Fabuła rozgrywa się równolegle w trzech okresach historii - XVI wieku, współczesności oraz dalekiej przyszłości. Całość spina historia Thomasa Creo (w tej roli Hugh Jackman), który szuka antidotum na chorobę swojej żony (wyśmienita rola Rachel Weisz). W związku z tym bywa konkwistadorem szukającym Drzewa Życia w Ameryce Południowej, naukowcem prowadzącym przełomowe eksperymenty na małpach i XXVI-wiecznym astronautą. Uważa, iż musi odnaleźć substancję dającą nieśmiertelność, bowiem "śmierć jest chorobą". Losy wszystkich trzech odgrywanych przezeń postaci splatają się i tworzą harmonijną całość. Sam Creo ma zadecydować jak zakończyć tą historię.
Źródło nie jest klasyczną opowieścią o kamieniu filozoficznym. Składa się na nią ogrom nawiązań do religijnych i filozoficznych koncepcji życia, śmierci i czasu. Wielbiciele Aronofsky'ego napewno pamiętają Pi i elementy kabalistyczne. Teraz więcej uświadczymy duchowości Dalekiego Wschodu, choć inspiracje judaizmem, takie jak Drzewo Życia, nadal są obecne. Reżyser umiejętnie przedstawia to, co wydawało się być niemożliwe do przekonywującego wizualizowania - nie sądzę, by wielu twórców umiało przedstawić podróż w zaświaty Majów tak, aby nie zostać oskarżonym o kiczowatość. Mimo że fabuła ociera się o bardzo trudne tematy, to przede wszystkim jest wielką apologią miłości przedstawioną w nieszablonowy sposób.
Myślę, że spokojnie można ten film zaliczyć do jednej z najpiękniejszych wizualnie produkcji 2006 roku. Nie epatuje on prymitywnymi efektami specjalnym i- w wielu scenach tło zostało wygenerowane dzięki tradycyjnym metodom, jak filmowanie oglądanych pod mikroskopem reakcji chemicznych. Autorem zdjęć jest Matthew Libatique, z którym Aronofsky współpracował także przy okazji kultowego Requiem dla snu. Pełnią one ważną rolę, budując tajemniczy i mistyczny nastrój. Co ciekawe, nie uświadczymy tutaj montażu "teledyskowego", tak charakterystycznego dla Aronofsky'ego. Kolejne sceny są ukazywane z pietyzmem - jest na co popatrzeć, co więcej, ruchy kamery są spokojne i nie męczą oczu widza. Całości dopełnia subtelna i wyważona muzyka Clinta Mansella, notabene również starego znajomego reżysera.
Źródło nie jest filmem łatwym. Jego twórcy stawiają wiele poważnych pytań, nie udzielając nań odpowiedzi. Skutkuje to niemożnością skupienia się na głównym wątku. Wielu irytowała długość poszczególnych, pozornie nieważnych epizodów. W dalszej perspektywie okazywały się one istotne, niemniej jest to pewne niedociągnięcie. Niewątpliwie Aronofsky jest bardzo odważny w ukazywaniu eklektyzmu. Bez oporów żongluje okresami historycznymi, teoriami i mitami. Zaczynamy się wczuwać w klimat baśni, żeby po chwili zbudzić się w realnym świecie, gdzie ludzie nie potrafią pogodzić się ze śmiercią i przemijaniem. Sam reżyser stwierdził, że jest to "postmatriksowy film science-fiction". Niewątpliwie jest w tym dużo racji - podobnie jak w dziele braci Wachowskich specyficzną atmosferę buduje mnogość nawiązań do religii i kultury. Wszystko zostaje podane w atrakcyjnym sosie fikcji naukowej. Źródło jest kolejnym dowodem na to, że filmy fantastyczno-naukowe nie muszą być infantylną space operą ani brudną postapokalipsą - mogą być równie wartościowe, jak poważne dramaty, a nawet lepsze.