Dwa Miecze - R. A. Salvatore

Zakończenie kolejnej trylogii

Autor: Piotr 'Rebound' Brewczyński

Dwa Miecze - R. A. Salvatore

Drizzt Do'Urden i spółka vs. Obould Wiele Strzał i jego orki - 1:0. Tak można by pokrótce zrecenzować ostatni tom Trylogii Kling Łowcy. Jednak, jako że niektórzy czytelnicy byliby mocno zawiedzeni taką formą podsumowania, postaram się napisać nieco więcej.

Podczas gdy szlachetny drow i jego nowa towarzyszka, Innovindil, koncentrują swe wysiłki na odbiciu schwytanego przez orki pegaza, Bruenor Battlehammer i inni mieszkańcy Mithrilowej Hali przygotowują się do oblężenia. Należy pamiętać, że Drizzt nie wie, iż jego towarzysze żyją, a przeświadczenie o ich śmierci wzmocni jeszcze pewne przypadkowe znalezisko, które jednakowoż wspomoże mrocznego elfa w ostatecznej walce z władcą orków. Nikogo chyba nie zaskoczę, jeśli zdradzę, że cała ta awantura kończy się wreszcie szczęśliwie, choć i tym razem R. A. Salvatore pozostawił sobie otwartą na oścież furtkę do snucia dalszych opowieści o "niepokonanej szóstce".

Dwa Miecze to typowy przedstawiciel prozy, którą ostatnio raczy nas twórca poczytnej sagi o ciemnoskórym, acz szlachetnym elfie. Powieść obfituje w sceny walki, przeplatane jak zwykle egzystencjalnymi problemami niektórych bohaterów. Co dziwne, w tej drugiej kategorii przestał królować sam Drizzt Do’Urden, a na prowadzenie wysunęła się pewna ważna postać drugoplanowa, której krótkotrwałemu błyskowi kres kładzie gwałtowna śmierć. Szkoda? Nie bardzo, zwłaszcza że podobny zabieg Salvatore stosował już tysiące razy, więc każdy fan jego twórczości zdążył się już nań uodpornić.

Warstwa fabularna? No cóż. I tutaj R.A.S. niczym szczególnym nie zaskakuje, co jest wybitnie bolesne zwłaszcza w przypadku zakończenia. Jedyną rzeczą, która była dla mnie niejaką niespodzianką był fakt odebrania jednej ze sztandarowych postaci cyklu pewnej bardzo skutecznej broni. I nie - nie chodzi ponownie o Wulfgara, choć olbrzymi barbarzyńca także traci coś bardzo dla siebie ważnego.

Jeśli chodzi o robotę stricte redakcyjną, to nie ma się do czego przyczepić. Literówek i poważniejszych błędów brak (choć zdarzają się wpadki w rodzaju odmiennego przetłumaczenia nazwy na dołączonej mapie i na kartach powieści), a oczy estetów na pewno ucieszy okładka autorstwa Todda Lockwooda. Zetknąłem się nawet z opiniami, że okładki to jedyna dobra strona Trylogii Kling Łowcy...

Podsumowując, samotny drow chwycił za dwa miecze i rozprawił się z tysiącem orków - to mogłoby być streszczenie całego cyklu. Ci, którzy wolą wersję bardziej szczegółową, niech śmiało sięgają po trylogię. Reszta niech zachowa te 90 zł na inne cele.