Amityville

Autor: Joanna 'Morgana' Kończak

Amityville
Ktoś kiedyś powiedział, że we wszechświecie jest skończona liczba pomysłów. Hollywoodzka „Fabryka Snów” zdaje się być wszechświatem, w którym wybuchły już wszystkie supernowe i została tylko czarna dziura remaków, sequeli oraz prequeli. Na twórców horrorów padła wyjątkowa twórcza niemoc, jakby co zajadlejsze, filmowe wcielenia złego, zmówiły się, rzucając klątwę na kreatywność scenarzystów i reżyserów, którzy co rusz straszą widzów jakimś odgrzewanym projektem.

Amityville Horror, wchodzący na ekrany 22 lipca, to kolejny z odkurzanych tematów. Twórcy ostatniej przeróbki Teksańskiej masakry piłą łańcuchową zmasakrowali tym razem film Stuarta Rosenberga sprzed 36 lat, zatytułowany, nomen omen, „Amytiville Horror”.

Obraz w reżyserii Andrew Douglasa (do tej pory specjalisty głównie od reklam, mającego na koncie kilka fabuł i dokumentów) inspirowany jest ponoć autentycznymi wydarzeniami – piszę ponoć, bo przedmiot tych zajść do dziś budzi kontrowersje, w Internecie roi się od stron, których twórcy usiłują dociec tego, co zdarzyło się w starym domu. Historia świetnie się wpisuje w tradycję miejskiej legendy – szczęśliwa rodzina wprowadza się do nowej posiadłości, kupionej po „okazyjnej” cenie. Dom ma jednak ponurą sławę, zaledwie rok wcześniej popełniono w nim drastyczną zbrodnię. Wydaje się jednak, że umarli nie dają o sobie zapomnieć i to nie dają na tyle skutecznie, że po zaledwie 28 dniach rodzina w pośpiechu porzuca posiadłość, nie zabierając nic ze sobą. Reżyser i scenarzysta usiłują przekonać widzów, co zaszło w ciągu tego niecałego miesiąca.

Na plakatach reklamujących film czytamy formułkę, że jest on „oparty na autentycznych zdarzeniach”, ale nawet najbardziej naiwnym i rozmiłowanym w ezoteryce widzom trudno będzie uwierzyć, że ekranowa interpretacja historii państwa Lutz, to rekonstrukcja faktów, a nie „wariacja na temat”, utrzymana w konwencji opowieści niesamowitej. Twórcy Amityville serwują nam lekkostrawną mieszankę znanych i ogranych motywów, nie siląc się na oryginalność wizji, czy wyjście poza przetarty schemat budowania nastroju grozy. Straszą prosto i szkolnie – gwałtownymi ruchami kamery, agresywnym montażem, głośnymi dźwiękami, połączonymi z demonstracją potworności wykreowanych przez speców od efektów. Ile razy można się wystraszyć „złego”, wyskakującego jak pajacyk z pudełka? W Innych czy Szóstym zmyśle przy powolnym, niemal sennym, rytmie fabuły, udało się niepokoić, przerażać samym nastrojem. W Amytiville mam zastrzeżenia również do konstrukcji – film zaczyna się od dynamicznej retrospekcji wydarzeń sprzed sprowadzenia się Lutzów: pocięte, szybko zmontowane obrazy, słowem – teledysk. Później przydługa prezentacja sielskiego rodzinnego życia, szczęśliwi małżonkowie i urocza trójka dzieci. Wprowadzają się do domu, następują utrzymane w stylistyce MTV sekwencje koszmarów, po których napięcie leci na łeb na szyję, przy przegadanych scenach rodem z melodramatu o małżeńskim kryzysie i sprawiających kłopoty latoroślach. Dopiero ostatnie 15-20 minut nabiera właściwego tempa. Dodatkowo razi dosłowność – nic nie jest pozostawione do interpretacji widza, wyjaśnienia podano na tacy, nie ma miejsca na domysły czy tajemnice. A przecież napięcie można budować ani razu nie pokazując tego, co budzi lęk – tak jak uczynił to Roman Polański w Dziecku Rosemary.

Oglądając Amytiville nie udało mi się uniknąć porównań – i to bynajmniej nie z pierwowzorem – a Lśnieniem Stanleya Kubricka. Obie historie są w gruncie rzeczy dość podobne. Dom – tak jak hotel z klasycznego filmu brytyjskiego reżysera – to siedlisko zła, które znajduje swoje ujście. W obydwu wypadkach makabryczna przeszłość splata się z teraźniejszością, a dawne wydarzenia zataczają koło. Kubrick prowadził jednak z widzem grę, zwodząc między nawiedzeniem, a obłędem. Odtwarzana przez Jacka Nicholsona postać nie była jednoznaczna, nie można było orzec, czy zło było tak naprawdę w niej, czy przyszło z zewnątrz. George Lutz z Amityville to dobry człowiek, moralizatorsko kiwają głowami twórcy filmu. Ojciec rodziny nie może być przecież z gruntu zły, zło przysługuje nadnaturalnym mocom. Ostatnie sekwencje filmu powielają kubrickową pogoń z siekierą (na marginesie dodam, że to nie jedyny cytat, jaki odnajdą uważni widzowie, jedna ze scen jest niemal wyjęta z Egzorcysty). To, co niegdyś przejmowało grozą, teraz stało się groteskowe. W obrazie Douglasa nie ma ani krzty napięcia z dzieła Kubrica – finałowa ucieczka po dachu, zmontowana z migających nocno-deszczowych scen, nie umywa się do fantasmagorycznej wędrówki przez zaśnieżony labirynt żywopłotów.

Ryan Reynolds, ekranowy George Lutz, nie umywa się też aktorsko do etatowego drania Nicholsona. Reynolds jest przystojny, uroczy i dobrze zbudowany (obowiązkowe sceny bez koszuli), ale totalnie nieprzekonujący w swoim szaleństwie. Melissa George jako jego żona wypada zdecydowanie lepiej (ona też obowiązkowo pokazuje się widzom bez koszuli).

O ile wtórność i konwencjonalność mogę jeszcze twórcom filmu wybaczyć, nie jestem równie pobłażliwa jeśli chodzi o fabularne absurdy. Tych na szczęście nie ma zbyt wiele, ale jeden szczególnie irytuje. Państwo Lutz pewnego wieczora wychodzą na romantyczną kolację, postanawiając zostawić pociechy pod czujnym okiem opiekunki. O umówionej godzinie zjawia się w ich domu krzykliwie umalowane i skąpo odziane dziewczę, które wygląda, jakby parało się zgoła innym zawodem. Nawet bohaterowie horrorów nie są dość naiwni, by zostawić pociechy pod opieką takiej niani. Być może scena w zamyśle miała być akcentem humorystycznym, ale jeśli bawi, to zupełnie wbrew zamierzeniom reżysera.

Amityville zdecydowanie sprawdza się za to jako opowieść z morałem, a nawet kilkoma morałami. Pamiętacie, drodzy widzowie, jeśli agent nieruchomości ma dla was atrakcyjną ofertę, zdecydowanie tkwi w tym jakiś haczyk. Nie ufajcie więc agentom, opiekunkom do dzieci i dwa razy się zastanówcie, nim skorzystacie przy egzorcyzmach z pomocy księdza.

Amityville polecam miłośnikom fast foodu – ten film jest jak hamburger, da się go zjeść, można się nasycić, szkoda tylko, że smakuje nijako. Jakie jeszcze klasyczne filmy wezmą na swój renowacyjny warsztat specjaliści z Fabryki Snów – strach się bać.