Batman v Superman: Świt sprawiedliwości

W telegraficznym skrócie

Autor: Łukasz 'Qrchac' Kowalski

Batman v Superman: Świt sprawiedliwości
Najnowszy film ze stajni DC Comics budził sprzeczne opinie i odczucia już od samego początku. Spodziewaną zapowiedź drugiej części solowych przygód Supermana zastąpiono jego pojedynkiem z Batmanem. Również obsada niektórych ról, jak Bena Afflecka i Jessego Eisenberga, była mocno kontrowersyjna. Gorzkich słów nie szczędzono również po zwiastunie ujawniającym obecność Doomsdaya, a czarę goryczy przelały nieprzychylne recenzje za oceanem. Czy jednak nowy film Zacka Snydera jest rzeczywiście zły?

Pierwsze sceny to ponowne pokazanie widzom śmierci rodziców Bruce’a Wayna. Następnie szybko przenosimy się do Metropolis podczas finalnej bitwy Supermana (Henry Cavill) z generałem Zoddem, tym razem widzianej oczami właściciela Wayne Enterprises. Gdy kurz opada, akcja przeskakuje o 18 miesięcy, kiedy to cały świat dyskutuje nad tym, kim jest, a kim powinien być Kryptonianin. W międzyczasie na scenę Gotham powrócił Batman, który powoli przygotowuje się do nieuniknionego konfliktu z przybyszem z obcej planety. Zza kulis całości przygląda się manipulujący Lex Luthor.

Od razu rzuca się w oczy szczególny nastrój filmu. Dominują ciemne, przytłumione barwy, całość jest ciężka i przytłaczająca – dużo mocniej niż w Człowieku ze stali. Od razu widać, że jest to obraz przedstawiający świat głównie z perspektywy Batmana, nie Supermana. Jednym z głównych zadań Świtu sprawiedliwości jest ponowne przedstawienie widzom Mrocznego Rycerza, co robi świetnie. Kolejna rzecz to zaanonsowanie Wonder Woman (Gal Gadot) i wzbudzenie zainteresowania przed jej solowym filmem, co również się udało. Dopiero dalej znajduje się przybysz z Kryptonu oraz jego losy.

Mocno rzuca się w oczy fakt, że DC oraz Warner Bros. postanowili pójść na skróty i od razu stworzyć świat z dużą liczbą bohaterów, którzy wspólnie mogą walczyć z wielkimi złymi – co w swojej serii Marvel budował przez przeszło 4 lata, do premiery Avengers. Zamiast tytułu Batman v Superman równie dobrze można było użyć Justice Leugue 0.5 i byłoby to nawet bardziej odpowiednie. Główną ofiarą takiego przyśpieszenia stał się montaż, będący najsłabszym elementem obrazu. Zdarzało się, że kolejne sceny zupełnie się nie zazębiały, co tworzy wrażenie chaosu. Tak pocięty i poszatkowany materiał mógłby przysporzyć masę problemów studentowi akademii filmowej, a co dopiero twórcom wielomilionowej produkcji. Jest to jedyna rzecz, której absolutnie nie można wybaczyć.

Ograniczona ilość czasu wywarła piętno również na opowiadanej historii. Scenarzyści lawirują między różnymi wątkami, często zostawiając wiele niedomówień oraz stosując uproszczenia i skróty myślowe. Można odnieść wrażenie, że film powinien być przynajmniej o godzinę dłuższy, żeby prawidłowo przedstawić i wyjaśnić wszystko, co próbuje pokazać. Całość powinna być wręcz podzielona na dwa obrazy, szczególnie w odniesieniu do pojedynku z Doomsdayem. Lekko traci na tym spójność samej fabuły, gdyż niektóre elementy następują po sobie zbyt szybko lub brakuje im konkretnego kontekstu. W paru momentach, z uwagi na brak czasu, pojedyncze wydarzenia wydają się infantylne. Zabrakło również większego balansu, jeśli chodzi o wzbudzane emocje. W przeciągu dwuipółgodzinnej projekcji pojawiły się nie więcej niż dwa lub trzy akcenty humorystyczne – to trochę za mało jak na film tego typu. Nie oznacza to oczywiście, że całość powinno się wyrzucić do kosza, gdyż poza kilkoma zgrzytami historia jest niezgorsza po prostu nie ma w niej nic ponadprzeciętnego.

Jak przystało na obraz Zacka Snydera, pod względem wizualnym Batman v Superman to prawdziwa perełka. Scenografia potrafi zaprzeć dech w piersiach. Praca kamery w poszczególnych scenach i artyzm ujęć stoją na najwyższym możliwym poziomie. Również efekty specjalne zadowolą nawet najbardziej wybrednych widzów. Fani komiksu powinni być zachwyceni raz po raz pojawiającymi się na ekranie odniesieniami do komiksów. Pod tym względem jedyną dyskusyjną rzeczą jest wygląd Doomsdaya, to już jednak kwestia decyzji koncepcyjnych.

Kolejny bardzo mocny punkt obrazu to sceny walki oraz ich choreografia. Co najmniej połowa czasu, jaki spędzimy w kinie, minie na oglądaniu sekwencji pościgów i bijatyk. Fani tego rodzaju produkcji powinni być usatysfakcjonowani szczególnie każdym momentem, w którym na ekranie pojawi się Batman. Sposób, w jaki walczy, jest świetny: szybki, brutalny i zadziwiająco lekki, a nawet ekwilibrystyczny.

Ben Affleck, wcielając się w Bruca Wayna, wykonał rewelacyjną pracę i przyćmił resztę obsady. W końcu otrzymaliśmy wiarygodnego milionera, którego zachowanie nie jest tylko sztuczną fasadą mającą zmylić resztę świata. Wszystko, co robi, jest autentyczne i naturalne – coś czego dotąd brakowało. Za to jego nocne alter ego to prawdziwe wcielenie strachu i zemsty. To pierwszy filmowy Batman, którego naprawdę można się bać i nie ma tutaj słowa przesady. Fani mogą jedynie narzekać, że ich bohater zabija i to całkiem sporo, z drugiej strony powinniśmy się już do tego przyzwyczaić po poprzednich filmach (jak choćby Tima Burtona) i grze  (Batman: Arkham Knight). Z niecierpliwością będę czekał na kolejne, tym razem już samodzielne, filmy o Rycerzu Gotham.

Z pozostałych aktorów na wyróżnienie zasłużył przede wszystkim Jeremy Irons w roli Alfreda będącego głosem sumienia i powiernikiem swojego pracodawcy. Gal Gadot również spisała się nieźle, a obawy w stosunku do jej angażu okazały się bezpodstawne. Choć, z uwagi na ilość czasu jaki jej poświęcono, z pełną oceną należy poczekać do premiery samodzielnego filmu o Wonder Woman. Mieszane uczucia budzi natomiast Lois Lane (Amy Adams), która jest mocno niespójna – w pierwszej połowie filmu to nadal silna i odważna dziennikarka z Człowieka ze stali, natomiast w drugiej części zrobiono z niej dość nieporadne i plączące się innym pod nogami dziewczę.

Kreacja Jessego Eisenberga jest najbardziej kontrowersyjnym elementem tej ekranizacji. Przez większość czasu Eisenberg gra po prostu kolejną swoją rolę przypominającą tę z Social Network czy American Ultra – ot szalona i zła wersja Marka Zuckerberga lekko wymieszana z Nolanowskim Jokerem i Szalonym Kapelusznikiem. Ten koncept nie sprawdził się najlepiej i wiele osób może czuć się pod tym względem oszukane. Gdyby Lex na początku był bardziej zrównoważony, a dopiero z biegiem wydarzeń zatracał zmysły, efekt byłby wręcz pozytywny. Niestety tak się nie stało.

Superman pomimo partycypowania w tytule jest bohaterem drugiego planu. Jego wewnętrzny konflikt i staranie się robienia zawsze słusznych rzeczy zostały całkowicie przykryte brudem i bezwzględnością wykreowanego (jakże bliskiemu rzeczywistości) świata. Nie ma w tym winy Henry’ego Cavilla, który wywiązał się powierzonego mu zadania bardzo dobrze. Po prostu Kal-El nigdy nie będzie w pełni pasował charakterem do filmów w klimacie Batmana. Należy mieć nadzieję, że tworzenie pełnoprawnej drugiej części Człowieka za Stali zostanie powierzone komuś, kto lepiej rozumie tę postać.

Czy zatem Batman v Superman jest filmem złym lub słabym? W żadnym wypadku. Nie jest również arcydziełem. To po prostu solidny, dobry tytułem o superbohaterach, który bije po oczach swoją odmiennością w stosunku do innych ekranizacji. Nie jest to dzieło Marvela, w którym wszelkiej maści fakty oraz drobne szczegóły są podane na tacy i wbijane łopatą do głowy. Wielu rzeczy należy się domyślać, równocześnie przyswajając całkiem sporą ilość informacji bez żadnego kontekstu. Może to stanowić problem, szczególnie, jeśli nie zna się komiksów, które inspirowały twórców. Mimo wszystko warto udać się do kina i przekonać samemu. Sam czekam na wersję reżyserską, którą zapowiedział Zack Snyder – wtedy z chęcią obejrzę całość jeszcze raz. W końcu to pojedynek prawdziwych ikon DC Comics.