Głównym bohaterem jest Daniel Plainview (Daniel Day-Lewis) - człowiek przedsiębiorczy, który zajmuje się wydobyciem ropy. Pewnego dnia odwiedza go tajemniczy młody mężczyzna i przekonuje, aby udał się w jego rodzinne strony, gdzie pod ziemią spoczywa ponoć mnóstwo czekającej na odkrycie ropy. Plainview zabiera ze sobą swojego synka, H.W., i jedzie do Nowego Meksyku. Jak się okazuje, rzeczywiście natrafia tam na wyjątkowo bogate złoża. Wtedy też zaczyna się gra. Główny bohater musi przede wszystkim przekonać mieszkańców, aby ci odsprzedali mu swoją ziemię, zanim o ropie dowie się ktoś inny.
Jednakże w Aż poleje się krew, jak w żadnym innym filmie, jaki widziałem, na pierwszy plan wysuwa się nie fabuła, nawet nie historia głównego bohatera, ale on sam, jego osobowość. Pod tym względem produkcję można porównać do Dnia Świra Koterskiego bądź wyśmienitego Dziękujemy za palenie, z Aaronem Eckhartem w roli głównej. Jednakże dzieło Andersona wyróżnia się przede wszystkim tym, że kluczowa postać, Daniel Plainview, to tak naprawdę antybohater. Tak jak Adaś Miauczyński mógł być zabawny, a Nick Neylor urzekał charyzmą, postać grana przez Day-Lewisa jest odpychająca.
Po obejrzeniu pierwszych minut filmu myślałem, że wiem, czego się po nim spodziewać. Ot, kolejna pompatyczna i dramatyczna historyjka w stylu american dream. Jakież było moje zaskoczenie, gdy okazało się, iż dzieło to jest przede wszystkim obrazem bezwzględnego, gotowego na wszystko człowieka, tak wyzutego ze wszelkich emocji (z wyjątkiem nienawiści i chciwości), że aż przerażającego. Obserwowałem, jak Plainview w kolejnych scenach kłamał, oszukiwał, wykorzystywał swojego synka jako pomoc przy transakcjach, a nawet zabijał… Powtórzę, nie tego się spodziewałem.
Aż poleje się krew to film ponury, chłodny i ciężki. Ponad dwie i pół godziny spędzamy przyglądając się człowiekowi strasznemu, prawdziwemu antybohaterowi, z którym po prostu nie sposób sympatyzować. Patrzeć na niego można albo z zainteresowaniem (bo jest to świetnie skrojona, skomplikowana postać), albo też z obrzydzeniem.
Oczywiście tym większe słowa uznania należą się Danielowi Day-Lewisowi, który stworzył jedną z największych Kreacji (umyślnie piszę z dużej litery) w historii kina. Plainview nieraz był miły i potulny (gdy chciał kogoś do siebie przekonać), niekiedy sfrustrowany, zmęczony i zgorzkniały (gdy szczerze rozmawiał z bratem), a niekiedy po prostu przerażający. I zawsze był wiarygodny. Day-Lewis miał potwornie ciężkie zadanie, ale mu podołał. Do tej pory tkwią mi w pamięci sceny z kościoła, gdy Daniel modlił się na kolanach, obiad w restauracji z synem, gdy pojawili się inni nafciarze, a wreszcie końcowa scena w kręgielni – absolutny majstersztyk.
Co ważne, mimo iż Aż poleje się krew to tak naprawdę teatr jednego aktora, jako partner dla genialnego Day-Lewisa świetnie spisał się także młody Paul Dano, wcielający się w Eli Sundaya. Postać na pewno nie tak bardzo eksponowana jak Plainview, ale niemniej intrygująca. Relacje pomiędzy dwoma bohaterami, ich rozmowy, a wreszcie konfrontacje stanowią niesamowitą ozdobę tego obrazu. Trochę szalony, na pewno zagubiony, chciwy i fanatyczny Eli był godnym konkurentem dla Daniela, a ich starcia stanowiły jednocześnie wyśmienity pretekst do zastanowienia się nad głębszymi wartościami, jak chociażby wiara.
Charakterystyczne dla filmu jest to, iż akcja toczy się w niespiesznym tempie. Bardzo mało jest jakichkolwiek przyśpieszeń, ale tak naprawdę twórcy nie potrzebowali żadnych efektownych sztuczek, by przyprawić mnie o szybsze bicie serca. Anderson ogromny nacisk kładł na klimat, poświęcając tym samym dynamikę. Owszem, wiele scen można było wyciąć, gdyż tak naprawdę dla samej historii nie były nieodzowne, ale jednocześnie stanowiły bardzo ważne elementy układanki, jaką był Daniel Plainview. Reżyser wyraźnie był nastawiony nie tyle na opowiedzenie nam czegoś, co na pokazanie nam kogoś. Kogoś, czyli Daniela.
W tego typu produkcjach kluczowe stają się nie tylko zdjęcia, ale także muzyka. Co do pracy Roberta Elswita, żadnych zastrzeżeń mieć nie można, jednakże już Jonny Greenwood mógł nieco bardziej się postarać. Widać, że pierwszy z tych panów pracował ze świadomością tego, że film ten jest bardzo specyficzny (eksponowanie postaci Plainviewa), natomiast oprawa muzyczna tak naprawdę mogłaby w ogóle nie istnieć. Zlewała się z tłem, nikła, nie podkreślała emocji, nie tworzyła nastroju scen: muzyka-widmo. Jedynym plusem tej sytuacji jest fakt, iż tak naprawdę pozostaje to nam obojętne, gdyż Day-Lewis swoją grą nadrabia wszelkie braki klimatu.
Aż poleje się krew to kino totalne. Absolutnie genialne aktorstwo i to nie tylko w wykonaniu odtwórcy głównej roli, ale także Paula Dano, skoncentrowanie na zarazem intrygującej, jak i odpychającej postaci Plainviewa. A wszystko to podane bez zbędnych fajerwerków. W tym konkretnym przypadku nie liczyła się historia, a człowiek. Oby więcej takich filmów.