Epicentrum

Powiało i przeminęło

Autor: Balint 'balint' Lengyel

Epicentrum
Kino katastroficzne to bodajże jeden z najbardziej widowiskowych gatunków filmowych. Nie inaczej sprawa wygląda z Epicentrum. Nie zawsze jednak uczta dla oczu oraz uszu współgra z wrażeniami o charakterze intelektualnym, a nawet najlepiej wygenerowane efekty cyfrowe nie są w stanie przykryć pustki fabularnej. 

W przypadku Epicentrum nie sposób nie rozpocząć omawiania jego walorów audiowizualnych, stanowiących niezwykle ważny element składowy dzieła. Cóż, widowiskowość jest niekwestionowanym atutem obrazu – zrealizowane z olbrzymim rozmachem i niezwykle realistyczne efekty cyfrowe zapierają dech w piersiach nawet podczas seansu przed telewizorem (mogę się jedynie domyślać, jak spektakularnie prezentowały się podczas projekcji w kinie). Na podobnie wysokim poziomie zrealizowano udźwiękowienie, w rezultacie czego widz może poczuć się niemal dosłownie pochłonięty przez pandemonium zaprezentowane na ekranie.

Efekty wizualne i dźwiękowe to największy atut Epicentrum. I niestety jedyny. Jeśli chodzi o fabułę, to jest ona niezwykle banalna. Ot, ekipa łowców burz gromadzi materiał filmowy, mający posłużyć celom naukowym. Równolegle prowadzony jest wątek okolicznej miejscowości, a konkretnie rzecz ujmując szkoły i planowanych uroczystości zakończenia roku szkolnego. Święto uczniów w krótkim czasie zamienia się w walkę o przeżycie. Na to wszystko nałożono trudne relacje pomiędzy ojcem a dwoma synami, mające dodać produkcji psychologicznej głębi oraz – w założeniu – uwiarygodnić bohaterów.

Richard Armitage | Źródło: imdb.com

Na pierwszy rzut oka można odnieść wrażenie, iż ilość pomysłów znalazła swoje odzwierciedlenie w dobrej jakości scenariuszu. Niestety to tylko pozory. Wątek łowców burz to tylko kopia Twistera, walka o przetrwanie w obliczu kataklizmu jest z kolei integralną częścią składową wszystkich filmów katastroficznych. Natomiast próba nadania głębi dziełu poprzez wplecenie historii rodzinnej o trudnych relacjach rodzica z potomkami, jest nie tylko płaska i sztampowa, ale i zwyczajnie nieciekawa. Także sceny dramatyczne mają posmak taniego kiczu, nie ma w nich bowiem niczego oryginalnego.

W rezultacie Epicentrum ogląda się od sceny do sceny uderzenia żywiołu, ciesząc zmysły. Wszystko co jest pomiędzy nie przykuwa uwagi i stanowi raczej konieczne uzupełnienie obrazu. Szczęśliwie jest on dość krótki, więc widz nie ma możliwości aby nadmiernie znudzić się filmem. Jak łatwo domyślić się, na próżno szukać w nim fajerwerków aktorskich. Co prawda w produkcji udział wzięli rozpoznawalni Richard Armitage (krasnolud Thorin z Hobbita) oraz Sarah Wayne Callies (Lori Grimes z serialu The Walking Dead), jednakże nie są to kreacje, które w jakimkolwiek stopniu zapadną w pamięć.

Matt Walsh | Źródło: imdb.com

W zasadzie tylko z obowiązku należy wspomnieć o autorach filmu: Stevenie Quale (reżyseria) oraz Johnie Swetnam (scenariusz). Ten pierwszy pierwsze szlify zdobywał u boku samego Jamesa Camerona, z którym współpracował na planie Głębi (montaż) oraz Obcy z głębin (współreżyseria z Cameronem). Natomiast indywidualne dokonania są bardzo skromne, ograniczając się do niewymagającej piątej części z serii Oszukać przeznaczenie. Także Swetnam nie może pochwalić się bogatym dorobkiem – ogranicza się on do zaledwie dwóch przedsięwzięć: muzycznej produkcji Step Up: All In oraz horroru Evidence. Ów brak większego doświadczenia obu panów może być poczytany jako pewne usprawiedliwienie dla wyjątkowej wręcz prostoty omawianego filmu.

Szykując się na seans Epicentrum nie można oczekiwać zbyt wiele. W zasadzie dostajemy bardzo prosty, liniowy i typowo hollywoodzki wakacyjny blockbuster wypełniony po brzegi efektami specjalnymi ze śladowymi ilościami gry aktorskiej. I w tym kontekście trudno mówić o zawodzie, bowiem Epicentrum jest dokładnie takim filmem, jakim go sobie wyobrażałem. Przyjęcie powyższych założeń jest konieczne, aby czerpać przyjemność z projekcji. Brak pogodzenia się z tym faktem może zaś skutkować potwornym rozczarowaniem.