Złodziej magii - Sarah Prineas

Autor: Bartłomiej 'baczko' Łopatka

Złodziej magii - Sarah Prineas
Złodziej pod wieloma względami przypomina czarodzieja. Mam zatem zręczne palce. I potrafię sprawić, by przedmioty znikały. Ale kiedy ukradłem czarodziejowi locus magicalicus, sam o mało nie zniknąłem i to na zawsze.
Działo się to późnym wieczorem w Zmierzchu. Ciemno choć oko wykol. Ulice opustoszały. Znad rzeki nadciągnęła gęsta mgła, w zaułkach zaległy cienie.
Bardziej wyczuwałem, niż widziałem otaczające mnie puste, samotne, wymarłe miasto.
Kocie łby pod moimi bosymi stopami były śliskie od deszczu. Tego dnia nie dopisało mi szczęście. Pomimo zręcznych palców kieszonkowca nie zdołałem podwędzić nic na kolację, a nie miałem ani miedziaka, żeby kupić sobie coś do jedzenia. W brzuchu burczało mi z głodu. Spróbowałbym gdzie indziej, ale poróżniłem się z Panem Podziemi i jego pachołkowie z rozkoszą przetrzepaliby mi skórę, gdyby mnie tylko dopadli. Rozejrzałem się na wszystkie strony i dałem nura w zaułek.
Zrobiło się późno. Znów zaczęło padać. Deszcz nie był zbyt mocny, ale tak zimny, że przenikał do szpiku kości i przyprawiał o lodowaty dreszcz. Odpowiednia noc dla węgorków rozpaczy. Skuliłem się w kryjówce i oddałem się rozmyślaniom o gorącym obiedzie.
I wtedy to usłyszałem. Człap, człap, stuk. Człap, człap, stuk. Zaczaiłem się w mrocznym kącie i czekałem.
Wkrótce nadszedł. „O, staruch”, pomyślałem. Pochylony, brodaty, otulony płaszczem stary piernik o lasce. Lazł stromą uliczką w moją stronę, mrucząc coś pod nosem. Pomyślałem, że z jego portfela zapłacę za dzisiejszą kolację, choć ten staruch jeszcze o tym nie wie.
Byłem jak cień, jak tchnienie wiatru, jak duch. Zaszedłem go od tyłu i wsunąłem zręczne palce do kieszeni jego płaszcza. Złapałem to, co znalazłem i już mnie nie było. Rozmyłem się w mroku.
A przynajmniej tak mi się wydawało. Staruszek niczego nie zauważył i poszedł dalej, a ja wróciłem do swojego zaułka i otworzyłem dłoń, żeby obejrzeć to, co ku swojemu utrapieniu zdobyłem.
Nawet w mroku mój łup był ciemniejszy niż noc i choć niewielki, mniejszy od piąstki dziecka, to cięższy niż serce skazańca, idącego na szubienicę. Miałem w ręku przedmiot magiczny. Locus magicalicus czarodzieja.
Na moich oczach kamień zaczął promieniować blaskiem. Najpierw rozjarzył się łagodną, czerwoną poświatą, jak węgielki na palenisku w zimowe wieczory. Potem nagle
buchnął oślepiającym światłem i cały zaułek ożył, wypełniony roztańczonymi błyskami i głębokimi cieniami, podobnymi do przerażonych czarnych kotów.
Usłyszałem, że czarodziej wraca. Człap, człap, stuk. Człap, człap, stuk. Szybko zacisnąłem kamień w garści i schowałem go do kieszeni. Znów zapadła ciemność. Odwróciłem się, mrugając jeszcze ciągle oślepionymi oczami. Wkrótce zza rogu ulicy wyłonił się stary człowiek, zbliżył się, postukując laską o bruk, wyciągnął wielką łapę i złapał mnie za ramię.
– No, chłopcze – powiedział mocnym, grobowym głosem.
Stałem nieruchomo. Wiedziałem, że wpadłem w tarapaty. Stary człowiek mierzył mnie z góry przenikliwym wzrokiem. Zapadło długie, ponure milczenie. Kamień w mojej kieszeni z każdą chwilą stawał się coraz cięższy i coraz cieplejszy.
– Wyglądasz mi na głodnego – odezwał się w końcu.
No tak, byłem głodny. Niepewnie, ostrożnie kiwnąłem głową.
– W takim razie zafunduję ci obiad – oznajmił starzec. – Co powiesz na pieczeń wieprzową? Z ziemniakami i ciastem?
Głośno przełknąłem ślinę. Rozum ostrzegał, że to nie najlepszy pomysł. Ten stary był czarodziejem, to jasne jak słońce. A trzeba być kompletnym głupcem, żeby siadać do stołu z czarodziejem.
Mój pusty od wczoraj żołądek zagłuszył jednak głos rozsądku, domagając się gwałtownie wieprzowiny, ziemniaków i ciasta. Kazał mi natychmiast kiwnąć głową na zgodę, co też niezwłocznie zrobiłem.
– A więc zgoda – oświadczył stary czarodziej. – Knajpa za rogiem jest jeszcze otwarta. – Puścił mnie i postukując laską ruszył w dół ulicy, a ja podążyłem za nim.
– Jestem Nevery – przedstawił się. – A ty jak się nazywasz?
Generalnie nie należy zdradzać czarodziejowi swojego nazwiska. Milczałem. Po prostu szedłem obok niego. Czarodziej niby to rozglądał się za knajpą, ale zauważyłem, że zerkał na mnie badawczo spod ronda kapelusza.
Wnętrze knajpy oświetlał jedynie płonący na kominku ogień. Była całkiem pusta, jeśli nie liczyć właściciela.
– Obiad – zamówił czarodziej, podnosząc do góry dwa palce. Właściciel gospody kiwnął głową i poszedł po jedzenie. Usiedliśmy przy stole, ja plecami do ściany, Nevery naprzeciw, blokując mi drogę do wyjścia.
– No, chłopcze – odezwał się i zdjął kapelusz. Dopiero teraz, przy świetle, zauważyłem, że jego oczy były czarne, a włosy, brwi i broda srebrzyste. Pod ciemnoszarym płaszczem miał na sobie czarne spodnie, czarny frak z aksamitnym kołnierzem i także czarną, haftowaną kamizelkę. Wszystkie części garderoby robiły wrażenie nieco podniszczonych, jakby ich właściciel dysponował niegdyś większym majątkiem niż obecnie.
– Dzisiejsza noc jest zbyt zimna i mokra dla spacerowicza, nie sądzisz?
Zbyt zimna i mokra dla każdego, pomyślałem. I kiwnąłem głową.
Popatrzył na mnie. Zrewanżowałem mu się spojrzeniem.
– A jednak wyglądasz na zdrowego – mruknął, jakby do siebie. – Nie widzę żadnych oznak choroby.
Oznak choroby? O czym on gada?
– Nie podałeś mi swojego nazwiska – przypomniał.
I nie zamierzałem tego zrobić. Wzruszyłem ramionami.
Czarodziej otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale w tym momencie pojawił się właściciel knajpy i postawił przed nami dwa talerze pełne jedzenia.
Kotlety wieprzowe były chrupiące i pachniały oszałamiająco, ziemniaki pływały w maśle, a ich lśniąca, brunatna skórka była upstrzona czarnym pieprzem.
Po chwili gospodarz pojawił się znowu i postawił na stole placek z jagodami posypany cukrem. Czarodziej coś mówił, ale jego słowa wcale do mnie nie docierały.
Złapałem widelec, przekroiłem nim ziemniak na pół, odczekałem chwilkę, by roztopione masło wsiąkło w biały miąższ, po czym władowałem do ust ogromną porcję.
– Powiadam, chłopcze – powtórzył czarodziej, nie spuszczając mnie z oka – że mój locus magicalicus prawdopodobnie cię zabije. I to dość szybko. Dziwi mnie, że jeszcze tego nie zrobił.
Przełknąłem z trudem. Duży kawał ziemniaka utkwił mi w gardle, a potem z głośnym pacnięciem wpadł do mojego pustego żołądka.
Powiedział, że mnie zabije? Że locus magicalicus mnie zabije? Wsunąłem rękę do kieszeni. I wyjąłem kamień. Spoczywał w mojej dłoni jak obły kawałek nocy. Zamrugałem powiekami. Kamień zaczął pęcznieć i ciężka, czarna jak noc substancja wypełniła moje ręce. Ogień na palenisku zamigotał.
Gdzieś z daleka dobiegł krzyk właściciela knajpy. Czarodziej zacisnął palce na gałce laski i wstał. Kamień w moich dłoniach, jeszcze przed chwilą gorący,
zmienił się w lód. Rósł coraz bardziej. Próbowałem go odłożyć, ale nie byłem w stanie tego zrobić. Mroźny ciężar powiększał się, aż wreszcie otoczył mnie i wciągnął w kipiącą, czarną otchłań, w której hulał wiatr, smagający igiełkami lodu i ryczący tak straszliwie, że sam jego dźwięk zmroził mnie aż do kości.
Spojrzałem w górę, starając się przebić wzrokiem rozszalałą ciemność. Postać czarodzieja Nevery’ego majaczyła nade mną jak ponure przeznaczenie.
– Podaj mi swoje nazwisko! – zawołał.
Potrząsnąłem głową. Wicher siekł moje włosy i ubranie igiełkami lodu. Nevery krzyknął znowu, ale wycie wiatru prawie całkowicie zagłuszyło jego głos.
– Jeśli nie podasz mi nazwiska, głupcze, nie będę w stanie cię uratować!
Wicher smagał mnie jak biczem. Chłód, emanujący z kamiennych ścian, trzymał mnie w lodowatych szponach.
Na próżno starałem się odepchnąć je od siebie.
– Connwaer! – wykrzyczałem swoje imię.
Z bardzo daleka dobiegł mnie głos czarodzieja, wypowiadający moje imię wraz ze słowami zaklęcia. A potem poczułem dotyk jego ręki – ciepłej, mocnej ręki, która ujęła moją dłoń i wyjęła z niej kamień.
Wiatr ucichł. Powietrze się ogrzało. Zapanował spokój.
Po chwili otworzyłem oczy. Leżałem na drewnianej podłodze gospody, na palenisku buzował ogień, a Nevery siedział przy stole i wkładał do ust ostatni kawałek placka z jagodami. Otarł usta serwetką, odchylił się w krześle i spojrzał na mnie.
Kamienia nigdzie nie było widać.
– Wiesz, chłopcze – powiedział i jego oczy rozpromieniły się. – Mój locus magicalicus powinien był cię zabić już w chwili, gdy zacisnąłeś wokół niego swoje złodziejskie paluszki. Ale cię nie zabił. I właśnie dlatego, że żyjesz, wzbudzasz moje zainteresowanie.
Zamrugałem powiekami i chwiejnie podniosłem się na nogi. Na stole czekał mój talerz z kotletem wieprzowym i ziemniakami. I placek z jagodami posypany cukrem. Mogłem rzucić się na nie. Nie zdołałby mnie złapać. Potem szybki skok do drzwi i znalazłbym się znowu na zalanych deszczem ulicach Wellmet. Nie zrobiłem jednak tego, ponieważ zainteresowałem czarodzieja.
Rzecz w tym, że byłem dobrym złodziejaszkiem, miałem spryt i zręczne palce. Ale czułem, że byłbym jeszcze lepszym uczniem czarodzieja.

(...)
Oparłem się plecami o ceglaną ścianę. Wiatr dął tu bardzo mocno, podrywał do góry odpadki z rynsztoka i lodowatymi palcami wślizgiwał się pod moją koszulinę. Kocie łby pod moimi bosymi stopami były zimne jak lód. Całe miasto sprawiało wrażenie zesztywniałego z zimna i opustoszałego. Objąłem ramionami tułów, żeby choć trochę się ogrzać.
Po chwili Nevery wyszedł z tawerny w towarzystwie potężnego typa o byczym karku, sztywnych włosach i twarzy świadczącej o tym, że stoczył niejedną walkę na pięści. Co za mięśniak, fagas, goryl! Miał na sobie zgrzebne, brązowe ubranie i zrobioną na drutach czerwoną kamizelkę. Pod nią krył się szeroki, nabijany ćwiekami z brązu, skórzany pas, za który zatknął
nóż. Z kieszeni płaszcza wystawał prawie pusty rzemyk na miedziaki. Domyśliłem się, że będzie pracował dla Nevery’ego, więc nie powinienem go okradać.
Wszedł po schodkach na ulicę, założył potężne ramiona na piersi i popatrzył na mnie z góry.
– To on, sir? – Miał niski, dudniący głos.
Otworzyłem usta, aby oświadczyć, że tak, jestem uczniem czarodzieja, ale Nevery mnie ubiegł.
– Tak, to on – odparł. Zatrzymał się, by nawlec na rzemyk kilka miedzianych monet.
– Jestem Conn – dodałem.
Nowy mięśniak pochylił się i powiedział tak cicho, żeby Nevery nie usłyszał:
– Nie właź mi w drogę, mały. – I podsunął mi pod
nos zaciśniętą pięść.
W porządku, zrozumiałem przesłanie. Odsunąłem się od niego.
– Chodźmy. – Nevery ruszył ulicą, postukując laską o bruk, a wynajęty przed chwilą osiłek podążył za nim. Ja również. Próbowałem podsłuchać, o czym mówią, ale starali się nie podnosić głosu.
Celem naszej wędrówki okazał się Dom Mroku, siedziba jednego z najpaskudniejszych mieszkańców Wellmet – Crowe’a, Pana Podziemi. Miałem ochotę zapytać Nevery’ego, czy aby na pewno chce tam wejść. Ale zachowałem milczenie.
Z zewnątrz posiadłość Crowe’a nie wyglądała nawet tak źle. Z przodu duża, żelazna brama i wysoki mur najeżony u góry kolcami. Wewnątrz wysoki, kamienny budynek. Niełatwo było tutaj wejść, a jeszcze trudniej stąd wyjść. Miejsce to przyprawiało mnie o gęsią skórę. Liczyłem jednak, że towarzystwo Nevery’ego zapewni mi wystarczającą ochronę.
Nevery zamienił parę słów z dwoma pachołkami przy bramie i zostaliśmy wpuszczeni na dziedziniec. Potem zamienił parę słów z czterema osiłkami przy drzwiach frontowych i zostaliśmy wpuszczeni do domu.
– Zaprowadzimy was do Pana Podziemi, Crowe’a – powiedział jeden z ochroniarzy. – Ale mięśniak musi zostać tutaj.
– Dobrze – zgodził się Nevery. Jego głos zabrzmiał bardzo spokojnie, ale zauważyłem, jak mocno zacisnął rękę na gałce laski. – Zaczekaj tutaj, Benet. – Odwrócił się i ruszył za służącym, a ja za nim. Przystanął i spojrzał na mnie. – Ty również zostaniesz, chłopcze.
Patrzyłem, jak się oddalał, głośno stukając laską o błyszczącą podłogę z czarnego kamienia. Wreszcie całkiem zniknął mi z oczu za wysokimi, czarnymi drzwiami na końcu korytarza, które zatrzasnęły się głośno za nim i jego przewodnikiem.
Rozejrzałem się dookoła. Jeden z pachołków odszedł z Neverym. Dwaj wrócili do usytuowanej przy drzwiach wejściowych wartowni. Pozostał zatem tylko jeden, żeby pilnować mnie i nowego mięśniaka Nevery’ego. Benet stał prosto, z założonymi rękami i równo ustawionymi stopami; mierzył wzrokiem strażnika, który również nie spuszczał go z oczu.
Usiadłem na zimnej, kamiennej podłodze, oparłem się plecami o ścianę i opuściłem głowę.
Ten ruch zwrócił na mnie uwagę pachołka. Jego oczy zwęziły się.
– Ty tam, ja cię chyba znam.
Ani drgnąłem. Typek kiwnął głową.
– Tak, jesteś tym małym złodziejaszkiem. Crowe ma do ciebie sprawę.
Do licha!
Strażnik podszedł, twardymi jak skała rękami złapał mnie za ramiona i podniósł do góry. Zerknąłem na Beneta, ale osiłek stał z założonymi rękoma. Znikąd pomocy.
– Mój pan będzie chciał zamienić z tobą parę słów – warknął sługus.
Jednak to nie słów chciał ode mnie Pan Podziemi.
Kopnąłem draba w goleń, strząsnąłem jego łapy z ramion i znów byłem wolny. Dałem nura pod jego wyciągniętymi po mnie ramionami i puściłem się pędem po wypolerowanej posadzce ku drzwiom, za którymi zniknął Nevery.
– Hej, ty! – wrzasnął strażnik. Wezwał na pomoc kumpli i rzucił się za mną.
Wpadłem do pustego korytarza. Drugie z drzwi, do których podbiegłem, były otwarte, wszedłem więc i zatrzasnąłem je za sobą. Znalazłem się w kolejnym korytarzu.
Musiałem odszukać Nevery’ego. Dzięki bosym stopom poruszałem się po kamiennej posadzce bezgłośnie. Pędziłem od drzwi do drzwi, daremnie próbując je otworzyć. Zamknięte, zamknięte, zamknięte! Korytarz zakręcił. Przykucnąłem i ostrożnie wyjrzałem, żeby sprawdzić, co jest za rogiem. Strażnicy zwykle rozglądają się w poszukiwaniu intruzów na poziomie własnych oczu, nie sprawdzając, co się dzieje niżej, tuż nad podłogą.
Z jednej strony droga wolna, tylko pusty korytarz. Z drugiej dwóch pachołków pod drzwiami. Domyśliłem się, że Crowe nadal używał tego pokoju jako gabinetu. Tam był zapewne Nevery. Cofnąłem się za róg i spróbowałem przekręcić mosiężną gałkę w drzwiach najbliższego pokoju. Zamknięte. Pod gałką znajdowała się duża dziurka od klucza Zajrzałem, ale nic nie
zobaczyłem. Przyłożyłem do drzwi ucho. Cisza. Wyłowiłem z kieszeni wytrychy. Wsunąłem jeden do zamka. Ustąpił bez oporu. Wśliznąłem się do pokoju i zatrzasnąłem za sobą drzwi. Było dość ciemno, dojrzałem jednak w przeciwległej ścianie kolejne drzwi. Szybko i bezszelestnie zbliżyłem się do nich i ponownie posłużyłem się wytrychem. Nadal pusto. Przeszedłem przez pokój i przystanąłem przed kolejnymi drzwiami.
Pod nimi spostrzegłem smugę światła. Przykucnąłem i zajrzałem przez dziurkę od klucza. Wiele nie zobaczyłem. Migotliwe światło, półkę z książkami i róg pozłacanej ramy obrazu.
A potem usłyszałem ten dźwięk. Klik-tik, klik-tik, klik-tik. Wiedziałem, co wydawało ten odgłos. Dawno temu zrobiłem coś okropnie głupiego – zajrzałem do kieszeni Crowe’a, żeby sprawdzić, co w niej nosił. I co odkryłem na swoje nieszczęście? Kołatkę. Było to niewielkie, metalowe urządzenie wielkości dłoni, a na nim cztery kościane krążki z nacięciami. Crowe posługiwał się tym urządzeniem przy liczeniu i za każdym razem, gdy pokazywał się wynik działania, rozlegało się charakterystyczne klik-tik.
Z pokoju dobiegał niski, gardłowy głos Nevery’ego. Brzmiał gniewnie.
Odwróciłem się od dziurki od klucza i zorientowałem się nagle, że w pokoju znajdowały się jeszcze trzecie drzwi.
Podkradłem się do nich i zajrzałem w ozdobną dziurkę od klucza. Dokładnie naprzeciw niej stał człowiek i krzyczał na kogoś. Tym człowiekiem był siwy czarodziej, ale nie Nevery. Miał na sobie czarną szatę ze złotą lamówką, a na szyi na złotym łańcuchu zawiesił swój locus magicalicus.
– …bez wolnego srebra! – krzyczał. – Muszę mieć kolejną dostawę, albo… – Zniżył głos, więc dalszej części zdania nie usłyszałem, ale zabrzmiało to śmiertelnie poważnie. Groźnie, jak ostry nóż w pustym zaułku. Potem zrobił ponurą minę i pokazał ręką kąt pokoju.
Usłyszałem odgłos otwierania i zamykania drzwi. Czarodziej odwrócił się do mnie plecami i podszedł do szafki z książkami. Rozejrzał się dookoła, a potem nacisnął panel obok górnej półki. Szafka otworzyła się, odsłaniając ciemne przejście, a za nim schody. Czarodziej zszedł na dół. Szafka maskująca przejście pozostała otwarta. Co zamierzał zrobić? Pewnie jakieś magiczne sztuczki, więc jako uczeń czarodzieja powinienem pójść za nim i sprawdzić. Szybko sięgnąłem do kieszeni po drucik i zabrałem się za otwieranie zamka. Był bardzo fikuśny, ale dobry, z kryzami, ćwiekami oraz ząbkami.
Spokojny oddech, szybkie palce, przypomniałem sobie podstawową zasadę włamywacza i wreszcie udało mi się trafić wytrychem w odpowiednie miejsce i przekręcić drucik w zamku. Uchyliłem drzwi i ostrożnie zajrzałem do środka. Pusto.
Przeszedłem przez pokój i dotarłem do tajnej klatki schodowej. Wejście otwarło się przede mną niczym ciemna, głęboka paszcza. Zszedłem kilka stopni w dół, zatrzymałem się i nadstawiłem ucha. Potem znów zacząłem schodzić, coraz głębiej i głębiej, w ciemność.
Schody były wąskie i strome, więc, żeby utrzymać równowagę nie odrywałem ręki od ściany. W końcu dotarłem do podestu. Wyjrzałem. Nic, tylko niewyraźne zarysy kolejnego podestu, za którym połyskiwało światło. Zacząłem się skradać.
Kiedy dotarłem do następnego podestu, skuliłem się za ostatnim, ukrytym jeszcze w głębokim mroku schodku i wyjrzałem. Cofnąłem się błyskawicznie. Oślepiające światło, ruch, ogromna przestrzeń. Zbyt wielu ludzi, bym mógł posuwać się dalej. Usłyszałem brzęk, szczęk metalu uderzającego o metal, zgrzyt urządzeń, męskie głosy, przekleństwa. Zapachniało kwasem, jak przy topieniu metalu. Ten zapach wisiał w powietrzu i drażnił gardło.
Nasłuchiwałem jeszcze przez chwilę, aż tu nagle pochwyciłem dobiegający z dołu odgłos zbliżających się kroków. Wstrzymując oddech, pognałem po schodach do szafki z książkami, maskującej drzwi do podziemi. Szybko przebiegłem przez pokój i schroniłem się w sąsiednim ciemnym pomieszczeniu. Zamknąłem za sobą drzwi i wytrychem przekręciłem zamek.
Coś tam się działo. Crowe miał na dole jakiś warsztat czy coś w tym rodzaju. On i tamten siwy czarodziej bez wątpienia coś knuli. Powinienem to zbadać. Teraz jednak czas wracać do drzwi frontowych.
Po cichu, sprawdzając po kolei wszystkie drzwi, jak poprzednio, dotarłem do wejścia. Wśliznąłem się do holu. Zastałem tam tylko Beneta – mięśniaka. Ani śladu po sługusach Pana Podziemi. Bezgłośnie, jak kot, sunąłem po lśniącym, czarnym kamieniu posadzki.
Nagle Benet wyciągnął długie ramię, złapał mnie i wymierzył mi policzek. Zdarzało mi się oberwać mocniej, ale tym razem nie spodziewałem się ciosu, więc poleciałem do tyłu, rąbnąłem głową o ścianę i przygryzłem sobie wargę.
Benet nie odezwał się, tylko ponownie założył ręce i przyglądał mi się z góry.
Jeszcze mi w uszach dzwoniło po uderzeniu, gdy w drzwiach przy końcu korytarza pojawił się Nevery w towarzystwie wartownika. Słyszałem postukiwanie laski czarodzieja o wypolerowaną podłogę. Ucieszyłem się na jego widok. Nie każdy wraca ze spotkania z Panem Podziemi. Nevery obrzucił mnie swym przenikliwym spojrzeniem, ale nie odezwał się ani słowem. Towarzyszący mu strażnicy również milczeli, choć gdyby potrafili zabijać wzrokiem, z pewnością byłbym już martwy.
Po wyjściu z Domu Mroku starałem się trzymać z dala od Beneta. Z kierowanych do niego słów czarodzieja wywnioskowałem, że spotkanie nie poszło zbyt dobrze.
Miałem nadzieję, że Nevery’emu wystarczy rozsądku, by trzymać się z dala od Crowe’a. Każdego, kto wszedł w drogę Panu Podziemi, spotykał ten sam los. Ciężar do nóg, łańcuch i chlup do rzeki w ciemną noc.
Zadrżałem na samą myśl o tym.