Czarna Wdowa

Coś się kończy, coś się zaczyna

Autor: Jan 'gower' Popieluch

Czarna Wdowa
Bilet kinowy czy 30 dolarów na Disney+ Premier Access? Czegokolwiek nie wybierzemy, jedna rzecz pozostaje pewna – Marvel wraca z przytupem, a to tylko początek wrażeń zaplanowanych na ten rok.

Czwarta faza Filmowego Uniwersum Marvela nie tak miała wyglądać. Zanim pandemia zamknęła nas w domach i unieruchomiła przemysł filmowy, kalendarz premier prezentował się zupełnie inaczej. Czarna Wdowa miała otworzyć nowy rozdział MCU już w maju zeszłego roku. W kolejnych miesiącach planowane były kolejno: The Falcon and the Winter Soldier, Eternals, WandaVision oraz Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni. Paradoksalnie ostatni rok pozwolił jednak Marvelowi otworzyć się na nową publiczność. Wystarczy szybkie wyszukiwanie na YouTubie, żeby znaleźć dziesiątki twórców dzielących się swoimi wrażeniami z oglądanych po raz pierwszy w życiu kolejnych odsłon MCU.

Nie da się ukryć, że w normalnych okolicznościach nadrobienie 23 filmów brzmi zniechęcająco, ale wiele osób uznało to właśnie za wyzwanie na okres przymusowego lockdownu, tym bardziej, że stawkę w międzyczasie uzupełniły również 3 seriale na Disney+. O tym, jak Marvel poradził sobie z przeniesieniem ciężaru na format odcinkowy, pisaliśmy w recenzjach WandaVision i FatWS. Teraz pora przyjrzeć się powrotowi Natashy Romanoff na wielki ekran.

Już pierwsze zapowiedzi Czarnej Wdowy pokazywały, że trudno będzie jednoznacznie sklasyfikować ten film. Nie jest to na pewno typowe origin story, skoro służy do pożegnania postaci, którą widzieliśmy regularnie od 2008 roku (Iron Man). Z tego samego powodu nie możemy również mówić o otwarciu nowego kierunku dla fabuły MCU, jak to miało miejsce przy rozpoczynającej trzecią fazę Wojnie bohaterów. Tym razem Kevin Feige (producent MCU) oraz Jac Schaeffer i Ned Benson (scenarzyści) zabierają nas do okresu pomiędzy Wojną bohaterów a Wojną bez granic, gdy była agentka SHIELD i Avengerka postanawia rozstrzygnąć niezamknięte sprawy z własnej przeszłości.

Wszystko zaczyna się jednak 20 lat wcześniej, gdy małżeństwo rosyjskich szpiegów musi porzucić pieczołowicie zbudowane amerykańskie życie i wraz z dziećmi uciekać do ojczyzny. To wydarzenie staje się początkiem opowieści o dysfunkcyjnej rodzinie, zaufaniu, lojalności, a przede wszystkim – odpowiedzialności za własne wybory. Spojrzymy również bliżej na, zaledwie wspomnianą wcześniej, przerażającą Czerwoną Salę, szkolącą nieustępliwe zabójczynie sowieckiego i rosyjskiego reżimu. Przy tej okazji nie sposób uniknąć skojarzeń z Czerwoną jaskółką, więc dobrze, że twórcy zdecydowali się wiele aspektów szkolenia „Wdów” pozostawić raczej w domyśle, a skupić się na wpływie tego miejsca na Natashę.

Najważniejsza jest oczywiście kreacja samej Scarlett Johansson, która boleśnie przypomina, jak wielką pustkę pozostawiły w naszych sercach wydarzenia Endgame’u. Johansson znów bezbłędnie prezentuje to unikalne połączenie niemal dziewczęcej beztroski z zabójczą skutecznością. Miłym zaskoczeniem jest również sporadyczna obecność znanego z Opowieści podręcznej O-T Fagbenle'a, wcielającego się w znajomego Natashy, zawsze służącego bezpieczną kryjówką albo helikopterem z demobilu. Dużo trudniej jest ocenić Davida Harboura jako ojca głównej bohaterki i byłego sowieckiego superżołnierza. Aktor, którego znamy między innymi z fantastycznej roli w Stranger Things, zawsze pokazuje swoje niemałe umiejętności, ale scenarzyści postawili przed nim niewdzięczne zadanie – jest równocześnie głównym nośnikiem absurdalnego humoru, jak i katalizatorem wielu traumatycznych wspomnień z dzieciństwa Natashy i jej siostry (w tej roli Florence Pugh). Marvel jest znany z upychania elementów komediowych w każdym filmie, ale takie połączenie wywołuje dość poważny zgrzyt.

Złego słowa nie można natomiast powiedzieć o warstwie sensacyjnej. To z pewnością jeden z najbardziej bogatych w akcję filmów w MCU i sekwencje walk oraz pościgów ogląda się z dużą przyjemnością. Szkoda jedynie, że – poza kilkoma wyjątkami – fabuła podąża raczej po dobrze znanych torach. Również pod względem emocji bywało lepiej – jako że mamy do czynienia z prequelem, nie boimy się o końcowy rezultat, nie musimy również ocierać łez wzruszenia. Czarna Wdowa ma jednak inną, mniej oczywistą, zaletę. Chociaż jest oczywiście bezpośrednio związana z resztą uniwersum (a dla pełnego wyłapania wszystkich smaczków warto również obejrzeć The Falcon and the Winter Soldier), to jednocześnie jest pierwszym od dawna filmem Marvela, który można obejrzeć samodzielnie. Bardzo możliwe, że to część strategii studia, które chce przyciągnąć nowych fanów. Dla takich widzów zarówno izolowane fabularnie przygody Romanoff, jak i nadchodzące Shang-Chi oraz Eternals mogą być dobrą okazją, żeby dołączyć do tego kulturowego fenomenu.

Czarna Wdowa to dla wszystkich fanów Marvela doskonała okazja, by wreszcie, po miesiącach przerwy, wrócić do kin. Nie jest to na pewno najlepsze, co MCU ma do zaoferowania, ale jest godnym pożegnaniem postaci, która sprawiała nad radość przez ostatnie 13 lat.