» Opowiadania » I otrze wszelką łzę z oczu ich

I otrze wszelką łzę z oczu ich


wersja do druku

Łagodne, ciepłe przedpołudniowe światło przesączyło się przez okno i rozjaśniło wnętrze. Strumienie jasności przesuwały się powoli po kamiennej posadzce, muskając delikatnie każdy przedmiot w komnacie, oblewając kolumny rzeźbione w precyzyjne, wijące się wzory. Na chwilę zatrzymały się na stole, igrając tysiącem gwiazd w stojącym tam szkle, by zastanowić się nad zapisaną równymi rzędami znaków kartą pergaminu. Następnie przelały się kaskadą przez krawędź blatu, rozlały po podłodze rozpoczynając żmudną wspinaczkę po wzniesieniach, leżącej na łożu, atłasowej pościeli. Wzgórze mruknęło leniwie i wśród materiału wyłoniła się filuternie zgrabna stópka i fragment łydki.
Kobieta przekręciła się z boku na bok. Światło doskonale podkreślało wspaniałość linii jej ciała. Rozbudzona natarczywymi promieniami słońca, podniosła się na łokciach, pozwalając by smoliście czarne włosy opadły kaskadą na ramiona. Po chwili spojrzenie jej szmaragdowozielonych oczu napotkało maga stojącego przy oknie.
- Sokaris. Sokaris, co robisz?
Wyrwał się z zamyślenia. Był w pokoju sam. Stał przy oknie i obserwował słońce wschodzące nad pobliskim miastem. Łóżko pod przeciwległą ścianą komnaty było puste i zimne.
Ona... Odeszła. Pamiętał tamten dzień z najdrobniejszymi szczegółami.
Nie rozumiała. Zostawiła go dla jakiegoś kupca, czy kogoś w tym rodzaju. Przynajmniej będzie szczęśliwa. Choć czasami marzył, że wróci. Wejdzie przez dębowe drzwi do jego pokoju, uśmiechnie się i wszystko będzie jak kiedyś. Wiedział, że sam siebie okłamuje.
Rzucił jeszcze raz przelotne spojrzenie na miasto budzące się w oddali do życia, westchnął i wyszedł na korytarz. Po wielkich kamiennych schodach zszedł do głównego holu.
- Witaj Łowco. - Zza jednego z filarów podtrzymujących strop wyłoniła się Alathea, czarodziejka zamieszkująca siedzibę stowarzyszenia. Nadała mu ten śmieszny przydomek, ponieważ ciągle czegoś poszukiwał. Miał odwagę zadawać pytania, o których niektórzy bali się nawet pomyśleć.
- Słyszałam, że Najwyższa Rada odrzuciła twój projekt wysłania ekspedycji na poszukiwanie kryształów?
- Tak. Głupcy nie wiedzą ile można by z nimi osiągnąć!
- Przyglądałeś się kiedyś tej mozaice? - Przeskoczyła z tematu na temat wskazując na posadzkę.
- Wiele razy . Smok Huwawa pożerający samego siebie w napadzie szaleństwa.
- Właśnie... Chodźmy do ogrodu! - Ujęła go za rękę i z niemal dziecinną wesołością powiodła między kolumnami.
Wyłonili się z ciemnej budowli wprost na jasny ogród pełen kolorowych kwiatów i zieleniejących się roślin. Ruszyli ścieżką między krzewy i posągi zostawiając za sobą pałac.
- Zamierzasz dalej forsować projekt?
- Musi mi się w końcu udać. Znajdę jakiś sposób.
- A jeśli nie? Co wtedy?
- Takiej możliwości nie biorę pod uwagę. - Zerwał różę z najbliższego krzewu. Podał jej. - Muszę iść. Mam jeszcze kilka rzeczy do zrobienia. - Zniknął między rzeźbami.
- Trzymaj się. Nie pożryj tylko samego siebie. Za bardzo cię kocham - Łzy uderzyły o czerwone płatki kwiatu.
Odpowiedział jej szum drzew.

Dni mijały ustalonym rytmem.
"Rada nigdy nie zgodzi się na twój projekt. Nie oczekuj od nas pomocy. Stajesz się niebezpieczny, ty i teorie które głosisz. Wyrzeknij się błędów, Sokarisie, porzuć mrzonki..." Tak mu powiedzieli. Idioci. Już on im pokaże. Wrzucił do torby niewielki notatnik, ze stołu zgarnął garść przyborów. Wychodząc zabrał jeszcze szczelnie owinięty, podłużny pakunek. Starannie zamknął za sobą drzwi.
Natknął się na nią w korytarzu.
- Witaj Łowco. Gdzie się wybierasz? - Uśmiechnęła się, odsłaniając dwa rzędy równych, białych zębów.
- Wyjeżdżam na kilka dni. Powinienem wrócić w przeciągu tygodnia. Nie martw się, nie zrobię nic głupiego.
- Mam nadzieję. Nie przejmuj się Radą, to idioci, starcy którzy nie potrafią już twórczo myśleć.
- Niestety to oni mają tutaj władzę. - Zbiegł po schodach machając jej na pożegnanie.

Miasto Umarłych. Sokaris rozejrzał się po okolicy. W leżącej u jego stóp niecce nigdy nie było miasta. Ale bez wątpienia należała ona do krainy śmierci. Odepchnął się dłonią od jednego z piaskowcowych nagrobków i ruszył pomiędzy leżące w dole krypty. Towarzyszący mu przewodnik nerwowo przetarł wierzchem dłoni skórę na czole.
- Za mało wziąłem za przyprowadzenie cię tu, panie. To miejsce jest przeklęte i nikt o zdrowych zmysłach nigdy się tu nie zapuszcza.
- Doprawdy? Mag wskazał na porozbijane płyty nagrobne i ziejące pustką otwory splądrowanych grobowców. - Nie trudno było się domyśleć z czego utrzymywali się mieszkańcy pobliskiej wioski. - Axel, przestań biadolić i prowadź do grobu, którego szukam.
Krążyli tak wśród mogił kilka godzin. Sokaris co chwilę spoglądał do niewielkiego notatnika, mamrocząc pod nosem czytany tekst.
- To tu. To miejsce mi opisałeś.
Zatrzymali się przed niewielkim grobowcem. Płyta niegdyś zamykająca wejście leżała rozbita na drobne kawałki. Ciemny otwór nie zachęcał do zagłębiania się w jego otchłań.
- Panie, ten grób jest pusty. Byłem tu kilka razy, nie ma tam czego szukać.
- Tak ci się tylko wydaje. - Mag zniknął w mroku wejścia zapalając jednocześnie pochodnię.
Wąski korytarz prowadził do niewielkiej, pustej krypty pachnącej niezmąconą od wieków ciszą, drobnym kurzem i skalnymi odłamkami.
- Tu nigdy nie było grobu.
- Jest za tą ścianą, ale nigdy nie pochowano tu człowieka. - Mag rozwinął na posadzce płachtę i rozłożył narzędzia. Przez chwilę przyglądał się łopacie.
- Skoro tak dużo wiesz o tym miejscu, po co ci przewodnik? - Axel badał wzrokiem kamienne bloki muru.
- Jesteś mi potrzebny. - Mocniej ścisnął w rękach łopatę.
Zamachnął się.
Cios w bark powalił Axela na ziemię. Sokaris stłumił zwierzęce przerażenie w jego oczach tłukąc szpadlem w głowę, aż zmieniła się w nierozpoznawalną miazgę. Ciało powoli nieruchomiało targane niekontrolowanymi drgawkami mięśni. Życie uszło z przewodnika gwałtownie rezygnując z dalszej walki.
- Widzisz - okrwawiona łopata upadla z brzękiem na posadzkę - bez zwłok nie odprawię rytuału.
Rozłożył na obwodzie wyrysowanego krwią wzoru czarki z ziołami. Mamrotał przy tym w języku tak starym i zapomnianym, ze ściany zdawały się drżeć na dźwięk każdego słowa. Wypełniły one swym brzmieniem komnatę mieszając się z wonią palonych kadzideł.
Powoli, poddając się zaklęciom i nieubłaganej woli maga, ściana krypty rozpłynęła się. Bloki litego kamienia zlały się w jednorodną, nieprzezroczystą taflę, falującą niczym powierzchnia jeziora zmarszczona delikatnymi muśnięciami wiatru.
Kąciki ust Sokarisa uniosły się. Stare woluminy nie kłamały. Bez wahania przekroczył barierę.
Już po chwili pojawił się z powrotem. W rękach dzierżył opasłe tomiszcze oprawione w skórę.
- Teraz wszystko ci wyjaśnię - spojrzał na zwłoki - Otóż znajdujemy się w miejscu pogrzebania Khara. Jednak nie znajdziesz tu ciała. Gdyż to jest Khar! - Potrząsnął przed trupem trzymana w garści księgą. - ukryto go tu w zamierzchłych czasach. Ze strachu. Wiedza zawarta na tych kartach może zmienić losy świata! - Nachylił się nad ciałem. - Teraz nikt mi nie powie, ze moje plany są śmieszne! Ale... najpierw muszę nauczyć się nią posługiwać.
Otworzył wolumin na pierwszej stronie. Szybko przebiegł wzrokiem po karcie. Uśmiechnął się. Znal to zaklęcie. Zaczął czytać akcentując każdą sylabę. Po raz drugi kryptą wstrząsnęło oddziaływanie nadludzkich mocy.
Ciało Axela drgnęło, resztki mózgu wypłynęły z czaszki, gdy głowa trupa obróciła się, by spojrzeć na Sokarisa. W ocalałym oku błysnęła iskierka inteligencji. Zmiażdżone usta poruszyły się próbując wydać z siebie jakiś dźwięk. Krew pociekła po brodzie zwłok. W końcu kukła przemówiła:
- Kto zakłóca spokój wielkiego Khara? - Cichy szept rozpełzł się po komnacie.
- Jestem Sokaris! Przebudziłem cię, gdyż potrzebuje pomocy by zrealizować swój plan.
I mag opowiedział księdze o swoich dążeniach.
- Na mych kartach znajdziesz sposób przywołania istoty zwanej Xiapec. Będzie ci bardzo pomocny. - Tajemna moc opuściła zwłoki.
Czarnoksiężnik wyszedł z krypty zbierając po drodze co ważniejsze przedmioty. Ruszył do domu.

- Gdzie byłeś? Martwiłam się o ciebie.
- Wybacz. Podroż przeciągnęła mi się trochę. - Spokojnie wyjmował rzeczy z torby i odkładał do kufra.
- Nieładnie, nieładnie - pogroziła mu żartobliwie palcem. - Naprawdę się martwiłam. - Stwierdziła już całkiem poważnie.
- No już dobrze, już dobrze. Sokaris wrócił, nie masz się czym martwić. - Zamknął kufer.

Dni mijały zbyt spokojnie, wręcz złowieszczo..
Wszystko toczyło się niemal tak jak dawniej. Czarnoksiężnik zaczął się powoli zmieniać. Coraz bardziej zagłębiał się w lekturze tajemniczego grimuaru. Sypiał coraz mniej i coraz gorzej. Przestał się widywać z kimkolwiek oprócz Alathei. Chodzili do ogrodów gildii i dyskutowali na błahe tematy. Ale i to się skończyło.

W pokoju panował półmrok. Przez zasłonięte kotary nie wdzierał się najdrobniejszy promień słońca. Jedynym źródłem światła były świece stojące na podłodze. Wszystkie meble usunięto. Każdy cal powierzchni pokryty był przedziwnymi wzorami, przypominającymi wijące się, wężowe sploty. Sokaris stał na środku pokoju od kilkunastu minut, kontynuując zaśpiew. W końcu ostatnie słowa inkantacji wybrzmiały.
Zapadła cisza.
Nic się nie stało.
Świeczki rozpoczęły dziki, skoczny taniec po podłodze. Po chwili znieruchomiały. Czarodziej cofnął się zaskoczony.
Z cienia w rogu pokoju wyszedł człowiek. Przysunął sobie krzesło i usiadł przed Sokarisem. Upił trochę białego wina z kryształowego kieliszka trzymanego w lewej dłoni.
Magowi przemknęło przez myśl pytanie skąd ten, ni to mężczyzna, ni to kobieta wziął kieliszek, którego z pewnością nie było jeszcze przed chwilą. O krześle nie wspominając.
- Czego ode mnie chcesz? - Istota przerwała krępujące milczenie.
- Ty jesteś Xiapec?
- We własnej osobie. - Przybrał kształt pięknej kobiety odsłaniając w uśmiechu zęby białe nimczym perełki. - Pozwolisz, że powtórzę pytanie. Czego ode mnie chcesz? - Na krześle siedział siwy starzec.
- Wiesz czego chcę.
- Musisz mi to powiedzieć. Takie są zasady.
- Dowiesz się, co trawi moją duszę. - Mag zirytował się lekko. - Chcę potęgi. Nie tych kuglarskich sztuczek, którymi się tu bawimy, tylko prawdziwej Mocy... i odpowiedzi. Chce odnaleźć ostateczna prawdę, istotę wszechrzeczy. Możliwość tworzenia rzeczy naprawdę wielkich i trwałych. Cale życie tego poszukuje. Chce odnaleźć słowo tworzenia, to słowo, które było pierwsze. Chce je poznać, a ty dasz mi tę wiedze.
Słowa powoli rozpuściły się w ciszy. Xiapec siedział długą chwile w milczeniu.
- Jesteś gotów zapłacić cenę?
...
- Tak.
- Dobrze. Powiem ci, co masz zrobić.

Alatheo, nie wiesz, gdzie jest Sokaris? - Mistrz gildii oglądał z namaszczeniem jakieś dokumenty. Co jakiś czas gładził krotka, siwa brodę.
- To on wyjechał?
Sven spojrzał zdziwiony znad pergaminów.
- Ty nic nie wiesz? Zostawił wszystko i zniknął. Poza tym zachowywał się ostatnio bardzo dziwnie.
- Nie sadzisz chyba, że...
- On robi się niebezpieczny.
- Ale to przecież taki wspaniały człowiek. Geniusz.
- Wiem. Dlatego tak się go obawiam.

Trzech oprychów przedzierało się przez krzaki. Sierp księżyca oświetlał drzewa wokoło nadając im fantastyczne kształty.
- Coś bajdurzysz Wulik - burknął jeden z nich.
- Nie, mówię prawdę. Widziałem jakąś parkę idącą na schadzkę przy świetle księżyca, to będzie łatwy łup.
- Nieźle miejsce sobie wybrali, psia ich mać. Okolice opuszczonego cmentarza - wymamrotał trzeci.
- Cii... widzę ich - ten zwany Wulikiem zatrzymał pozostałych gestem dłoni.
Rozchylili krzaki. Na niewielkim wzniesieniu, wśród nagrobków skapanych w trupiobladej poświacie miesiąca stały dwie postaci. Rozmawiały ze sobą.
- Hej, wydaje mi się, że to jakiś dwóch facetów. - Szepnął jeden z opryszków do Wulika.
Nagle darń wokół zakotłowała się. Nagrobki na całym cmentarzu poprzewracały się. Z wybrzuszającej się, spękanej ziemi powstały jakieś istoty.
- Co jest do... - Wulik nie zdążył dokończyć myśli. Grunt pod stopami drabów otworzył się. Dziesiątki szponiastych łap pochwyciły opryszków w lodowym uścisku śmierci.
Zostali rozerwani na strzępy.

Chyba mieliśmy gości. - Xiapec uśmiechnął się ironicznie.
Mag nic nie odpowiedział. Wokół podnosili się ostatni zombie. Gnijące kukły o gorejących ślepiach poddane woli swego mistrza. Z nieba spłynął cień. Czarna bestia złożyła skrzydła i schyliła łeb w służalczym geście.
- Oto i nasz rumak, Sokarisie.
Wsiedli na grzbiet stwora. Polecieli na zachód w kierunku gór. Za nimi ruszyła armia umarłych.

Sven szedł korytarzami gildii wraz z kilkoma innymi magami.
- Czy są już wszyscy?
- Tak mistrzu.
- Niech to szlag trafi! Ten szaleniec niszczy wieś za wsią, miasteczko za miasteczkiem. Nie został żaden żywy świadek jego pochodu, a martwi natychmiast wstają i podążają za nim. Gdzie on zmierza?
- W kierunku Gór Zachodnich, mistrzu.
- Wiem, gdzie idzie, do cholery! Nie jestem głupcem! Ale po co? Dlaczego pustoszy całe księstwo?!
- Tego nie wiem panie.
- Pewnie nikt nie wie.
Przeszli przez wielkie dębowe drzwi. W sali obrad panował tłok. Wszędzie stali lub siedzieli magowie, wojskowi i szlachta. Podniósł się gwar głosów.
- Cisza!!! - krzyknął Sven. - Czy jest generał Flawius?
- Jestem - rosły wojownik podniósł dłoń.
- Czy wszystko zostało przygotowane jak wczoraj ustaliliśmy?
- Tak.
- Doskonale. Panowie, obrad dzisiaj nie będzie! Ruszamy, mamy szaleńca do pokonania! - Wyszedł z sali, otoczony przekrzykującymi się ludźmi.
- Flawiusie, twoje wojsko nie da mu rady. Nie sprzeczaj się. Masz mnie tylko dostarczyć do Sokarisa. Za wszelką cenę. - Szepnął generałowi do ucha. Ten skinął głową.
- Gdzie Alathea? Nie widzę jej - arcymag zagadnął jednego z czarodziei.
- Zniknęła dziś rano.
- Co?!? I dopiero teraz mi o tym mówicie! - Wrzawa wokół niego przycichła nieco. Wszyscy spojrzeli na Svena. - Dobrze, świetnie. Pewnie go ostrzeże o naszych planach. Głupia, niech ją szlag!

- Idą za nami, widzę to w zwierciadle. - Sokaris wzburzył palcem wodę w naczyniu stojącym przed nim na rozkładanym trójnogu.
- Idą. Dlatego potrzebna jest nam armia. - demon zatoczył szeroki łuk ręką.
Wszędzie wokół, otaczając szczelnym pierścieniem swych panów, stały trupy. Setki trupów. Lato odcisnęło na nieboszczykach swe piętno. Śmierdzieli niemiłosiernie, a wielkie jak ziarna grochu muchy wypełniały powietrze nieustającym brzęczeniem.
Czarnoksiężnik postanowił rozbić obóz i odpocząć. Czekał ich najtrudniejszy etap wędrówki.

- Znów ktoś się zbliża. - Sokaris przyglądał się zwierciadłu siedząc w namiocie. Na zewnątrz cykały świerszcze. Była to jedyna odpowiedź. Znudzony Xiapec pstryknięciem palców przywołał znikąd talerz winogron.
- Alathea. - Mag skupił się. Rozkaz rozbłysnął w pustych mózgach upiorów: "Zejść z drogi. Przepuścić." Pomiędzy nieumarłymi utworzyła się przesieka prowadząca na polanę z namiotem.

- Witaj w skromnych progach. - Powitał ją jak gdyby nigdy nic.
Stała cala roztrzęsiona, rozglądając się dookoła. Włosy miała w nieładzie, ubranie wisiało na niej w strzępach.
- Możesz mi wyjaśnić, co robisz?! - Wykrzyczała z siebie.
Gestem wskazał jej krzesło. Nie usiadła. Katem oka zauważył, ze demon gdzieś zniknął.
- Czy ty wiesz, co zrobiłeś?! Na wszystkich znanych bogów! Łowco, dlaczego zabiłeś tych ludzi?! Co chcesz w ten sposób osiągnąć?!
- Mam w zasięgu ręki władzę, o której nawet ci się nie śniło! Wszechrzecz będąca na moje usługi! Cóż znaczy te kilka ofiar w porównaniu z potęgą tak niewyobrażalną, że uczyni mnie równego bogom! Nie zdajesz sobie sprawy jak wiele będę mógł uczynić z tą nowa mocą. Ile rzeczy stworzyć. Jak bardzo zmienić losy świata.
- Nic nie tworzysz, tylko niszczysz! Spójrz na te bezduszne kukły. Masz odwagę spojrzeć w oczy tych, których zabiłeś? Jesteś szalony!
- Być może, ale to, co robię, warte jest każdej ceny.
- Idą po ciebie. Wiesz o tym? Cala armia. Zebrali, kogo tylko zdołali. Zetrą cię na proch!
- Nie, nie zetrą. Jestem przygotowany na spotkanie z nimi.
- Porzuć to wszystko, uciekniemy gdzieś razem. Z dala od miejsc, w których słyszeli o tym, co zrobiłeś. - Po jej policzku spływały łzy.
- Ja nie mogę... ja... To sens mojego życia. Zawsze o to walczyłem.
- Żegnaj, łowco. Już nigdy się nie zobaczymy. Smok pożarł samego siebie. - Wybiegła w mrok.
- Za nią! - Xiapec pojawił się przed namiotem.
- Zostaw! Niech ucieka. - Sokaris gestem zatrzymał rządne krwi zombie.

- Złapaliśmy ją na granicy obozu, panie. Chyba szpiegowała. - Wojownik pchnął kobietę na ziemię.
Sven i Flawius spojrzeli na Alathee.
- Ciekawe, co nam powiesz?
Klęczała milcząc Włosy zakrywały jej twarz.
- On... On oszalał. Nie ma już dla niego nadziei. Idzie po coś, co ma zmienić losy świata, dać mu niewyobrażalną moc.
- Cóż, nie damy mu tej szansy. - Flawius odszedł do swoich podkomendnych. Zagrały trąby, armia przygotowała się do wymarszu.

Bitwa o każdą piędź ziemi trwała już od kilku godzin. Dolina zatonęła pod nawałem ciał. Zombie okazali się przerażającymi przeciwnikami. Trzeba było ich siekać na kawałki, by ustąpili pola. Zbyt wielu dzielnych mężów poległo. Wielu miało jeszcze zginąć.
Sokaris obserwował starcie przez zwierciadło. Był coraz bliżej celu. Słowo znajdowało się na wyciągnięcie ręki.
Flawius, umazany we krwi od stop po czubek głowy, wykrzykiwał rozkazy i posyłał coraz to nowe oddziały w najgorętsze rejony walk. Sztandar nad nim łopotał na lekkim wietrze.
Alathea i Sven przygotowywali się do desperackiego ataku. Wraz z grupka straceńców mieli się przebić do czarnoksiężnika. Na powrót nie mieli nadziei.

Osnowa rzeczywistości rozdarła się, ukazując kamienną bramę powoli wyłaniającą się z między wymiarowej mgły. Sokaris dotknął zamykającej ją pieczęci. Uwolnienie duchowej energii setek istnień, które zabili, przełamało barierę, która pękła z głuchym trzaskiem. Wrota stanęły otworem.
Pierwsza Pieczęć.
Wkroczyli do sali, której ściany i sklepienie tonęły w ciemności, gnieżdżącej się wśród lasu kolumn grubych jak tysiącletnie dęby. Kilkanaście kroków przed nimi wznosił się ołtarz. Spoczywał na nim po wielokroć opieczętowany grimuar, oświetlony bezźródłowym blaskiem. Pamiątka stworzenia. Opowieść zawierająca słowo, które było pierwsze. Mag uśmiechnął się dostrzegając delikatne nici magii, oplatające tomiszcze. Śmiertelna pułapka. Powoli zaczął je rozplątywać. Pieczęć na księdze pękła.
Druga Pieczęć.
Następna łamigłówka. Następna pieczęć.
Trzecia Pieczęć.
Sven wytarł twarz ubrudzoną błotem. Cudem przedarli się przez kordon upiorów. Została ich zaledwie piątka.
Czwarta Pieczęć.
Metry dzieliły ich od płynących w powietrzu wrót. Czarodziejka wsparła się na ramieniu mistrza gildii.
- Nareszcie, jesteśmy na miejscu.
Piąta Pieczęć.
Wpadli do kaplicy w momencie, gdy czarnoksiężnik łamał jedną z ostatnich pieczęci.
Szósta Pieczęć.
Sven zawezwał moc. Kilkoma szybkimi ruchami dłoni utkał zaklęcie. Potężna fontanna energii, mieniąca się wszelkimi kolorami tęczy, wystrzeliła z jego palców i... rozbiła się na niewidzialnej barierze wokół Sokarisa.
- HA HA! Jestem niepokonany! - Złamał ostatnią pieczęć. Otworzył księgę. Xiapec rozwiał się w mroku miedzy kolumnami. Czarnoksiężnik zaczął czytać. Magowie skupili swe najbardziej zabójcze zaklęcia na jego osobie. Sfera zaczęła się załamywać wśród ognia, feerii barw i wizgów towarzyszących wyładowaniom mocy. Kolumny zaczęły drżeć.
Pierwsze słowo znów zostało wypowiedziane. Gdy Sokaris wymawiał ostatnią sylabę bariera pękła i moc wszystkich czarów skupiła się na nim. Momentalnie rozszerzająca się kula białego ognia pochłonęła wszystko.
Siódma Pieczęć.

Flawius spojrzał na zastępy umarłych otaczające zwartym pierścieniem ostatnią grupę wojowników.
- Do ataku! - Krzyknął i rzucił się na szeregi wroga.
Po chwili sztandar upadł. Nie został nikt kto mógłby go podnieść.

Dopełniło się.

Alathea powoli podniosła się z posadzki. Lekko kręciło jej się w głowie. Oparła się o osmaloną kolumnę, tę która uratowała jej życie. Katem oka dostrzegła martwego Sokarisa. Padając na klęczki rzuciłą się do jego ciała i delikatnie objęła osmaloną głowę.
- W imię idei staliśmy się szaleńcami. Wszyscy. - Łza spłynęła jej po policzku.
Xiapec pojawił się za jej plecami.
- To był wspaniały człowiek, zbyt jednak zaślepiony swymi pragnieniami. Zresztą, teraz to nieistotne. Już po wszystkim. - Uśmiechnął się okrutnie. - Jego duszą zajmę się później, teraz mam ważniejsze sprawy do załatwienia.
Przez chwilę żal mu było Sokarisa, ale tylko przez chwilę. Powoli wyszedł ze świątyni. Na spotkanie, którego oczekiwał od dawna. Na pobojowisku u stóp gór zbierały się dwie niezliczone armie. Przywódca jednej z nich spokojnie poprawił miecz. Łagodnie uspokoił dłonią białego rumaka. Diadem na jego skroni lśnił blaskiem setek słońc.
- Tęskniłem do spotkania z tobą Stwórco, wszak nie widzieliśmy się od początków czasu. - Demon przybrał teraz postać gigantycznego smoka.
Świątynia za jego plecami zawaliła się. Rumowisko kamiennych bloków stało się grobowcem Alathei i Sokarisa.

I otrze wszelka łzę z oczu ich, i śmierci już nie
będzie, ani smutku, ani krzyku ani mozołu już nie
będzie; albowiem pierwsze rzeczy przeminęły

Obj. 21,4



Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Komentarze


~Linka

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Kilka "ę" i "ł" zabrakło:
"Znal to zaklęcie"
"Cale życie tego poszukuje. Chce"
"siedział długą chwile"
"Cala armia".
Poza tym mam wrażenie, że powinno być "czarodziejów", a nie "czarodzie".
I jeszcze jest "Żegnaj, łowco", a przecież cały czas "łowca" pisane było wieką literą.

I pod opowiadaniem naciskam piątkę. Jestem oczarowana, poza tym sama tak nie potrafię. Jest groza, jest klimat.
13-06-2004 13:43
Linka
    khem..
Ocena:
0
Czy ktoś mi może powiedzieć, dlaczego mnie wylogowywuje za każdym razem po napisaniu komentarza? Zawsze przed napisaniem kolejnego muszę się drugi raz zalogować :/
13-06-2004 13:45
~Jinks

Użytkownik niezarejestrowany
    tak na 4
Ocena:
0
Calkiem przyjemne opowiadanko. Fabula dosc ciekawa ale nie moglem pozbyc sie uczucia ,ze gdzies juz to czytalem...hmm to bylo chyba w Drizzcie, mag zdobywajacy mega artefakt przy pomocy ktorego stanie sie ''rowny Bogom''. Ale w fantasy trodno uniknac powtorek:) Pomysl na koncowke bardzo mi sie podobal, rozmowa ze stworca hehe. Ocena moim skromnym zdaniem 4, ale naleza sie brawa za checi, pomyslowosc i doze talentu dla autora. Czekam na dalsze publikacje Janka. cze
10-09-2004 12:07
~

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
tekst zawodowy uznanie dla autora
15-10-2004 19:05
Naya
    coz..
Ocena:
0
troszke naiwne.. postacie niedopracowane.. wiem, ze mialy byc targane wielkimi namietnosciami, ale widac tylko zamysl.. bez efektu..
I jeszcze Mag pragnacy Potegi i Odpowiedzi (niezbyt oryginalnie, ale niech mu bedzie) a wywolujacy apokalipse.. co okazuje sie dziecinna wrecz igraszka(!).. jeden trup, male zaklecie w grobowcu..(reszty nie licze bo to dzialanie Xiapka..;P...)
Choc autor bardzo staral sie o piekne i mroczne obrazy, te drobne ubytki w tresci i kreacji postaci nie pozwolily mi sie zaglebic w jego swiat.
Mimo to calkiem ladnie napisane.
29-03-2005 13:40
~Cytrus

Użytkownik niezarejestrowany
    hmm...
Ocena:
0
przypomina mi inne opowiadanie... takie bardziej satyryczne, w którym jednym z wątków jest fortepian biorący udział w wielkiej bitwie (dla efektu - wiecie, oprawa muzyczna). kończy się prawie tak samo. generalnie fajne, no tylko... heh... mangiczne - a ja mangii niet.
23-12-2005 04:02
~Sephien

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
pomysł dobry, ale brakło klimatu... no i jest szalenie... czyste... nawet nie poczułam smrodu tych zombiaków...
16-04-2007 14:52

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.