Samotny Drow - R. A. Salvatore

Krucjaty mazgaja ciąg dalszy

Autor: Piotr 'Rebound' Brewczyński

Samotny Drow - R. A. Salvatore

Aby czytelnik niniejszej recenzji zrozumiał mój stosunek do Samotnego Drowa, czytelnik musi dowiedzieć się jednej rzeczy o mnie. Mianowicie - wybitnie nie znoszę osobników, którzy non-stop narzekają i użalają się nad sobą. Wszystko można zrozumieć, ale ciągłe roztrząsanie tego, co dany człowiek ma za sobą i powracanie - bogowie wiedzą po co - do minionych porażek nigdy chyba nie znajdzie w moich oczach szczątkowego nawet uznania...
No dobrze, ale jak to się ma do szesnastego (czy piętnastego, jak kto woli) tomu przygód Drizzta Do'Urdena i jego niezmordowanych przyjaciół?

Ano tak, że po raz kolejny dostałem do ręki prawie czterysta stron płytkiej martyrologii i użalania się. To nad tym, że taki-a-taki zginął, to nad innym, że już nigdy nic nie będzie takie samo. Płakać się chce, i to bynajmniej nie dzięki działaniu empatii.

Samotny Drow koncentruje się na dwóch głównych wątkach. Pierwszym z nich jest obrona Mithrilowej Hali przed królem Obouldem Wiele Strzał i jego orczymi hordami; drugim - samotna (do pewnego momentu) krucjata drowa o szlachetnym sercu, który jest przekonany, że "pozostało mu już tylko zabijanie, zabijanie, zabijanie". Fragment w cudzysłowie dość udatnie oddaje zresztą całą treść książki. Drugi tom Trylogii Kling Łowcy to nic innego, jak czysta siekanina poprzetykana samobójczymi wynurzeniami głównego bohatera o ciemnej skórze.

Do tego dochodzi jeszcze fakt, że R. A. Salvatore nie potrafi zdecydować się na jakikolwiek odważniejszy krok, który nieco ożywiłby jego twórczość. Co by się nie działo, pod koniec książki ponownie wszyscy bohaterowie stoją na nogach, nieco tylko posiniaczeni i podrapani tu i tam. Giną wyłącznie postacie poboczne, do których jeszcze nikt nie zdążył się przyzwyczaić. W efekcie dostajemy łzawą papkę z happy endem, bardzo podobną do tego, co fan Drizzta Do'Urdena miał już nieraz okazję czytać.

Są jednak i dobre strony. Opowieść idzie naprzód, a czytelnik po raz kolejny może zanurzyć się w wartkiej akcji, w której jest jeszcze więcej walki, niż w Tysiącu Orków. Kilka scen wywołuje uśmiech na twarzy, kilka innych powoduje, że na chwilę przerywamy czytanie, by dokładniej wyobrazić sobie skalę opisywanej sceny. Jednym słowem - Salvatore jest jednak dobrym rzemieślnikiem, nawet jeśli nie ma pojęcia o elementarnych prawach fizyki, fizjologii czy psychologii.

Jeśli więc jesteście fanami najsłynniejszego na świecie mrocznego elfa, możecie śmiało sięgnąć po Samotnego Drowa. Dostaniecie to, na co czekaliście, a być może nawet ciut więcej. Reszcie zdecydowanie odradzam. Jeśli chodzi o drowy, lepiej sięgnąć po ostatnie tomy Wojny Pajęczej Królowej.