300

czyli odgrzewany Frankenstein w kolorze sepii

Autor: Artur 'Żółw' Wieczorek

300
"będziemy walczyć o wolność przeciw mistycyzmowi i tyranii"

Bardzo rzadko chodzę do kina. Dlatego też nie mienię się ekspertem. Mam jednak swój gust i muszę protestować przeciwko niesprawiedliwości, która mnie spotkała. Ponieważ nieczęsto uczęszczam, pozycje które obejrzę na wielkim ekranie dobieram starannie. Tak było i z 300. Zdecydowałem się na ten film, mając w pamięci fenomenalne i nowatorskie Sin City oraz pod wpływem powszechnych superlatyw wygłaszanych pod adresem filmu. Nie dziwią mnie zresztą te opinie – gdy się wyczekiwało na jakiś film przez dwa lata z czerwonymi uszami, a czerwień ta umiejętnie podsycana była trailerami i zapowiedziami, trudno przyznać potem przed samym sobą, że oczekiwane przez nas Dzieło okazało się być żenującą szmirą. Redukcją dysonansu poznawczego się to fachowo nazywa.

Jedno o 300 mogę powiedzieć – zgodnie z zapowiedzią jednego z wojowników, film ten doskonale walczy przeciw wszelkiemu mistycyzmowi w kinie. W filmie jest absolutnie wszystko, poza mistycyzmem. I może jakąś głębszą treścią. Jeśli ktoś lubi oglądać w kółko te same filmy – 300 jest jak najbardziej dla niego, bo ma w sobie po trochu z każdego dobrego filmu. 300 okazał się być typową hollywoodzką produkcją wyzbytą z oryginalności, ba, wyzbytą nawet z ducha komiksu. Oglądając go miałem wrażenie, że scenarzyści siedzieli z Wzorcowym-Formularzem-Dobrego-Hollywodzkiego-Filmu i odhaczali niezbędne pozycje. Seks – jest. Miłość – jest. Krew – jest. Honor, patriotyzm, wolność – jest. Dobrzy, źli, brzydcy – są. Umięśnione torsy – są. Trolle – są (bo bez trolla żaden współczesny film się nie obejdzie). Typowa amerykańska kanapka poskładana z dobrych scen i dobrych dialogów. Z podwójnym patosem na wynos. Odgrzewany McFrankenstein, czyli kolejny dowód na to, że lepsze jest wrogiem dobrego. Mogę się mylić, ale nie znalazłem w nim ani szczypty oryginalności. Żeby nie być gołosłownym, przyjrzę się kilku aspektom tego epokowego dzieła.

Dialogi. Te dzielą się na dwa rodzaje: beznadziejne i zapożyczone. Te pierwsze są sztampowym przykładem hollywoodzkiej nowomowy odwołującej się do honoru i patriotyzmu, a zupełnie miałkiej i pozbawionej jakiejkolwiek treści (wzorcowym przykładem jest tu przemówienie królowej przed radą starców). Drugi rodzaj dialogów to te z 2,5-tysiącletnią brodą (zapożyczone z Herodota, Plutarcha i innych), dobrze znane i funkcjonujące w mowie potocznej. Te są już znacznie lepsze, szkoda tylko że ograne. Nie przeczę, pewnie dla Amerykanów stanowią atrakcję, ale osoba wykształcona w cywilizacji śródziemnomorskiej co rusz ma wrażenie, że ten czy ów dialog jest jej dziwnie znajomy (przykład: "pokryjemy niebo strzałami, to będziemy walczyć w cieniu") i tak osłuchany, że już nie stanowi zbytniej atrakcji (zresztą pewnie te same dialogi były już w komiksie – mamy zatem kopię kopii, idealny pulpowy symulakr).

Sceny bez dialogów? O niebo lepsze od tych z dialogami. Co z tego, skoro równie wtórne. Co rusz jakaś przywołuje znany skądinąd motyw. Zboże – Gladiator. Finałowa scena śmierci – Hero. Garbus – Gollum. Przemowa królowej – przemowa Amidali. W niektórych momentach dokładnie wiedziałem co się zaraz stanie – kiedy zginie syn kapitana, co zrobi jego ojciec, komu odda się królowa i czy go potem dźgnie. Autorzy filmu uznali chyba nagromadzenie pompatycznych scen, cudzych dialogów i sprawdzonych motywów za gwarancję sukcesu.

Sceny batalistyczne. Równie wtórne. Ile już razy widziałem latające kończyny i bryzgającą krew, nogi odcinane w locie jednym cięciem miecza. Słonie, nosorożce, las strzał. Władca Pierścieni, Braveheart, całe rzesze produktów matrixopodobnych to już miały. Podobno ujęcia kamery były ciekawe i nowatorskie. Być może - ja jakoś nie zauważyłem. Na scenach batalistycznych się nudziłem, bo widziałem takich setki i dokładnie wiedziałem co się w którym momencie stanie.

Realizmu filmu oczywiście nie tykam, bo założenie formalne jest takie, że ma być utrzymany w poetyce komiksowo-baśniowej. I dobrze! Nie mam nic przeciwko takiej formie. Niestety, autorzy najwyraźniej nie zdają sobie sprawy że komiks oraz film to dwa różne media i przekładać je trzeba bardzo ostrożnie. Zamiast próbować przełożyć język komiksu na język filmu, wtłoczono komiks siłą na ekran. Dialogi i sceny, które na papierze nie rażą, tutaj stają się okropnie groteskowe. I, na Boga, dlaczego film ma być bardziej komiksowy od komiksu, skoro komiks potrafił realizm – przynajmniej do pewnego stopnia – utrzymać? Dlaczego w komiksie walczą falangą, skoro i tak wiadomo, że bohaterowie do końca nie zginą? Czemu w komiksie nie ma trolli? Gdzie ludzie z toporami zamiast rąk? Trzeba komiks poprawić! Czy to zamierzona groteska? Jeśli tak, to czemu miała służyć? I czy naprawdę bez trolla dobry film się dzisiaj nie obędzie?

Zostawiam Was z tymi frapującymi pytaniami i idę obejrzeć Sin City, gdzie forma i poetyka filmu jest dostosowana do fabuły, a nie na odwrót. A jak chcecie obejrzeć znacznie lepszy film o podobnej tematyce i epickiej poetyce – polecam Troję.