraz ich nastoletnia córka Maddisson, w którą wcieliła się znana z roli Eleven w Stranger Things Millie Bobby Brown. To pierwsza poważna rola kinowa 15-letniej aktorki i zdecydowanie można zaliczyć ten debiut do udanych. Brown jest jednym z jaśniejszych punktów obsady, ale niestety wpływa na to również bolesna nijakość Chandlera i Farmigi. Nawet w roli Dance'a trudno dopatrzyć się czegoś wykraczającego poza modelowy czarny charakter.

Fabuła Króla potworów poza jednym ciekawym zwrotem akcji w zasadzie nie opuszcza bezpiecznych i przewidywalnych torów kina gatunkowego. Sytuacji nie poprawia niezamierzony komizm niektórych scen, takich jak obowiązkowa przemowa wyjaśniająca motywy arcywroga, wzbogacona o… pokaz podkreślających treść zdjęć. Do pełni szczęścia zabrakło tylko prezentacji w Power Poincie. Zupełną pomyłką jest także Ken Watanabe powracający w roli dra Ishiro Serizawy. Jego nabożny wręcz stosunek do Godzilli i uparte nazywanie go "Gojirą" miały być zapewne ukłonem w stronę oryginalnego japońskiego filmu, ale wyszły kuriozalnie.

Na pochwałę zasługuje natomiast nawiązywanie w scenariuszu do wydarzeń z Godzilli z 1954 (oryginał japoński) i 1956 (amerykańska wersja). Daje to zaskakujące wrażenie ciągłości, czego niestety nie można na razie powiedzieć o MonsterVerse. Wydarzenia z Konga służą tylko za ozdobę i margines, więc tak naprawdę mamy do czynienia z klasycznym sequelem. Niczego nie można zarzucić projektowi potworów – ich walki i efekty specjlalne robią wrażenie, przywodząc na myśl Kaiju z filmu Pacific Rim. Szkoda tylko, że po drodze zapomniano o logice i jesteśmy zmuszeni oglądać sceny, w którym nowoczesne pociski rakietowe nie wywierają efektu na Tytanie, który po chwili zostaje ranny po ciosie pazurów.

Godzilla II: Król potworów to przeciętniak na letnie miesiące. Jeśli ciekawsze filmy już się komuś skończyły, to na trzeciej odsłonie MonsterVerse będzie się całkiem nieźle bawił, chociażby podziwiając majestatyczne stworzenia i widowiskowe zdjęcia Lawrence'a Shera. I chyba to jest najbardziej optymistycznym wnioskiem, bo pracę operatorską Shera zobaczymy ponownie w październiku w Jokerze.