– Aureus –
Ostatnio przyglądałem się siostrze grającej w jakieś gierki browserowe. Wyścigi, salta na motocyklach 2D i te sprawy. Wreszcie spytałem, czy nie wolałaby pograć w coś innego. Czy nie ma jakiś lepszych gier. Na pytanie, jakich, zająknąłem się. "Takich, które przedstawiają jakąś historię", odpowiedziałem.
I to przypomniało mi, za co pokochałem w czwartej klasie podstawowej cRPG. Nie wiedziałem jeszcze, że stworzenie postaci wojownika o imieniu "Thor" jest strasznym kiczem. Nie wiedziałem, co to jest RPG lub Klasa Pancerza. Nie wiedziałem, czy potrzebuję więcej zręczności czy kondycji. Jedyne, co rozumiałem, gdy przechodziłem przez mury Candlekeep, to że jestem zagrożony. Że ktoś zabił mego przybranego ojca. Że muszę uciekać, będąc sam w całkiem obcym mi świecie.

Prawdą jest, że dopiero gdy podrosłem, udało mi się przejść Baldur's Gate, lecz często za młodu próbowałem. Coś w tej historii było odmiennego. Nieprzeciętnego. Ale przede wszystkim fascynującego. O ile Icewind Dale do teraz jest dla mnie tylko siekaniną, to Fallout, BG, no i wreszcie mój ukochany Torment nieustannie mnie pochłaniają.
Przyznam, że wiele razy przeszedłem Neverwinter Nights, IWD2, niedawno też zaliczyłem NwN2, lecz te gry są już czymś innym. Są kompilacją ciekawego systemu tworzenia postaci, fajnych technikaliów i popkulturowej papki fabularnej, skupiającej się na walce dobra ze złem. Albo raczej Dobra ze Złem. Są tak jednopłaszczyznowe i oczywiste, że, mówiąc krótko: żal serce ściska. Są one fajną rozrywką, ale nic ponad to.
O ile zawsze byłem fanem Gothica (zwłaszcza "po dwóch godzinach i tak wyskoczę do Windowsa" części pierwszej), to już Morrowind znudził mnie tak bardzo, że po Obliviona bałem się sięgnąć. Nie ma co udawać, że BG nie przedstawiał zadania na zasadzie "pójdź, zabij, przynieś". Ale jednak coś tam się działo. Nawet zwykłemu zabiciu potwora mogła towarzyszyć historia, na podstawie której można było utworzyć sesję RPG. Niemal wszystkie magiczne przedmioty miały własne imiona i opisy. Kto zresztą zapomni miecz Lilacor i opowieść o bohaterskim głupcu walącym w drzewo mieczem? Kto zapomni Boo i Mortego? A kto zapamiętał imię chociaż dwóch postaci, które można zwerbować w NwN2 po jednokrotnym przejściu? No właśnie.

Wreszcie cRPG-owe eksperymenty. Ludzie, ależ Fable jest słaby! Zaliczyłem go w dwa czy tam trzy dni i nic już nie pamiętam z wyjątkiem Areny. Fajnie, że miał być w założeniu śmieszny, ale czemu towarzyszyć temu musiał brak fajnej historii i rezygnacja z dialogów? I zdobywanie punktów dobra za zabijanie szkieletów? Argh. Bardzo dobrze za to wspominam Jade Empire, który jest bardziej konsolówką i grą zręcznościową, a jednak aspekt cRPG jest w nim bardzo wyraźny. Da się przywiązać do drużyny i zainteresować powieścią. No i fajnie można powalczyć.
Naśladując język Internetu, mówię od razu: nie jestem hardkorem. Nie uważam rozwoju grafiki i dźwięku za zabijające cRPG. Nie jestem miłośnikiem paragrafówek i nie chcę, by cRPG stało się faktycznie grą RPG przełożoną na komputer, z koniecznością jedzenia i skakaniem zależnym od atrybutów. Jednak czytając internetowe recenzje, nie umiem się zmusić do Gothica 3 czy Fallouta 3, a na Mothership Zeta patrzę ze zgrozą. Może niech historia ponownie warunkuje możliwości techniczne, a nie im się podporządkowuje?

Póki co, nie warto grzebać i poszukiwać. Kierujmy się recenzjami i opiniami znajomych. Z nowych cRPG-ów wybierajmy najlepsze i zaufajmy doświadczeniu mijającego pokolenia: dekadę temu było lepiej. I najlepiej to od niej zacząć.
Czekamy na gry stworzone z myślą o graczach
– Shergar –
Największy problem obecnych cRPG-ów to przede wszystkim prostota w budowaniu... wszystkiego. Począwszy od mechaniki, poprzez rozgrywkę, fabułę, walkę, magię czy też rozwój postaci. Problem leży chyba w większej komercjalizacji tych produktów – im większe rzesze klientów docelowych, tym większe zyski. Naturalna implikacja – pompując dziesiątki milionów w projekt, najczęściej robi się to możliwie asekuracyjnie, powielając sprawdzone standardy. Niestety, gry cRPG to gry o największej skali ryzyka, gry najkosztowniejsze, którym towarzyszy niepewność sukcesu. Druga dość istotna zmiana to "konsolizacja" gier – odchodzimy powoli od "blaszaków". Gry pisane na konsole z racji padów i sterowania powinny być możliwie prosto skonstruowane, tym bardziej, że najczęściej zasiadają do nich nastolatki i dzieci. Dostajemy więc pseudo-cRPG, w które i tak gramy, bo nie ma alternatywy. Dobry cRPG wcale nie musi sprzedać się w USA, Europie bądź na Wschodzie, na co dość dobrym dowodem jest Wiedźmin – 1,5 miliona sprzedanych egzemplarzy nie powala, biorąc pod uwagę skalę przedsięwzięcia. Szkoda, że nie pomyślano wcześniej o konwersji na konsole, moim zdaniem byłby to strzał w dziesiątkę.


Wydaje mi się, że producenci gier powoli zaczynają dostrzegać zły kierunek w branży cRPG. Jestem też pewien, że za kilka lat ta sinusoida wzniesie się w górę i znowu dane nam będzie zarywać nocki przy klimatycznych i oryginalnych produktach, stworzonych z myślą o graczach trochę bardziej wymagających.
Epicki i przydługi opis znaleziony w starej jaskini, czyli moja krótka historia z cRPG
– Freeeze –
Kiedyś, w czasach pomiędzy migracją mamutów a wojną w Iraku, dostałem swój pierwszy komputer. Mało kto miał wtedy Internet. Domowy PC służył do pracy, nauki (do tej pory nie wiem, w jaki sposób miałaby wyglądać taka edukacja…) i do grania. Ludzie w moim wieku praktykowali przede wszystkim to ostatnie.
W większości w FIFA i różne wyścigówki. Niektórzy zaś męczyli Herosa lub Age of Empires. Nieraz przyglądałem się grającym kolegom, czasem nawet pod ich czujnym okiem próbowałem własnych sił. Było więc rzeczą dziwną, że pierwszą grą, którą zainstalowałem na swoim własnym komputerze, była produkcja spod znaku cRPG. Nie chodzi jednak o kultowe Baldurs Gate, ani równie popularne Diablo, czy jakikolwiek inny, bardziej znany tytuł.

Dodatkowym plusem była gazetka i pełno recenzji gier tego samego typu. I nie tylko. To właśnie z niej dowiedziałem się, że istnieją papierowe erpegi. Istna rewolucja.
Mało kogo to jednak ruszało. Nawet Planescape: Torment, który chwilami aż przerażał mnie głębokością, mnogością wątków i szczegółowością, skwitowany został przez ziewnięcia lub krytyczne spojrzenia.
Tak było do czasów Gothica.
Twór studia Piranha Bytes przykuł do komputera ogromną grupę moich znajomych. W tej grze było coś niezwykłego. Najwięksi ignoranci czuli pewien strach przed znalezieniem się za murami któregoś z obozów w środku nocy, choć przecież istniały zapisy. I ta fala dumy, gdy zasiekło się Królową Pełzaczy lub znalazło kamień ogniskujący. Druga część nie była już tym samym, choć nadal trzymała w napięciu. Szczególnie Dwór Irdorath i watahy wrogów, które trzeba było tam wyciąć, by w końcu dorwać się do rozczarowującego smoczka. Trójka, w moim odczuciu, była całkowitą porażką. Po dwóch dniach gry bez żalu ją porzuciłem.

Jak widać, jestem zwolennikiem pewnego kanonu – gier starych, znanych, które oznaczają pewną markę. Nic więc dziwnego, że większość nowo powstałych tytułów traktuje z rezerwą. Nie czekałem specjalnie na Drakensang ani Mass Effect. Fallout 3 trafił w moje ręce całkowicie przypadkowo. Zbyt obawiam się powtórki z Gothica 3.
Mimo to, Wiedźmin mi się podobał. Chociażby z powodu dialogów.

Sądzę, obecnie że bardziej interesują mnie patche liftingujące do Arcanum lub mody do BG, niż nowe produkcje. Mimo wszystko, istnieje jednak parę ciekawych pozycji, jak wzmiankowany Wiedźmin czy Dragon Age. Z chęcią zagram także w Deus Ex 3, jeżeli tylko pojawi się na polskim rynku.
Patrzeć na rok produkcji = error
– Czarny –

A teraz coś kontrowersyjnego – nie jestem fanem "kultowych" cRPG. Baldur był fajny, ale często robiłem przerwy "na coś innego". Icewind był dla mnie hack'n'slashem (a ja dosłownie nienawidzę tego gatunku!), Fallout 1 i 2 nie wciągnęły mnie. Neverwintera nie dotknę nawet kijem przez szmatę. "Zaskakującego zakończenia" KOTORa domyśliłem się w piątej minucie gry, która na dodatek irytowała mnie swoją konsolowością.
Dlaczego nie opiewam potęgi tych gier? Bo nie czułem w nich moich ukochanych fal wylewającej się z monitora atmosfery, uczestnictwa w czymś niezwykłym. Nie przeczę – te gry są dobre. Niektóre nawet bardzo – ale nie są tym, co by mnie zachwyciło.

Odbiegając troszkę od tematu – parę lat temu myślałem, że "hej, kiedyś to robiono dobre gry, z klimatem i w ogóle...". Taki pogląd miałem, porównując kolejne części moich kochanych serii – Heroes of Might and Magic (jak dla mnie II i III biją wszystko na głowę, jeżeli idzie o klimat), Age of Empires (naprawdę chcecie porównywać II do III?) itd. Później jednak okazało się, że atmosfera i przyjemność płynąca z rozgrywki nie mają nic wspólnego z wiekiem gry – udowodnił mi to Disciples II, Etherlords, czy wreszcie Wiedźmin.
Nie twierdzę, że "nowe jest lepsze". Nie. Twierdzę, że tak teraz, jak i dawniej, robiło się i dobre i złe gry. Z tym, że tych starych gniotów nie pamiętany, a nowe kolą nas w oczy.
PS. Wrzód. I wszystko jasne.