Gangster Squad: Pogromcy mafii

Gangsterska tradycja wciąż żyje

Autor: Kamil 'New_One' Jędrasiak

Gangster Squad: Pogromcy mafii
Początek lutego w kinach otworzyły z wielkim hukiem dwa filmy. Sądząc po piątkowej frekwencji w łódzkim Cinema-City, biografia jednego z najsłynniejszych amerykańskich prezydentów w reżyserii Stevena Spielberga najwidoczniej pokonała oldschoolowe kino gangsterskie. Temu drugiemu nie pomogła ani gwiazdorska obsada, którą tworzyły takie nazwiska, jak: Penn, Gosling, Brolin czy Stone, ani etykietka – "Inspirowane prawdziwymi wydarzeniami" – zdobiąca opening filmu. Ci, którzy jednak zdecydowali się wybrać na seans najnowszego obrazu Rubena Fleischera i pozostali na nim do końca, nie czuli się raczej zawiedzeni.

Celowo wspomniałem o oglądaniu filmu w całości, ponieważ Gangster Squad: Pogromcy mafii mają jedną cechę, która dla części widzów może okazać się wadą. O ile fabuła w pierwszych kilku, kilkunastu minutach zawiera parę mocnych fragmentów, o tyle w dalszej części tempo akcji dość często zwalnia. Jednak co chwilę "podbijane" jest kolejnymi efekciarskimi scenami, dialogami i tym podobnymi zabiegami. W efekcie emocje towarzyszące oglądaniu przypominają sinusoidę, w której momenty ekscytacji przeplatane są nudą. Na szczęście im bliżej finału, tym akcja robi się ciekawsza. Ostatecznie pozostaje więc pozytywne wrażenie.

O ile do opisanej powyżej "gospodarki" napięcia w filmie można mieć pewne zastrzeżenia, o tyle jeden jego atut pozostaje niezaprzeczalny: nastrój. Już w zwiastunach produkcji Fleischera widać, że wygląda ona dość staroświecko, ale nie przestarzale. Dobrym określeniem tej cechy jest retro, swoista stylizacja nowego obrazu na klasykę kina – ale nie w sposób, w jaki działali na przykład Robert Rodriguez i Quentin Tarantino w projekcie Grindhouse. W Pogromcach mafii nie uświadczymy filtrów obrazu pogarszających jego jakość. Tutaj zapatrzenie w klasykę sprowadza się do skrupulatnie dobranej charakteryzacji i scenografii odtwarzającej Amerykę końca lat czterdziestych, do strojów postaci, do ich typologii oraz konstrukcji scenariusza. Przy tym wszystkim twórcy korzystają z dobrodziejstw dzisiejszej technologii: nowoczesnych kamer, dynamicznego montażu oraz wyważonego użycia CGI.

Wszystkie powyższe decyzje zaowocowały świetnie wyglądającym blockbusterem. Bardzo ładne zdjęcia, autorstwa Dion Beebe, w parze z umiejętną pra- i postprodukcją, nie wystarczyłyby jednak na stworzenie dobrego filmu. Na szczęście współpraca reżysera Rubena Fleischera (Zombieland, 30 minut lub mniej) z aktorami na planie zakończyła się równie wielkim sukcesem. Nic w tym dziwnego, skoro do pracy nad Gangster Squad zatrudniono Josha Brolina, Seana Penna, Ryana Goslinga i Emmę Stone, a na drugim planie ulokowano kolejnych utalentowanych artystów, jak Robert Patrick, Giovanni Ribisi czy Holt McCallany.

Nie bez znaczenia pozostaje również niespotykanie dobrze dopracowany scenariusz, za który odpowiada Will Beall. Za sprawą szeregu informacji dodatkowych o każdym z bohaterów, można ich uznać za postaci z krwi i kości. Rzecz jasna nie dotyczy to statystów, którzy zgodnie z ramami gatunkowymi pojawiają się na ekranie, cierpią w starciach i giną w hurtowych wręcz ilościach. Pod tym względem młodzież wychowana na grach komputerowych może mieć pewne skojarzenia z serią Max Payne. Swoją drogą jest ona równie silnie związana z klasyką kina (zwłaszcza noir) i literatury (hard boiled). Jedna z głównych zalet scenariusza to wspomniana wcześniej stylizacja retro, przez co pewne klisze – choć dziś wydawać się mogą nieco nieaktualne – musiały się w Pogromcach mafii pojawić. Najważniejsze, że zostały zaadaptowane bardzo umiejętnie i skrupulatnie.

Siłą rzeczy, fabuła nie grzeszy przesadną oryginalnością (między innymi pod tym względem lepiej wypada ubiegłoroczny Gangster Johna Hillcoata). Los Angeles w 1948 roku rządzi Mickey Cohen (Sean Penn) – gangster żydowskiego pochodzenia oraz były pięściarz. Przez swoje okrucieństwo i zmysł strategicznego myślenia zdobywa wpływy zarówno z handlu narkotykami i bronią, jak i z prostytucji oraz hazardu. Mając w kieszeni policję i polityków, a u boku rzeszę oprychów, czuje się bezkarny. Za namową szefa Parkera (Nick Nolte) zostaje jednak powołany tajny oddział policyjnych outsiderów, dowodzony przez sierżanta Johna O'Marę (Josh Brolin) i Jerry'ego Wootersa (Ryan Gosling). Zaczyna się wojna o wyzwolenie miasta z macek mafii.

Grupa twardych facetów, służących sprawiedliwości poza ramami prawa to bardzo popularny motyw w kinie hollywoodzkim. Pół wieku temu bohaterowie tego typu byli często policjantami lub żołnierzami i do tej tradycji nawiązuje Fleischer. Każdy w oddziale specjalizuje się w określonej dziedzinie (nożownik, mózgowiec, rewolwerowiec, dowódcza et cetera), ale dopiero razem tworzą siłę, zdolną stawić czoła niezliczonym zastępom wroga. Gdzieś po drodze pojawia się jeszcze piękna kobieta z problemami – więcej do szczęścia nie potrzeba. Należy przyznać, że w 2013 roku ta oklepana klisza nadal dostarcza bardzo dużo frajdy z oglądania na srebrnym ekranie. Tym bardziej, że część wątków nie jest tak przewidywalna, jak mogłoby się wydawać.

Jeśli w weekend wybraliście się na najnowszy film Spielberga, najprawdopodobniej odpuściliście sobie Gangster Squad. Z pewnością Lincoln wart był obejrzenia, ale to samo można powiedzieć o filmie Rubena Fleischera. Być może nie każdy będzie się podczas seansu bawił równie dobrze, ale fani oldschoolowego kina nie powinni czuć rozczarowania. Walka dobra ze złem, obserwowanie ówczesnych Stanów na ekranie i standardowy morał w finale chyba nigdy się nie znudzą. Jeśli więc znajdziecie w tym tygodniu choć chwilę, by wybrać się do kina, wiecie już, o jaki bilet pytać w kasach.