Battleship: Bitwa o Ziemię
Na wstępie zaznaczę, że choć uważam, że Battleship ma naprawdę wiele wspólnego z Dniem niepodległości, zrezygnuję w tym tekście z wymieniania poszczególnych podobieństw obu filmów. Dodam tylko, że w Battleship sporo aspektów zrealizowano w moim odczuciu lepiej niż w obrazie Emmericha. Poza tym, już w tym miejscu warto zaznaczyć, że jeśli oczekujesz godnych zapamiętania linii dialogowych czy szokujących zwrotów akcji, to oglądając ten film się zawiedziesz.
Najprościej rzecz ujmując, Battleship to niedzielne kino akcji. Idziesz, by obejrzeć parę widowiskowych scen, usłyszeć dwa śmieszne teksty i zobaczyć, jak USA Navy posyła kosmitów na dno. Gdyby w chwili, w której kosmici pojawiają się po raz pierwszy na ekranie spisać przypuszczenia co do dalszego przebiegu fabuły, najpewniej większość tego, co znalazłoby się w notatkach – jeśli nie wszystko – pokryłoby się z wydarzeniami ukazanymi w filmie. Nie znaczy to jednak, że jest to złe kino. Wręcz przeciwnie – jeśli tego właśnie szukasz: akcji, eksplozji i paru zabawnych one-linerów, to się nie rozczarujesz.
Jedyne, co musisz przecierpieć to początek filmu. Naprawdę, niemalże cały "akt pierwszy" był – przynajmniej dla mnie – katorgą, przez którą w mojej głowie zaświtały myśli o wyjściu z sali. Rozumiem, że trzeba było podkreślić, że główny bohater to debil i obibok, aby pokazać, że nawet z niego marynarka może zrobić prawdziwego mężczyznę, ale zdecydowanie przesadzono z tym wprowadzeniem. Na szczęście jednak reszta, zwłaszcza na tle tego felernego rozpoczęcia, wypada naprawdę dobrze.
Efekty specjalne, zwłaszcza pierwsza scena ze statkiem obcych wynurzającym się z głębi, to Transformersi zrobieni odrobinę lepiej, bez tony zbędnych detali jak twarz Optimusa. Również okręty ludzi, a zwłaszcza wybuchające niszczyciele i strzelający pancernik, zostały wykonane świetnie. W moim odczuciu prezentują się one w zasadzie najlepiej spośród wszystkich efekciarskich elementów w filmie. Niestety zdarzają się w Battleship sceny – jak choćby ta, w której bohaterowie poniekąd naprawdę "grali w statki", z siatką i podawaniem współrzędnych Zulu-11 – w których widać, że twórcy jednak trochę oszczędzali na efektach, co może trochę dziwić. Na szczęście zaoszczędzone pieniądze wykorzystali, wydając je w "akcie trzecim", podczas ostatniej i najważniejszej bitwy.
Film zyskuje na jakości poprzez ograniczenie przestrzeni i czasu, w jakich rozgrywa się akcja. Całość historii sprowadza się w zasadzie do niecałej doby, a wszystko ma miejsce na Hawajach. Na ekranie ciągle coś się dzieje, a twórcy zrezygnowali ze sztucznych spowolnień, jakich nie brakowało np. w Dniu niepodległości, w rodzaju: powolna wyprawa samochodem do Białego Domu czy choćby wszystkie scenki z porwanym przez kosmitów alkoholikiem.
Jak to w tego typu produkcjach bywa, patosu jest sporo, jednakże w pewnym sensie można przyjąć, że reżyser dysponował nim z wyczuciem. W efekcie z jednej strony dowiadujemy się, że USA Navy zrobi prawdziwego mężczyznę z każdego obijającego się debila, zaś sam fakt że byłeś w amerykańskiej armii pozwala ci zadusić gołymi rękami każdego kosmitę – nawet jeśli straciłeś nogi (w końcu są zbędne przy duszeniu), a kosmita jest w pancerzu wspomaganym!
Z drugiej strony, nie uświadczymy w Battleship scen z cyklu: a) umierający żołnierz całujący orzełka; b) umierający żołnierz stwierdzający "Umieram za ojczyznę!"; czy też c) stwierdzenia typu "Dziś jest 4 lipca, więc nie możemy przegrać!". Poza tym, w filmie tym po raz pierwszy zobaczyłem wyraźną i prawdziwą współpracę USA Army z kimkolwiek innym, w tym wypadku z Japończykami. I nie chodzi mi o kooperację, w której to Amerykanie znaleźli sposób i organizują atak, a reszta musi jedynie ich posłuchać. Japoński oficer ma autentycznie użyteczny pomysł.
Wypada też poruszyć kwestię Rihanny. Kiedy dowiedziałem się, że wystąpi ona w tym filmie, moja perwersyjna wyobraźnia podsunęła mi taki oto obraz: ściśle przylegający, mokry, prześwitujący podkoszulek w pełni ukazujący sylwetkę Rihanny, która w slow motion biegnie pomiędzy eksplozjami, by uratować świat swą muzyką. Czyli taka parodia Marsjanie Atakują z erotycznym akcentem. Dzięki Bogu twórcy nie poszli w tę stronę. Rihanna owszem, pojawia się na ekranie, jednak gra drugoplanową rolę i nie uczestniczy żadnym romantycznym wątku. Co się zaś tyczy jej zdolności aktorskich, to osobiście nie mam się do czego przyczepić. Raz, że nie grała dużo (naprawdę dostała niewiele czasu ekranowego), a dwa – to, co miała do zagrania, wykonała całkiem dobrze.
Spośród pozostałych aktorów, najtrudniejsze zadanie przypadło w udziale Taylorowi Kitschowi, czyli odtwórcy głównej roli porucznika Alexa Hoppera. Jego postać ewoluuje od skończonego debila, przez dupka w mundurze po świetnego dowódcę, kopiącego kosmiczne tyłki. Mówiąc w skrócie, gdyby to był zły aktor, film poszedłby na dno wraz z nim. Naprawdę wiele od niego zależało, jednak na szczęście podołał wyzwaniu. W zasadzie pozostałe role uznać można za drugoplanowe. Nawet Liam Neeson grający admirała Shane'a szybko przechodzi w cień głównego bohatera, choć swoją postać odgrywa standardowo na bardzo wysokim poziomie. Jedynie kreacja Brooklyn Decker, czyli Sam, dziewczyna porucznika Hoppera i córka admirała Shane'a, okazuje się ważna dla fabuły w stopniu niemalże równym z postacią graną przez Kitscha.
W ostatecznym rozrachunku mam prostą radę dla każdego, kto rozważa wybranie się na film: nie oczekuj ambitnego kina, przygotuj się na przełknięcie średniej dawki patosu i przecierp cały pierwszy akt. Po pierwszych kilku minutach filmowego koszmarku, cała reszta dostałaby do dzienniczka, powiedzmy, czwórkę z minusem. Z pewnością nie żałuję wydanie 30 złotych (bilet+popcorn+cola = idealny zestaw przy takich efekciarskich filmach). Peter Berg odstawił kawał dobrej roboty. Na koniec jeszcze mała ciekawostka: zakończenie Battleship umożliwia nakręcenie drugiej części. I szczerze powiedziawszy, chętnie bym takową obejrzał.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę
Najprościej rzecz ujmując, Battleship to niedzielne kino akcji. Idziesz, by obejrzeć parę widowiskowych scen, usłyszeć dwa śmieszne teksty i zobaczyć, jak USA Navy posyła kosmitów na dno. Gdyby w chwili, w której kosmici pojawiają się po raz pierwszy na ekranie spisać przypuszczenia co do dalszego przebiegu fabuły, najpewniej większość tego, co znalazłoby się w notatkach – jeśli nie wszystko – pokryłoby się z wydarzeniami ukazanymi w filmie. Nie znaczy to jednak, że jest to złe kino. Wręcz przeciwnie – jeśli tego właśnie szukasz: akcji, eksplozji i paru zabawnych one-linerów, to się nie rozczarujesz.
Jedyne, co musisz przecierpieć to początek filmu. Naprawdę, niemalże cały "akt pierwszy" był – przynajmniej dla mnie – katorgą, przez którą w mojej głowie zaświtały myśli o wyjściu z sali. Rozumiem, że trzeba było podkreślić, że główny bohater to debil i obibok, aby pokazać, że nawet z niego marynarka może zrobić prawdziwego mężczyznę, ale zdecydowanie przesadzono z tym wprowadzeniem. Na szczęście jednak reszta, zwłaszcza na tle tego felernego rozpoczęcia, wypada naprawdę dobrze.
Efekty specjalne, zwłaszcza pierwsza scena ze statkiem obcych wynurzającym się z głębi, to Transformersi zrobieni odrobinę lepiej, bez tony zbędnych detali jak twarz Optimusa. Również okręty ludzi, a zwłaszcza wybuchające niszczyciele i strzelający pancernik, zostały wykonane świetnie. W moim odczuciu prezentują się one w zasadzie najlepiej spośród wszystkich efekciarskich elementów w filmie. Niestety zdarzają się w Battleship sceny – jak choćby ta, w której bohaterowie poniekąd naprawdę "grali w statki", z siatką i podawaniem współrzędnych Zulu-11 – w których widać, że twórcy jednak trochę oszczędzali na efektach, co może trochę dziwić. Na szczęście zaoszczędzone pieniądze wykorzystali, wydając je w "akcie trzecim", podczas ostatniej i najważniejszej bitwy.
Film zyskuje na jakości poprzez ograniczenie przestrzeni i czasu, w jakich rozgrywa się akcja. Całość historii sprowadza się w zasadzie do niecałej doby, a wszystko ma miejsce na Hawajach. Na ekranie ciągle coś się dzieje, a twórcy zrezygnowali ze sztucznych spowolnień, jakich nie brakowało np. w Dniu niepodległości, w rodzaju: powolna wyprawa samochodem do Białego Domu czy choćby wszystkie scenki z porwanym przez kosmitów alkoholikiem.
Jak to w tego typu produkcjach bywa, patosu jest sporo, jednakże w pewnym sensie można przyjąć, że reżyser dysponował nim z wyczuciem. W efekcie z jednej strony dowiadujemy się, że USA Navy zrobi prawdziwego mężczyznę z każdego obijającego się debila, zaś sam fakt że byłeś w amerykańskiej armii pozwala ci zadusić gołymi rękami każdego kosmitę – nawet jeśli straciłeś nogi (w końcu są zbędne przy duszeniu), a kosmita jest w pancerzu wspomaganym!
Z drugiej strony, nie uświadczymy w Battleship scen z cyklu: a) umierający żołnierz całujący orzełka; b) umierający żołnierz stwierdzający "Umieram za ojczyznę!"; czy też c) stwierdzenia typu "Dziś jest 4 lipca, więc nie możemy przegrać!". Poza tym, w filmie tym po raz pierwszy zobaczyłem wyraźną i prawdziwą współpracę USA Army z kimkolwiek innym, w tym wypadku z Japończykami. I nie chodzi mi o kooperację, w której to Amerykanie znaleźli sposób i organizują atak, a reszta musi jedynie ich posłuchać. Japoński oficer ma autentycznie użyteczny pomysł.
Wypada też poruszyć kwestię Rihanny. Kiedy dowiedziałem się, że wystąpi ona w tym filmie, moja perwersyjna wyobraźnia podsunęła mi taki oto obraz: ściśle przylegający, mokry, prześwitujący podkoszulek w pełni ukazujący sylwetkę Rihanny, która w slow motion biegnie pomiędzy eksplozjami, by uratować świat swą muzyką. Czyli taka parodia Marsjanie Atakują z erotycznym akcentem. Dzięki Bogu twórcy nie poszli w tę stronę. Rihanna owszem, pojawia się na ekranie, jednak gra drugoplanową rolę i nie uczestniczy żadnym romantycznym wątku. Co się zaś tyczy jej zdolności aktorskich, to osobiście nie mam się do czego przyczepić. Raz, że nie grała dużo (naprawdę dostała niewiele czasu ekranowego), a dwa – to, co miała do zagrania, wykonała całkiem dobrze.
Spośród pozostałych aktorów, najtrudniejsze zadanie przypadło w udziale Taylorowi Kitschowi, czyli odtwórcy głównej roli porucznika Alexa Hoppera. Jego postać ewoluuje od skończonego debila, przez dupka w mundurze po świetnego dowódcę, kopiącego kosmiczne tyłki. Mówiąc w skrócie, gdyby to był zły aktor, film poszedłby na dno wraz z nim. Naprawdę wiele od niego zależało, jednak na szczęście podołał wyzwaniu. W zasadzie pozostałe role uznać można za drugoplanowe. Nawet Liam Neeson grający admirała Shane'a szybko przechodzi w cień głównego bohatera, choć swoją postać odgrywa standardowo na bardzo wysokim poziomie. Jedynie kreacja Brooklyn Decker, czyli Sam, dziewczyna porucznika Hoppera i córka admirała Shane'a, okazuje się ważna dla fabuły w stopniu niemalże równym z postacią graną przez Kitscha.
W ostatecznym rozrachunku mam prostą radę dla każdego, kto rozważa wybranie się na film: nie oczekuj ambitnego kina, przygotuj się na przełknięcie średniej dawki patosu i przecierp cały pierwszy akt. Po pierwszych kilku minutach filmowego koszmarku, cała reszta dostałaby do dzienniczka, powiedzmy, czwórkę z minusem. Z pewnością nie żałuję wydanie 30 złotych (bilet+popcorn+cola = idealny zestaw przy takich efekciarskich filmach). Peter Berg odstawił kawał dobrej roboty. Na koniec jeszcze mała ciekawostka: zakończenie Battleship umożliwia nakręcenie drugiej części. I szczerze powiedziawszy, chętnie bym takową obejrzał.
Tytuł: Battleship
Reżyseria: Peter Berg
Scenariusz: Jon Hoeber, Erich Hoeber
Muzyka: Steve Jablonsky
Zdjęcia: Tobias A. Schliessler
Obsada: Taylor Kitsch, Brooklyn Decker, Alexander Skarsgard, Rihanna, Liam Neeson
Kraj produkcji: USA
Rok produkcji: 2012
Data premiery: 20 kwietnia 2012
Czas projekcji: 131 min.
Dystrybutor: United International Pictures Sp z o.o.
Reżyseria: Peter Berg
Scenariusz: Jon Hoeber, Erich Hoeber
Muzyka: Steve Jablonsky
Zdjęcia: Tobias A. Schliessler
Obsada: Taylor Kitsch, Brooklyn Decker, Alexander Skarsgard, Rihanna, Liam Neeson
Kraj produkcji: USA
Rok produkcji: 2012
Data premiery: 20 kwietnia 2012
Czas projekcji: 131 min.
Dystrybutor: United International Pictures Sp z o.o.
Tagi:
Alexander Skarsgard | Battleship | Battleship: Bitwa o Ziemię | Brooklyn Decker | Liam Neeson | Peter Berg | Rihanna | Taylor Kitsch