Zombie zombie zombie, a człowiek człowiekowi wilkiem... cz.2
Odsłony: 6Wycieraczki rytmicznie rozgarniały strugi wody zalewające fiata. Na domiar złego światła reflektorów rozpraszały się w kroplach deszczu. Ignacy zgarbiony i klnący cicho, z nosem prawie przyklejonym do przedniej szyby próbował dojrzeć drogę.
-Dwa piwa- burknął znad kierownicy.
-Będą nawet trzy, jeśli ściszysz ten jazgot- powiedział znużony Antoni.
-Mowy nie ma. Przy tej muzyce się skupiam.
-Ja mam ochotę rozwalić tego gruchota- odparł gniewnie chłopak.
-Te błękitny książę kieszeń ci świeci- powiedział niezrażony krytyką Ignacy.
Antoni niespiesznie sięgnął do kieszeni kurtki po telefon.
-Ulka chce, żeby po drodze chleb kupić, bo ona boi się wejść.
-No to zajechali- powiedział pełen zadowolenia Ignacy uśmiechając się szeroko do przyjaciela- Z tyłu jest parasol i latarka.
-Jak zawsze przygotowany na każdą okazję- pochwalił Antoni klepiąc chłopisko po plecach.
Ignacy był z kategorii ludzi spodziewających się zawsze najgorszego, ale zachowujących przy tym niezwykły optymizm, który wynikał zapewne z tego, że nie dało się go niczym zaskoczyć. Na każdy problem miał rozwiązanie schowane gdzieś na dnie plecaka. Przy czym był wielki jak niedźwiedź a zarazem poczciwy. Taki ktoś, kogo zawsze chce się mieć po swojej stronie w razie życiowej awarii.
-No to wio- westchnął Antoni.
Wysiadając nieopatrznie wpakował się obiema nogami w dość głęboką kałużę i przemoczył buty. Z trudem powstrzymał się by nie przekląć soczyście. Wziął kilka głębszych oddechów i ruszył w ślad za Ignacym do sklepu.
Woda rozpryskiwała się na wszystkie strony pod każdym stawianym krokiem. Latarka oświetlała skrawek chodnika prowadzącego wzdłuż ulicy Piłsudskiego. Sklep spożywczy znajdował się w parterowym, szarym, wręcz komunistycznie prostackim budyneczku. Metalowe drzwi wejściowe obklejone rozmiękłymi kartkami, na których zapewne widniały promocyjne ceny były uchylone.
-U la la, jak mrocznie- zaśmiał się Ignacy, a Antoni obdarzył go spojrzeniem pełnym politowania. Zgaszony wielkolud otworzył w pełni skrzypiące w zawiasach drzwi i skierował światło latarki do wnętrza sklepu.
-Panie przodem- powiedział wielkolud wskazując w kierunku wejścia.
Antoni prychnął gniewnie, poczym zdecydowanym krokiem wszedł do środka.
-Mógłbyś tu wejść, nic nie widzę- zawołał.
-Już idę kochanieńki… Oż ty!- Ignacy zająknął się i staną jak wryty w progu.
Światło latarki padało na podłogę między regałami. Jednakże tym, co wprawiło wielkoluda w osłupienie była plama krwi i brunatne smugi ciągnące się od niej w kierunku zaplecza. Antoni szybko wyciągnął telefon z kieszeni i wybrał numer alarmowy. W tym czasie jego przyjaciel pobiegł na zaplecze.
-Halo, policja? Chciałabym zgłosić napad w sklepie przy ulicy Piłsudskiego w Wołominie… Halo?!- chłopak nie zdążył do końca wyjaśnić dyspozytorce sytuacji, gdyż bateria komórki osiągnęła stan wyczerpania.
-Ignaś- zawołał, ale nie doczekał się odzewu. Stał pośrodku opustoszałego sklepu w kompletnej ciemności, a jego przyjaciel gdzieś wsiąkł. Antoni poczuł na karku zimny dotyk strachu, który zaciska żołądek i spłyca oddech. Chciał się ruszyć, ale szybko zdał sobie sprawę, że nie uda mu się znaleźć wyjścia w kompletnym mroku.
-Ignaś!- zawołał rozpaczliwie.
-Już jestem, czego się drzesz- z zaplecza dobiegał znajomy głos –Na tyłach sklepu nikogo nie znalazłem. Może już zabrali do szpitala tego delikwenta.
-Mam nadzieję- odparł Antoni z trudem udając opanowanie.
-Panikara- zaśmiał się wielkolud wychodząc ze sklepu głównymi drzwiami –Choć, bo jeszcze nam Ulka na zawał zejdzie.
***