Bright

Smutne jest życie orka

Autor: Tomasz 'Asthariel' Lisek

Bright
Co by było, gdyby elfy, orki, krasnoludy i inne fantastyczne rasy żyły pośród nas, nie w wyimaginowanym świecie, ale w Stanach Zjednoczonych XXI wieku? David Ayer, reżyser odpowiedzialny za Furię i Legion samobójców, próbuje odpowiedzieć na to pytanie – szkoda tylko, że jego odpowiedź jest wyjątkowo mało interesująca.

Daryl Ward (Will Smith), doświadczony policjant, który powoli zaczyna myśleć o emeryturze, ma nowego partnera – Nicka Jakoby'ego (Joel Edgerton) – pierwszego orka dopuszczonego do służby w Los Angeles. Choć marzył o zostaniu stróżem prawa przez całe życie, rzeczywistość okazuje się okrutna. Inni orkowie uważają go za zdrajcę gatunku, podczas gdy "koledzy" z pracy gardzą nim z powodu głęboko zakorzenionej nienawiści wobec jego rasy – orkowie byli sługami  pokonanego 2 tysiące lat temu Mrocznego Władcy i do tej pory nie wybaczono im tej przewiny. Współpraca Warda i Jakoby'ego od początku nie układa się pomyślnie, ale okoliczności zmuszają ich do odłożenia w niepamięć wszelkich sporów, ponieważ zostają wplątani w sprawę, która ich przerasta, gdy odpowiadają na pozornie rutynowe wezwanie, podczas którego odnajdują uciekającą przed prześladowcami elfkę – i będą mieli szczęście, jeśli uda im się przeżyć noc.

Rasizm na Dysku nie stanowił problemu, ponieważ – przy wszystkich trollach, krasnoludach i innych – gatunkizm był o wiele ciekawszy. Biali i czarni żyli w doskonalej zgodzie i wspólnie prześladowali zielonych.

Terry Pratchett, Wyprawa czarownic

Pomysł na Bright był dobry: nikt nie bawi się tu w światy alternatywne, odległą przyszłość, mityczną przeszłość lub ukrytą społeczność czarodziejów, zamiast tego mamy do czynienia z realiami, z jakimi stykamy się na co dzień... plus elfami, orkami i innymi istotami, które stanowią jej nieodłączną część. Wizja tu przedstawiona kojarzy się z uniwersum Shadowrun, co powinno dodatkowo zachęcać do oglądania, nie wspominając już o obiecanym przez twórców mieszaniu gatunków. Krótko mówiąc, byłem w pełni gotów by pokochać ten film, jednak mój entuzjazm zderzył się brutalnie ze ścianą rzeczywistości, ponieważ najnowsze dzieło Davida Ayera okazało się być, nie owijając w bawełnę, zwyczajnym gniotem.

Jest to spowodowane kilkoma czynnikami, a większość z nich ma swoją genezę w braku wyobraźni reżysera. Scenariusz został napisany przez Maxa Landisa (Holistyczna agencja detektywistyczna Dirka Gently'ego), jednak już przed premierą internet obiegły wieści, że został kompletnie wyłączony z procesu twórczego, a dostarczony przez niego scenariusz został zmieniony nie do poznania. Nietrudno w to uwierzyć, ponieważ od początku aż do końca Bright stanowi zbiór kompletnie niepasujących do siebie elementów – kiepskich w oderwaniu od siebie, ale zadziwiająco fatalnych, gdy są oceniane jako całość.

Po pierwsze, już na starcie należy porzucić nadzieję na jakąkolwiek interesującą krytyką społeczną, ponieważ wszelkie występujące w filmie analogie poświęcone temu, jak zmieniłby się nasz świat w zetknięciu z magią, są płytkie i niewarte dłuższej analizy. Orki to w większości członkowie gangów i są ofiarami niezasłużonych uprzedzeń, elfy są piękne i znajdują się na szczycie społeczeństwa – to wszystko, całokształt inwencji twórczej reżysera w kwestii tak niezbędnej, jak pomysł na którym oparto całą produkcję. Wyobraźmy sobie, ile interesujących rzeczy dałoby się powiedzieć w tego rodzaju świecie przedstawionym – tym bardziej boli to, że Ayer nawet nie próbuje wykorzystać niewątpliwego atutu, jakim jest interesujący fundament.

Dodatkowo deprymujące jest to, z jak niewybaczalnie nudnym filmem mamy do czynienia pod względem fabuły i rozwoju akcji. Opowiedziana tu historia jest zaskakująco prosta, a mimo to przy choćby krótkiej jej analizie okazuje się, że składające się na nią wątki zwyczajnie nie trzymają się kupy. Występujące w Bright zwroty akcji są w stanie zaskoczyć widzów jedynie tym, jak bardzo są głupie i niepotrzebne, a główna antagonistka jest idealnie wręcz pozbawiona osobowości, więc nawet nie ma kogo nienawidzić podczas seansu.

Bohaterowie pozytywni nie są bynajmniej lepsi – grany przez Edgertona Jakoby jest sympatyczny tylko dlatego, że na każdym kroku widz jest atakowany próbami wywołania współczucia wobec prześladowanego orka co ostatecznie wywołuje przesyt, a obsadzony w roli głównej Will Smith w każdej scenie sprawia na zmianę wrażenie znudzonego lub zmęczonego całym tym bałaganem, w czego efekcie nie posiada ani krzty charyzmy. Nawet dialogi są w większości przypadków drewniane i szyte zbyt grubymi nićmi, a występujące co jakiś czas próby rozładowania napięcia scenami humorystycznymi odnoszą mniej więcej tyle sukcesu, co Napoleon przy zimowym ataku na Moskwę – nie będzie przesadą stwierdzenie, że nie ma ani jednego dowcipu, który można choćby w przybliżeniu uznać za zabawny.

Chyba najbardziej boli świadomość tego, że ponad dwie trzecie filmu poświęcono na sceny akcji z krótkimi tylko chwilami na metaforyczne złapanie oddechu – i że są one porażająco nudne. Bright bardzo chciałoby być Johnem Wickiem, chwalonym powszechnie za choreografię starć bohatera z falami wrogów, ale z samych chęci nic nie wynika, jeśli nie ma się odpowiednich podstaw na zrealizowanie swoich ambicji. Słabość scen akcji wynika przede wszystkim z tego, że zdecydowana większość filmu rozgrywa się w ciemnościach nocy, zatem zbyt często mało co widać, a sama praca kamery jest zbyt chaotyczna i rozgrywające się wydarzenia obserwujemy co chwilę z innych ujęć. Co gorsza, choć z samego założenia miał to być film o magii we współczesnym świecie, to przez dwie godziny jesteśmy świadkami może czterech scen w których są rzucane czary, a zamiast tego śledzimy strzelaninę za strzelaniną. Żadna z nich niczego nie wnosi do fabuły, służą tylko i wyłącznie wypełnianiu czasu, aby dobić do dwóch godzin i puścić napisy końcowe, a wszystkie wzbudzają mniej więcej tyle emocji, co liczenie much na ścianie podczas lata – można by to wybaczyć w przypadku gry komputerowej, ale nie jednej z superprodukcji Netflixa.

Niektóre filmy są tak złe, że niezamierzenie zaczynają sprawiać radość podczas seansu dzięki swojej głupocie. Bright nie jest w stanie osiągnąć nawet tego poziomu, gdyż całość jest po prostu zbyt nudna, przewidywalna, płytka i intelektualnie leniwa, aby dało się czerpać z oglądania dzieła Davida Ayera jakąkolwiek przyjemność. Naprawdę szkoda, że jedna z najbardziej obiecujących produkcji Netflixa okazała się być artystycznym niewypałem na taką skalę – co nie przeszkodziło jednak platformie w zamówieniu sequela zanim jeszcze film został zaprezentowany widzom. Pozostaje tylko nadzieja, że kontynuacja trafi w lepsze ręce.