Through the Gate in the Sea

Rozczarowująca wycieczka

Autor: Tomasz 'Radnon' Cybulski

Through the Gate in the Sea
Najprostszy przepis na udaną kontynuację mówi, że należy wziąć to co najlepsze z pierwszej części i dodać nieco nowych elementów, żeby zachować poczucie świeżości. Nieraz okazuje się jednak, że eksperymentowanie kończy się fiaskiem, a nie spektakularnym sukcesem.

Beyond the Pool of Stars było ogromnym pozytywnym zaskoczeniem. Osadzona w egzotycznej Sargavie i czerpiąca pełnymi garściami z klasyki kina awanturniczego opowieść o przygodach Miriam Raas i dowodzonej przez nią ekipy poszukiwaczy podwodnych skarbów zachwycała klimatem, tempem akcji, wciągającą historią, humorem i galerią barwnych bohaterów. Książka wzięła mnie szturmem i z miejsca trafiła do mojego prywatnego Top 3 najlepszych powieści osadzonych w świecie systemu Pathfinder.

Nic więc dziwnego, że z radością przyjąłem zapowiedź kontynuacji i z niecierpliwością oczekiwałem premiery Through the Gate in the Sea, żeby móc poznać dalsze losy sympatycznej grupy awanturników. Kiedy w końcu zasiadłem do lektury, z każdą kolejną stroną mój entuzjazm malał, a w głowie coraz głośniej przypominało o sobie powiedzenie, że nie warto robić sobie zbyt dużych nadziei.

Początkowo jednak nic nie zapowiadało rozczarowania. Historia rozpoczyna się kilka tygodni po zakończonej sukcesem wyprawie do zaginionego miasta jaszczuroludzi i zdobyciu skarbów umożliwiających opłacanie floty kaperskiej chroniącej Sargavę przed zakusami imperialnego Cheliax. Miriam wraz ze swoją załogą nurkuje w poszukiwaniu utraconego podczas wcześniejszych przygód magicznego pierścienia będącego rodzinną pamiątką głównej bohaterki. Rutynowa, zdawałoby się, akcja komplikuje się, kiedy na dnie morza odnaleziony zostaje starożytny statek o niezwykłym napędzie, a ludzie Miriam zostają zaatakowani przez piratów pod wodzą kapitana Ensary. Wkrótce w ręce protagonistki trafia również kopia starożytnej mapy wskazującej drogę do tajemniczej wyspy, gdzie wciąż może istnieć wysoko rozwinięta cywilizacja jaszczuroludzi, a na horyzoncie pojawiają się agenci ksenofobicznego króla i dawny wróg pałający rządzą zemsty za przeszłe porażki.

Wszystko to składa się na bardzo ciekawą sytuację wyjściową i przez pierwsze rozdziały Przez Wrota na Morzu wydaje się być godną kontynuacją Sadzawki Blasku. Niestety po bardzo dobrym początku ciężar powieści zostaje przeniesiony z poszukiwania skarbów na relacje rodzinne Miriam z dawno niewidzianą siostrą Charlyn i jej mężem Tradamem, samozwańczym szlachcicem-archeologiem, który gardzi wszelkimi przejawami lokalnej kultury. Na te elementy, raczej obyczajowe, niż przygodowe, nakładają się jeszcze egzystencjonalne rozterki Jekki (jaszczuroczłowieka towarzyszącego Miriam) i wątek Ivriana (młodego barda będącego nieformalnym kronikarzem spisującym wszystkie przygody), który zaliczył dziwaczną woltę i zaczął odkręcać niemal całość wydarzeń, jakie znamy z poprzedniej części. Znikają też najciekawsi bohaterowie drugoplanowi.

W efekcie akcja niesamowicie zwalnia, tempo zupełnie siada, humor praktycznie kompletnie ulatuje, dialogi wypełniają się niepotrzebnym pustosłowiem, a dynamiczna historia przygodowa zmienia się w średniej klasy książkę obyczajową, która przywodzi na myśl trzeciorzędne opery mydlane. Środek powieści jest po prostu nudny i przebrnięcie przez niego wymaga naprawdę dużych pokładów samozaparcia. Pewnym pocieszeniem jest to, że pod koniec fabuła nabiera wiatru w żagle, opowieść zdecydowanie przyśpiesza i wszystko wraca na właściwie tory (a zakończenie jest naprawdę satysfakcjonujące i może służyć zarówno jako ostateczny finał, jak i wstęp do kolejnej przygody). Czytelnik ma wrażenie, jakby dostał do ręki zupełnie inną książkę. Mimo bardzo pozytywnych uczuć jakie niesie ze sobą końcówka, mam jednak duże wątpliwości, czy w pełni wynagradza ona marny drugi akt.

Podobnie wygląda sytuacja w przypadku bohaterów. Część z nich, jak Miriam, jaszczuroczłek Jekka (choć jemu akurat poświęcono nieco za dużo miejsca), pierwszy oficer Miriam Rendak czy tryskający humorem Gombe nic nie stracili ze swojego wcześniejszego uroku i wciąż wzbudzają w czytelniku sympatię. Inni doświadczyli fabularnego regresu (choćby Ivrian, który z odważnego młodego człowieka w niektórych momentach zaczął przeistaczać się w marudnego i użalającego się nad sobą nastolatka) lub ich potencjał nie został w należyty sposób wykorzystany (tutaj najlepszym przykładem jest młoda kapłanka Jeneta, której cała rola została sprowadzona do jednego z najgorszych literackich romansów jakie widziałem od długiego czasu). Słabo wypadają natomiast debiutanci, wśród których tylko Ensara ze swoim pokręconym charakterem i stylem bycia pirata-dżentelmena i Charlyn ze swoimi doświadczeniami życiowymi i trudnymi relacjami z Miriam mogą się podobać, jednocześnie jednak siostra głównej bohaterki ze swoimi traumatycznymi przeżyciami wydaje się być wyjęta z zupełnie innej bajki nijak nie pasującej do optymistycznej, awanturniczej konwencji. Cała reszta nowych postaci jest albo pomijalna, albo irytująca. W tej ostatniej grupie prym wiedzie asystent Tradama – całe szczęście, że jego rola, choć w sumie dość istotna, ma w ogólnym rozrachunku epizodyczny charakter.

Fabularne problemy w negatywny sposób przekładają się również na jeden z największych atutów poprzedniej części, a mianowicie miejsce akcji. Sargava traci mnóstwo ze swego unikatowego klimatu i, poza kilkoma chlubnymi wyjątkami, tylko pojawiające się od czasu do czasu nazwy własne i mapa wydrukowana na pierwszej stronie książki przypominają, gdzie tak naprawdę się znajdujemy. Szkoda, bo położona na zachodnim wybrzeżu Garundu była kolonia Cheliax to jedno z najciekawszych i najbarwniejszych miejsc w całym Golarionie. Dziwi też trochę, że historia, w której pierwsze skrzypce grają nurkowie i piraci przez większość czasu, rozgrywa się z dala od jakichkolwiek zbiorników wodnych.

Na koniec w kilku słowach warto jeszcze wspomnieć o przydatności Wrót na Morzu z punktu widzenia Pathfindera. Pod tym względem jest poprawnie. Mistrz Gry szukający inspiracji znajdzie tu kilka pomysłów na Bohaterów Niezależnych (zarówno pozytywnych, jak i negatywnych), parę ciekawych lokacji (szczególnie w ostatniej części książki) i sceny, które przy odrobinie pracy da się przerobić na wyzwania czekające na postacie graczy. Z samej fabuły natomiast nie da się zbyt wiele wyciągnąć, ponieważ ma ona mocno standardową strukturę.

Ostateczna ocena Through the Gate in the Sea jest bardzo trudna, bo to tak naprawdę dwie książki niezbyt umiejętnie połączone w całość. Pierwsza to wciągająca powieść przygodowa pełnymi garściami czerpiąca z Indiany Jonesa, Piratów z Karaibów i Trzech Muszkietów, która spokojnie zasługuje na dziewiątkę, druga to przegadana, nudnawa i wyprana z klimatu historyjka obyczajowa ledwo łapiąca się na czwórkę w polterowej skali ocen. Razem daje to średnią notę w okolicach szóstki i taka też widnieje w stopce poniżej. Z tego też względu trudno mi tę książkę polecić komukolwiek poza najbardziej oddanymi fanami pani kapitan, którzy chcą przeczytać o kolejnych przygodach ulubionej bohaterki.

Zważywszy na problemy z powieściową linią Pathfindera ciężko orzec czy w przyszłości spotkamy jeszcze Miriam Raas i jej barwną załogę, ale osobiście mam nadzieję, że tak się stanie i Howard Andrew Jones będzie jeszcze miał okazję naprawić kiepskie wrażenie pozostawione przez Through the Gate in the Sea. Wciąż drzemie tu ogromny, niewykorzystany potencjał.

 

Dziękujemy wydawnictwu Tor za udostępnienie książki do recenzji.