Film to ponura postapokaliptyczna opowieść, oparta na znanym również w Polsce komiksie Masamune Shirow (temu twórcy zawdzięczamy pierwowzór innej popularnej animacji – Ghost in the Shell). Przez świat przetoczyła się nieokreślona wojna. Wokół zgliszcza i zniszczenie, ale jest też samotna oaza ładu i spokoju. Olimp, miasto – utopia, rządzone przez Wielką Radę siedmiu starców i inteligentny, komputerowy system GAJA. Trafia tam sprowadzona przez siły specjalne Deunan Knute, kobieta - żołnierz. Władze wyjątkowo interesują się jej osobą – wygląda na to, że wiążą z nią jakieś plany, a ona sama w jakiś sposób jest uwikłana w przeszłość Olimpu. Widz stopniowo poznaje wszelkie tajemnice i odsłania się przed nim polityczno-ideologiczna intryga.
Utopijność miasta opiera się na ciekawym założeniu. Wielka Rada i duża część mieszkańców Olimpu to bioroidy – pozbawione emocji i możliwości reprodukcji klony. Zadaniem bioroidów jest ochrona ludzi przed nimi samymi. Niemożność doznawania uczuć sprawia, że są wolne od agresji, złości, zazdrości – tak łatwo prowadzących do zatargów i wojen. Bioroidy, swoją pogodnością, łagodnością zapewniają emocjonalną przeciwwagę dla ludzi. Nie mogą jednak rozprzestrzeniać swoich genów. Paradoksalnie wobec założeń, w myśl których Olimp miał być oazą spokoju i równowagi, w społeczności, gdzie konfrontują się tak różne grupy, łatwo o konflikty. Bioroidy mają wielu wrogów, którzy najchętniej widzieliby je martwymi. Utopijne ideały, jak to się zwykle okazuje, dobrze wyglądają w teorii, ale ich praktyczna realizacja to zupełnie inna sprawa. W filmie słychać dalekie echa Dicka i Huxleya, które niestety szybko milkną. Scenariusz kryje pytania o naturę człowieczeństwa, istotę władzy, kwestię wolności wyboru, ale nakreślone są one pobieżnie i zacierają się, przytłoczone kolejnymi zwrotami akcji i fabularnymi fajerwerkami: jest głośno, wybuchowo i choć twórcy starają się zaskakiwać kolejnymi pomysłami, opowieść chwilami traci tempo i zwyczajnie nuży. Z kolei przydługie sceny walk przemieszane z sentymentalnymi sekwencjami rodem z tasiemcowego serialu i kiepskimi dialogami drażnią. Szkoda, bo historia ma potencjał i można było ją poprowadzić ciekawiej i ambitniej. Tak otrzymujemy lekkostrawną mieszankę akcji i futurystycznej wizji, która niewiele daje czasu na refleksję, ale też nie ma szczególnych walorów rozrywkowych.
Można obejrzeć, ale czy się ją zapamięta na dłużej? Wątpię.
Skoro mowa o produkcji animowanej, nie wypada pominąć obrazu: w Appleseed połączono różne metody realizacji: tradycyjne, ręcznie rysowane kadry, obraz dwuwymiarowy i komputerowe czary 3-D. Od strony technicznej był to ciekawy zabieg, od artystycznej – moim zdaniem się nie sprawdza. Film sprawia wrażenie pozlepianego z różnych kawałków – jakby twórcy nie mogli zdecydować się na jednolitą stylistykę. Powoduje to wrażenie niespójności, dysonansu – jakby kilka różnych obrazów zmontować w jedną historię. Ale muszę podkreślić, że pomimo tej niedogodności kadry robią wrażenie. Bardzo mi się podobały ujęcia zrujnowanych budowli w strugach deszczu – nastrój niczym z Blade Runnera Scotta.
Czy warto zobaczyć ten film? Miłośnicy anime i tak go obejrzą – ich nie przestrzegam. Fantaści – mogą się z nim zapoznać z ciekawości, ale jeśli wybiorą inny seans – nic ich nie ominie. Podsumowując: bardzo dobrze, trzy z plusem.