Battlestar Galactica: Reimagined Series

So say we all

Autor: Pulpozaur.pl

Battlestar Galactica: Reimagined Series
"Wszyscy jesteśmy Cylonami". Na zaproszenie redakcji Pulpozaur.pl Teodor Mistgabelman opowiada o kultowym serialu SF, którego nie wypada nie znać.

Na wstępie wyspowiadam się z założenia: zakładam, że Czytelnik nie oglądał serialu, więc w tekście prawie nie będzie spoilerów. Wszyscy znający serial mogą czuć się ostrzeżeni – ja wiem, że Wy wiecie, że ja wiem, że Wy wiecie, co będzie się działo, ale sami rozumiecie. A teraz...

Zastanówmy się, ile razy inwazja najeźdźców z kosmosu zakończyła się sukcesem rzeczonych najeźdźców? Najpierw przychodzą na myśl dziesiątki filmów, w których kosmici rozkładają ludzi na łopatki, by potem zginąć od bomby atomowej/wirusa/kiepskiej muzyki country. Następnie z trudem znajdujemy rodzynki: Inwazja porywaczy ciał (ale co to była za inwazja?), Cloverfield (ale znów: co to za inwazja? nawet nie wiadomo, czy z kosmosu), może Skyline.

Tymczasem w Battlestar Galactica: pewnego dnia na dwanaście planet-kolonii zamieszkanych przez ludzi spada zylion bomb atomowych. Populacja w godzinę spada z kilkudziesięciu miliardów do kilkudziesięciu tysięcy szczęściarzy. Z dumnej gwiezdnej floty zostaje jeden przestarzały statek, który przed momentem przerobiono na muzeum, czyli tytułowa Galactica. Flota niedobitków ucieka przed napastnikami w kierunku legendarnej Ziemi, choć tylko najwyżej usytuowani wiedzą, że Ziemia tak naprawdę nie istnieje.

Co się stało? Otóż przylecieli Cyloni.

Cyloni

Oczywiście Cyloni [1] to nie klasyczni kosmici, a zbuntowane maszyny. Kiedy ostatnio ich widziano, czyli podczas poprzedniej wojny z ludźmi, wyglądali jak chodzące, chromowane tostery. Wtedy wycofali się i na czterdzieści lat zniknęli. Teraz wracają, by zniszczyć swoich dawnych panów. Technologiczna osobliwość, bunt maszyn. Znamy to, tak? Nie.

Fot. SciFi Universal

Pierwszy Cylon, którego poznajemy, ma 180 centymetrów wzrostu, wymiary 86-60-86 i fantastyczną czerwoną sukienkę. Pierwszy Cylon, którego poznajemy, uwodzi genialnego naukowca pracującego dla rządu (rewelacyjny James Callis jako Gaius Baltar), a potem wykorzystuje romans, żeby wprowadzić do wojskowych programów nawigacyjnych tylne wejście, za pomocą którego bardziej "tosteropodobni" towarzysze będą mogli rozbić ludzką flotę na kawałeczki. A to tylko Numer Szósty (Tricia Helfer) z dwunastu "ludzkich" modeli. Co z pozostałymi?

To dobre pytanie, bo Cyloni-ludzie są prawie nie do odróżnienia od "prawdziwych" ludzi [2]. Niektórzy wręcz myślą, że są przedstawicielami naszego gatunku. Oczywiście efekt jest taki, że swojej autentyczności nie są pewni także sami ludzie...

Ludzie

"If I’m a Cylon, you’re really screwed" – powiada komandor Adama (Edward James Olmos). Jak przetrwać, mając jeden statek bojowy, który niczym kwoka musi pilnować kilkudziesięciu cywilnych "kurczaczków", kiedy każdy może okazać się zdrajcą? Jak poznać, kto zdradza, skoro jedyną osobą zdolną do wykrycia Cylona jest Gaius Baltar, którego romans z panią Cylon doprowadził ludzkość na skraj wyginięcia? Niedaleko stąd do roboapokalipsy w kosmosie, w którym epickie sceny walk przeplatane są scenami gry w cylon-mafię. BSG powędrowało w innym kierunku i choć pytanie "Kto jest prawdziwy?" powraca przez wszystkie cztery sezony, na pierwszy plan wysuwa się zupełnie inny motyw.

Fot. quickmeme.com

Zastanówmy się, co by się stało, gdyby TO naprawdę się stało? Co by było, gdyby cywilizacja waliła się w gruzy, a stabilne społeczeństwo biznesmenów, rolników, robotników i polityków musiało nagle przeistoczyć się w karawanę uchodźców podgryzanych przez niewidocznego wroga? Battlestar Galactica odpowiada na to pytanie w prosty sposób. Dalej kłócilibyśmy się o legalność aborcji.

Nie udawajmy: ustrój ludzkich kolonii jest po prostu demokracją wzorowaną na ustroju USA. Do kompletu mamy dziennikarzy, związkowców, religijnych fundamentalistów i przemytników narkotyków. Pojawia się napięcie między armią, która z przyzwyczajenia chce kopać cylońskie chromowane tyłki, a cywilnym rządem, który nieśmiało zwraca uwagę, że wojna już była, a ludzkość przegrała. Nic, czego byśmy nie znali z historii. W zasadzie jedyne dostrzegalne różnice względem naszego społeczeństwa to przycięte rogi kartek papieru i "Frak!" jako "F-word" [3].

Problem w tym, że wszystko stoi na głowie, jak słusznie zauważa jeden z bohaterów (zawodowy rewolucjonista, który apokalipsę przeżył na statku więziennym). Są pracownicy, ale nie ma pracodawców. Są prawnicy, ale nie ma klientów. Są przedsiębiorcy, ale nie ma gospodarki. Rząd istnieje, ale prezydentem jest umierająca na raka minister edukacji, czyli czterdziesta trzecia osoba w kolejności sukcesji (Mary McDonell jako Laura Roslin). Jedna wielka fantazja.

I wiecie co? I bardzo dobrze.

Oczywiście twórcy BSG spotkali się z krytyką za nakręcenie "The West Wing w kosmosie", ale trzeba uczciwie przyznać, że od początku deklarowali taki zamiar i realizowali go całkiem konsekwentnie. Nie da się ciągnąć zbyt długo wątku walki o przetrwanie, obrony przed przeważającymi siłami wroga i psychotycznego poszukiwania wilków w owczej skórze. Gdzieś w połowie pierwszego sezonu musielibyśmy w końcu zacząć zadawać pytanie: ileż razy można mieć szczęście? Zamiast tego dostajemy serial, którego akcja z polityczno-psychologicznego punktu widzenia równie dobrze mogłaby dziać się na Ziemi. Zmiana scenerii pomaga, bo utrudnia argumentację ad personam. Łatwiej dojść do sedna problemu, kiedy o przerywaniu ciąży dyskutują kandydaci na prezydenta dwunastu kolonii Kobolu, a nie Demokrata z Republikaninem.

Wszystko to już kiedyś się zdarzyło

Gdzie w tym wszystkim mieści się science fiction? Ojciec chrzestny nowej BSG, czyli Ron D. Moore, popełnił swego czasu manifest "naturalistycznego sci-fi" [4]. Żadnych równoległych wszechświatów. Żadnych inteligentnych obcych – wszechświat jest ciemny, pusty i raczej niezamieszkały. Żadnego technologicznego bełkotu, który nakazuje odwrócić przepływ energii w przekaźniku grawitacyjnym, żeby hipernapęd łorpowy nie doznał przeładowania cytoplazmatycznego. Żadnych fazerów i blasterów – jeśli strzelać do wroga, to pociskami, rakietami i bombami atomowymi. Lotem statków kosmicznych steruje przede wszystkim dziadek Newton, a chyba jedynym nadzwyczajnym rozwiązaniem technologicznym jest możliwość podróży nadświetlnej. Do tego wyposażenie statku, które równie dobrze moglibyśmy wyprodukować sami, czyli telefony, drukarki, komputery.

Na początku to podejście może razić (science fiction bez fazerów?), ale można z tym żyć i przeżyć, a prawdziwy geek powinien być zachwycony, że myśliwiec w przestrzeni kosmicznej leci do przodu z dziobem skierowanym do tyłu, a jego instrumenty pokładowe wyglądają jak skrzyżowanie współczesnego samolotu z lądownikiem księżycowym. W sumie "naturalistyczne podejście" można uznać za całkiem udany pomysł, zwłaszcza że w nowej BSG wcielano go w życie dość konsekwentnie.

Niestety (dla siebie), twórcy musieli też zmierzyć się z legendą.

Battlestar Galactica, jaką znamy z lat 2003–2009, to reboot kultowego serialu, wyświetlanego przez ABC w latach 1978–1979. Twórcy nowej BSG czerpali z poprzedniczki pełnymi garściami: sama Galactica jako statek przeszła minimalny lifting, myśliwce starszej generacji to te same maszyny, którymi latali koloniści w oryginalnym serialu, a bohaterowie nazywają się tak samo, jak dawniej. No, prawie.

Prawie, bo Ron D. Moore z ekipą wzięli kultowego byka za rogi, jeden odkręcili, a dwa kolejne dorysowali na grzbiecie. Pal licho, że gra w piramidę (pyramid) była kiedyś czymś na kształt pokera, a teraz jest skrzyżowaniem rugby i squasha. Cyloni wyglądają teraz jak ludzie? Frak it, zwłaszcza że kilka Cylonek to supermodelki. Czarę goryczy dla fanów-tradycjonalistów przelała metamorfoza, jaką przeszła postać porucznika Starbuck. W oryginalnej BSG grał go Dirk Benedict, czyli Buźka z Drużyny A. Teraz? Drobiazg, po prostu Starbuck to kobieta (Katee Sackhoff).

Źródło: gipsybird.tumblr.com

Z początku na twórców nowej BSG spadła fala konserwatywnych pomyj, a na jej szczycie serfował Dirk Benedict, który na swoim blogu opublikował tyradę o znaczącym tytule Lost in castration. Przepraszam, nie tyradę, a popis mizoginii, bo inaczej nie da się nazwać tekstu, w którym jeden z argumentów brzmi: "męska rzecz to cygara, kobieca rzecz to rodzenie dzieci i tak działa świat od tysięcy lat". Przeglądając inne wypowiedzi atakujące nową BSG za "operację zmiany płci" Starbuck, zwykle znajdujemy także atak na zaraźliwą ideologię feministyczną. Cóż, najwidoczniej Bismarck miał rację i faktycznie wszystko jest polityką. To niestety oznacza, że żadna argumentacja tu nie pomoże, a ja mogę tylko cichutko protestować przeciwko seksizmowi [5].

Zresztą nie za to twórcy nowej BSG zebrali największe cięgi. Chyba najbardziej kontrowersyjny okazał się motyw religijny.

Bogowie...

Co tu w ogóle robią bogowie? Dlaczego ludzie potrafią latać z nadświetlną prędkością, ale nadal są politeistami? A skoro już są, to czemu modlą się do Jowisza i całej reszty grecko-rzymskich bóstw? Dlaczego Cyloni twierdzą, że religia ludzi to blaga, bo istnieje tylko jeden Bóg, który "jest miłością"? Dlaczego Gaius Baltar widzi Numer Sześć, czyli cylońską blond piękność, ale nie widzi jej nikt poza nim? Czemu projekcja cylońskiej blond-piękności powtarza Baltarowi, że jest narzędziem w rękach Boga? Dlaczego pani prezydent twierdzi, że w starożytnym tekście religijnym jest mowa o umierającym przywódcy, który doprowadzi swój lud do ziemi (Ziemi) obiecanej?

Religijne wstawki widzimy od pierwszego odcinka, ale z początku wiara to tylko wygodna zasłona dymna dla bohaterów. Pani prezydent chce "zagrać religijną kartą" przeciwko wojsku, a komandor Adama nie może zrozumieć, dlaczego ktokolwiek wierzy w te "religijne bzdury". Oglądamy serial tak, jak zawsze oglądaliśmy science fiction – religia to tylko brzęczenie komara, tło dla fabuły, w najlepszym razie schizy bohaterów dotkniętych traumą. Ale tym razem to nie my kpimy z religijnego wątku. Wkrótce to naturalistyczne sci-fi zakpi z nas. Z odcinka na odcinek, z sezonu na sezon będzie okazywać się, że coś może być na rzeczy, a przeczenie istnieniu siły wyższej, czuwającej nad losami bohaterów, po prostu przestanie mieć sens.

Not your usual space opera

Roboapokalipsa, ale niekoniecznie będąca dziełem robotów. Naturalistyczne science fiction, w którym niemałą rolę odgrywa mistycyzm i religia. A przede wszystkim: nie space opera, a The West Wing w przestrzeni kosmicznej. Wielu miało ochotę rytualnie wystrzelić twórców nowej BSG przez śluzę: fani oryginalnego serialu za jego profanację, neofici za systematyczną wędrówkę w kierunku "religijnych bzdur". Moim zdaniem niesłusznie, ale nie to jest istotne. Kontrowersje tylko potwierdzają najważniejszą tezę. Ron D. Moore wziął w obroty jeden z najbardziej kultowych seriali sci-fi i wyprodukował nietuzinkowy reboot. Trochę jak z Dukajem: nie trzeba kochać, nie wypada nie znać. So say we all.

Przypisy

[1] wym. saɪˈlɒn.

[2] Jedyna oznaka widoczna dla zewnętrznego obserwatora to kręgosłup Cylonek świecący na czerwono w chwilach seksualnego uniesienia. Nie, nie żartuję.

[3] A przy okazji F-word adresowane do cenzorów z Federalnej Komisji Łączności i im podobnych.

[4] Naturalistic science fiction

[5] I oddać sprawiedliwość Dirkowi Benedictowi: po latach dał sobie zrobić z Katee Sackhoff przepiękne zdjęcie Starbuck and Starbuck drinking Starbucks at Starbucks.

Tekst ukazał się pierwotnie w serwisie Pulpozaur.pl w ramach Tygodnia z SF.