» Fragmenty książek » Ziemia, powietrze, ogień i... budyń - Tom Holt

Ziemia, powietrze, ogień i... budyń - Tom Holt


wersja do druku
Ziemia, powietrze, ogień i... budyń - Tom Holt
Rozdział 2

Dokładnie o dziewiątej – jak w pysk strzelił – Paul stał przed drzwiami budynku na St Mary Axe 70 i czekał, aż zasuwy zostaną odsunięte i zastawki potężnego zamka godnego kościelnych wrót obrócą się ze zgrzytem, by mógł wgramolić się do środka i zacząć nowy dzień. Minęło niespełna dziewięć miesięcy od chwili, kiedy stał na tymże stopniu i okrągłe czerwone oko łypnęło na niego groźnie przez otwór na listy; wtedy jeszcze nic nie wiedział o goblinach. Wydawało się, że to było w innym życiu.
Drzwi się otworzyły. W recepcji urzędowała oszałamiająco śliczna dziewczyna o skórze koloru kawy i oczach jak głębokie ciemne jeziora. Oczywiście widział ją pierwszy raz w życiu.
– Dzień dobry, Paul! – zawołała. – Nie zapomniałeś, co?
– Nie, oczywiście, że nie. – Zatrzymał się i wzruszył ramionami. – No dobrze, zapomniałem. O czym?
– Bydlak. O szóstej próba. Obiecałeś, że będziesz pamiętał.
Matka pana Tannera – „mów mi Rosie”, powiedziała mu, ale Paul wiedział, że to nie jest jej prawdziwe imię – była czystej krwi goblinem z nieskazitelnym rodowodem, obdarzonym właściwą jej rodzajowi niesamowitą zdolnością przeistaczania się na zawołanie i jeszcze bardziej niepokojącym nawykiem zakochiwania się w osobnikach męskich gatunku ludzkiego, szczególnie wysokich, cherlawych fajtłapach jak on. Subtelna jak eksplozja w fabryce fajerwerków, uganiała się za nim praktycznie od pierwszego dnia. Co dzień w recepcji dyżurowała zupełnie inna piękność, wszystkie jednak miały ten sam wygłodniały, szeroki uśmiech. Pomijając to, mama pana Tannera drażniła Paula najmniej ze wszystkich współpracowników; a kiedy przed kilkoma miesiącami dowiedział się, że sam jest w części goblinem, poprosiła go, ku jego sporemu wzruszeniu, by został ojcem chrzestnym jej najnowszego potomka, który przyszedł na świat przed dwoma tygodniami. Teraz najwyraźniej oczekiwała od niego spełnienia pochopnie złożonej obietnicy. Nie była to dla niego nęcąca perspektywa, głównie wskutek rzucanych przez mamę pana Tannera rozmaitych złowieszczych aluzji na temat tego, co gobliński ojciec chrzestny musi robić podczas ceremonii. Jak dotąd wyciągnął z niej tylko, że nie jest to tak niebezpieczne, jak się wydaje.
– Aha, i mój Dennis chce się z tobą widzieć – dodała z uśmiechem, który w każdych innych okolicznościach zrobiłby z kolan Paula galaretę. – Za pięć minut w jego gabinecie. Nie pytaj mnie, w jakiej sprawie.
Paul przytaknął ponuro i powlókł się długim, ciemnym korytarzem do swojego ciasnego jak psia buda gabinetu. Nie wiedział, czemu Dennis Tanner, firmowy specjalista od praw górniczych, chce się z nim widzieć w poniedziałek z samego rana, ale był pewien, że nie chodzi o nic miłego. W najlepszym razie będzie to oznaczało wielgachną stertę zrobionych z lotu ptaka zdjęć z pozoru identycznych płatów jałowej pustyni, na których będzie musiał szukać złóż boksytów. Mogło się to wydawać fascynujące, w rzeczywistości jednak polegało na tym, że wodził czubkiem palca po powierzchni fotografii dotąd, aż czuł łagodne porażenie prądem, a potem zakreślał miejsce, w którym to nastąpiło, czarnym markerem. Była to jedna z nielicznych magicznych umiejętności, którymi się dotąd wykazał, i jeśli chodzi o niechciane dary, łapała się do jego pierwszej dziesiątki wszech czasów, wraz ze skarpetkami i najnowszą powieścią Martina Amisa w twardej oprawie.
Zrzuciwszy płaszcz, sprawdził, czy na biurku nie ma notatek służbowych, żółtych karteczek samoprzylepnych, poczty i innych zagrożeń; dziś było tylko jedno – odręcznie napisany liścik profesora Van Spee…

Od: TCVS
Do: PAC
W końcu przeczytał pan pierwszy rozdział książki, którą kazałem panu przeczytać trzy tygodnie temu; tym samym może mi pan pomóc w sprawie Macziejewskiego.
Dennis Tanner będzie chciał się z panem spotkać o 9.05; o 9.35 będzie pan wolny. Proszę wtedy przejść na Jowett Street 16 (tuż przy Charing Cross Road) i odebrać paczkę. Do biura wróci pan o 11.15; proszę, aby wtedy przyszedł pan do mnie.

Paul przeczytał wiadomość dwa razy i wzruszył ramionami. Od czasu swojego pierwszego spotkania z profesorem Van Spee powziął świadome postanowienie, że nie będzie się przejmował tą jego wszechwiedzą. Do tej pory jakoś sobie z tym radził, ale kosztowało go to coraz więcej wysiłku. Już miał wrzucić notkę do domowej roboty pokładu węgla, który nazywał swoją tacką na korespondencję, kiedy zauważył przeoczone wcześniej postscriptum…

PS Proszę wyjść już teraz, bo spóźni się pan na spotkanie z panem Tannerem.

Według mamy pana Tannera i różnych innych goblinów, którym w tej kwestii skłonny był wierzyć na słowo, Dennis Tanner był jego krewnym, dalekim kuzynem w trzecim pokoleniu czy kimś takim. Ta rewelacja zupełnie go nie podniosła na duchu. Ilekroć widział pana Tannera, w pierwszym odruchu chciał czmychnąć i gdzieś się ukryć. Nie miało to nic wspólnego z faktem, że pan Tanner był półgoblinem; zasadniczo wyglądał jak człowiek, trochę przypominał liofilizowane dziecko z kręconymi, lekko posiwiałymi brązowymi włosami, wielkimi brązowymi oczami i strasznym uśmiechem jego matki. Nie, chodziło raczej o to, że pan Tanner był skończonym draniem…
– Wejść – usłyszał Paul przez grube płycinowe drzwi.
Pan Tanner był na swoim zwykłym miejscu za biurkiem, spowity niebieskim dymem z cygara jak mały złowrogi wulkan. Po drugiej stronie biurka był ktoś, kogo Paul widział pierwszy raz w życiu.
Sam był raczej wysoki i chudy, ale był otyłym karłem w porównaniu z nieznajomym, który miał na sobie najzupełniej zwyczajny niebieski garnitur, koszulę i krawat, lecz w tym ubraniu wyglądał jak wycior, który utknął w fajce. Szyję miał długą jak indyk i absurdalnie małą głowę. Nosił okrągłe okularki, a jego króciutkie siwe włosy przypominały włosie szczoteczki do paznokci.
– A zatem jesteś – powiedział pan Tanner. – No dobrze, pragnę ci przedstawić Franka Laertidesa. Miło mi oznajmić, że Frank zgodził się dołączyć do nas jako nowy wspólnik odpowiedzialny za PR i współpracę z mediami.
Paul zamarł i spojrzał na nowego członka kierownictwa z nieskrywaną trwogą. Public relations i kontakty z mediami to była działka Judy di Castel’Bianco, a on przed trzema miesiącami po ciężkim boju udaremnił podjętą przez nią próbę podporządkowania ludzkości jej poddanym, zamieszkującemu sny Magicznemu Ludowi. Kiedy ostatnio o niej słyszał, hrabina Judy była uwięziona na wyspie Avalon, skąd (miał głęboką nadzieję) już nigdy nie wróci. Powodem, dla którego teraz panikował, było to, że (według hrabiny Judy) tylko Magiczny Lud posiadał wrodzoną zdolność czynienia magii nieodzownej do pracy w PR i mediach; a skoro tak…
– Spokojnie. – To powiedział nowy członek zarządu, ale trudno było uwierzyć, że tak przyjazny, miły głos mógł dobyć się z ust dziwoląga siedzącego przed biurkiem pana Tannera. – Wiem, co tu się niedawno wydarzyło, i nie musisz się obawiać, nie jestem z bandy Judy. – Pan Laertides uśmiechnął się i to zupełnie odmieniło jego wygląd. Zamiast być potworem Frankensteina narysowanym przez L.S. Lowry’ego, stał się sympatycznym człowiekiem, który po prostu był dość wysoki. – A zatem to ty jesteś Paul Carpenter – ciągnął, składając swoje niewiarygodnie długie palce w daszek. – Chłopak, który stawił czoło Magicznemu Ludowi i wygrał. Przyznam, że cieszyłem się na to spotkanie.
Strach zaczął topnieć, ale nieufność pozostała. Zarząd jasno dał Paulowi do zrozumienia, że pokonanie hrabiny Judy, choć najprawdopodobniej oznaczało ocalenie rodzaju ludzkiego i cywilizacji w znanej nam postaci, było dotkliwym ciosem dla firmy i dlatego, zamiast mu pogratulować, niechętnie wybaczyli mu to, że pozbawił ich oszałamiających sum pieniędzy, jakie zarabiała dla nich co roku. Tymczasem ten pan Laertides zdawał się sądzić, że Paul zrobił coś sprytnego, i cieszył się na spotkanie z nim…
(Trudno się dziwić, pomyślał Paul. Gdybym nie pozbył się hrabiny Judy, ten patyczak nie dostałby jej posady. To na pewno dlatego).
Paul uśmiechnął się z zakłopotaniem, nie mogąc znaleźć nic stosownego do powiedzenia. Pan Laertides skinął głową, po czym zerknął na pana Tannera, który odchrząknął i spuścił wzrok na biurko. Gdyby Paul go nie znał, pomyślałby, że jest skrępowany.
– Jeszcze jedna sprawa – ciągnął pan Tanner dość napiętym głosem; gdzieś przepadła jego zwykła radosna zgryźliwość. – My, moi wspólnicy i ja, dużo myśleliśmy o twojej, hm, pozycji w firmie. Rozumiem… – dodał dość zduszonym głosem – że dobrze się czujesz w JWW?
Nieuprzejmie byłoby wybuchnąć śmiechem, a pan Tanner, co oczywiste, nie chciał usłyszeć prawdy, inaczej nie zadałby tego pytania.
– Tak, bardzo. – Paul usłyszał swój głos. – Zdecydowanie.
– Znakomicie – mruknął pan Tanner. – Bo my, moi wspólnicy i ja, bardzo jesteśmy zadowoleni z pracy, jaką dla nas wykonujesz, uważamy, że doskonale się zaaklimatyzowałeś, i… – tu zawiesił głos i chyba zamknął oczy na ułamek sekundy – …i dlatego chcielibyśmy, hm, awansować cię z młodszego urzędnika na asystenta czarnoksiężnika, jeśli to ci odpowiada. – Strużka słów wreszcie wyschła jak ostatnia kropla z bukłaka wędrowca przemierzającego Saharę i pan Tanner na chwilę ukrył twarz w dłoniach. Trzeba mu oddać, że po kilku sekundach zdołał wziąć się w garść. – To będzie oczywiście oznaczało podwyżkę – powiedział ponuro. – Plus dodatek na urlop… – Urwał. – Ile dni urlopu dostajesz w tej chwili?
– Hm. – Paul się zastanowił. – Żadnego.
– Aha, rozumiem. Cóż, od tej pory przysługuje ci tydzień urlopu rocznie. Tylko pamiętaj, żeby daty konsultować ze mną z wyprzedzeniem. – To było tak, jakby wielki, niewidzialny ptak drapieżny szponami wyszarpywał słowa z piersi pana Tannera. – Dostaniesz też samochód służbowy, tym razem prawdziwy, i inne rzeczy, ale nie będę cię tym teraz zanudzał.
Aha, pomyślał Paul. No cóż, mniejsza o to.
– W zamian będziemy oczekiwali od ciebie wzmożonego wysiłku i zaangażowania. – Pan Tanner jakby trochę wypogodniał. – To nie będzie już tylko zwyczajna praca, stajesz się członkiem rodziny JWW, tak możesz na to patrzeć, a naszą dewizą jest, że każdy musi zakasać rękawy i dawać z siebie wszystko, i… – Pan Tanner oklapł, jakby wyparowały z niego wszystkie kości; sprawiał wrażenie, jakby nie miał siły dłużej tego ciągnąć i niech z nim robią, co chcą. – I tak dalej – zakończył. – No dobrze, zgadzasz się czy nie?
Gdyby Paul naprawdę miał w tej kwestii cokolwiek do powiedzenia, to co innego. Ale nie miał. Doskonale wiedział, że rodzice sprzedali go firmie przeszło rok temu. Wiedział nawet, ile za niego dostali. Z drugiej strony, widok mąk pana Tannera sprawiał mu frajdę, jakiej nie miał od niepamiętnych czasów.
– Tak, bardzo chętnie – powiedział czym prędzej. – I dzięki. To wiele dla mnie znaczy, naprawdę.
– Mhm. – Pan Tanner skinął głową. – Nie wątpię. No cóż, to wszystko, mam nadzieję, że będziesz zadowolony. A teraz lepiej już idź po tę paczkę dla Theo Van Spee, zanim zacznie mi marudzić, że cię zatrzymuję. – Wzdrygnął się od stóp do głów i odwrócił wzrok.
Wysoki chudzielec (pan Laertides, przypomniał sobie Paul) uśmiechnął się uprzejmie i skinął głową.
– Miło było cię poznać, Paul. Później wpadnę do twojego gabinetu, żeby pogadać.
– Mhm, jasne – wymamrotał Paul i uciekł, dopóki miał władzę w nogach.
Teraz musiał zrobić zakupy dla profesora Van Spee; zamiast tego jednak poszedł prosto do recepcji, gdzie ta sama piękna dziewczyna co poprzednio siedziała rozwalona na krześle i ostrzyła paznokcie tarnikiem kowalskim.
– To twoja sprawka, prawda? – zapytał z pretensją.
Podniosła głowę, lekko zmarszczyła brwi.
– Pewnie tak – odparła. – Do cholery, o czym mówisz?
– O tym awansie. Kazałaś panu Ta… twojemu synowi, kazałaś mu to zrobić. Podwyżka, urlop… – Urwał i spojrzał na nią. – Czyli to nie przez ciebie.
Pokręciła głową.
– Przykro mi. Nie miałam z tym nic wspólnego.
Z jakiegoś powodu Paul poczuł się wybitnie nieswojo.
– Jesteś pewna?
– Zdecydowanie. Jeśli mój Dennis dał ci podwyżkę, strasznie się cieszę, oczywiście, że na nią zasłużyłeś, i tak dalej. Ale dla mnie to nowina.
– Czyli to nie była po prostu taka twoja próba… – Paul urwał w pół zdania i pokraśniał jak burak.
Mama pana Tannera zachichotała.
– Jasne, gdybym sądziła, że to coś da, i gdybym mogła przekonać do tego mojego Dennisa, byłabym do czegoś takiego zdolna. Tyle że tak to nie działa. Po pierwsze, Dennis nie może podejmować takich decyzji samodzielnie, musiałby to wcześniej uzgodnić z resztą towarzystwa. A gdybym poprosiła go, żeby oddał tę jedną małą przysługę swojej kochanej mamuni, kazałby mi się odwalić i zdechnąć w rowie. Jeśli dostałeś awans… – Uśmiechnęła się szeroko. – Cóż, może to dlatego, że naprawdę cię lubią i uważają, że jesteś cenny dla firmy. A może powód jest zupełnie inny – dorzuciła beztrosko. – Ale ja nie przyłożyłam do tego ręki. Mam nadzieję, że nie jesteś bardzo zawiedziony – dodała takim tonem, że Paul wypadł z recepcji i dopiero w połowie schodów zorientował się, że idzie w złym kierunku.
Wkurzające. Budynek przy St Mary Axe 70 nie miał tylnych ani bocznych drzwi; żeby wydostać się na ulicę, trzeba było przejść przez recepcję, a Paul nie chciał znów znaleźć się pod ostrzałem potężnie lubieżnych spojrzeń mamy pana Tannera. Rzecz jasna, wyjaśnienie tego wszystkiego profesorowi Van Spee nie wchodziło w grę, podobnie jak niewykonanie rozkazu tego Wielkiego Człowieka. Paul wahał się jak piłeczka na szczycie fontanny, utrzymywana w bezruchu przez dwie przeciwne siły, strach i wstyd…
– Wiesz, to one kręcą światem – powiedział ktoś za jego plecami.
Odwrócił się tak szybko, że niewiele zabrakło, by stracił równowagę i przeleciał tyłem przez poręcz jak nieudolny snajper w westernie. Pan Laertides, patyczak, zmaterializował się stopień niżej i tak nieprzyzwoicie był wysoki, że mimo to górował nad Paulem jak London Eye. Skąd przyszedł i jak tu się dostał, nad tym Paul nawet się nie zastanawiał.
– Według twórców piosenek – ciągnął pan Laertides – światem kręci miłość, ale to takie tam głupie gadanie. Z kolei nauka wmawia nam, że odpowiada za to grawitacyjne przyciąganie Słońca, ale cóż, poczciwiny muszą jakoś uzasadnić swoje wnioski o granty, więc trzeba im wybaczyć jedno czy dwa małe kłamstewka. Siedem dużych wódek z martini na czczo zakręci światem na pewien czas, ale potem przewracasz się i tracisz przytomność, więc to w najlepszym razie środek doraźny.
Paul patrzył na pana Laertidesa, jakby nagle wyrosła mu dodatkowa głowa; choć po dziewięciu miesiącach w JWW powinien przyjmować takie rzeczy ze spokojem.
– Przepraszam. Nie rozumiem.
– Wstyd i strach – wyjaśnił pan Laertides. – Myślałeś o nich. – Uśmiechnął się i zdumienie Paula stopniało jak lody na grillu. I co z tego, że nie miał pojęcia, o czym pan Laertides mówi? To tylko potwierdzało, że był dużo mądrzejszy od Paula, a Paul przecież już o tym wiedział. – Główne sprężyny ludzkiej motywacji. Boisz się, że Theo spojrzy na ciebie bykiem, kiedy przyjdziesz do niego bez paczki, ale na myśl o spotkaniu z Rosie Tanner robi się z ciebie galareta. Dlatego potrzebna ci trzecia możliwość. Zgadza się?
Paul poczuł, że głowa poszła mu w górę i w dół, choć nie przypominał sobie, by ją o to prosił.
– Żaden kłopot. – Pan Laertides włożył dłoń w kształcie rozpłaszczonej ośmiornicy do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciąg­nął wielką, grubą księgę, która nie miała prawa się tam zmieścić. – Weź ją. Nie gryzie. Nawiasem mówiąc, możesz ją zatrzymać. Mam takich dużo.
Paul zmarszczył brwi i uniósł okładkę. Okazało się, że jest to książka próbek dywanów; było ich dwadzieścia kilka, każda z podbiciem z włókna i małą nalepką z nazwą od spodu.
– Ale to nie jest cała prawda – rzekł pan Laertides. – Kryje się za tym coś więcej. Chcesz zgadywać? Do trzech razy sztuka… no dobrze, to próbki dywanów, ale próbki inne niż wszystkie. Gość z Maskatu zrobił je na moje zamówienie. Są jednorazowego użytku.
– Maskat – powtórzył Paul. – To we Francji, prawda?
Pan Laertides się uśmiechnął.
– W Omanie. Nad zatoką dawniej zwaną Perską. Jeszcze się nie domyśliłeś? No dobrze. To próbki latających dywanów. Rozpinasz te dwa pierścienie na środku, rozumiesz, wyjmujesz próbkę, lekko w nią stukasz bokiem lewego palca wskazującego…
Próbka dywanu nagle wzbiła się w powietrze, wyrównała lot, rozprostowała wszystkie zagięcia i zawisła nieruchomo jakiś metr nad ziemią.
– To latający dywan? – wydyszał Paul.
– No cóż, jest to dywan – odparł pan Laertides – i, jak widać, lata. Ten jeden raz nie musisz zdać się na wiarę. I, uprzedzając twoje pytanie, to banalnie proste. Stajesz na nim i mówisz, dokąd chcesz się przenieść; ani się obejrzysz, a już jesteś na miejscu. Dodatkowa zaleta: dywan śmiga tak szybko, że nie widać cię gołym okiem. Sprytny wynalazek, muszę przyznać. Trzeba tylko uważać na niskie drzwi i ponadprzeciętnie wysokie stoliki, to wszystko.
– Niesamowite – westchnął Paul z powątpiewaniem – ale ja nadal nie rozumiem…
– Aha. – Lewa brew pana Laertidesa poszła do góry. – Zaskakujesz mnie. Wydawałoby się, że chłopak, który przechytrzył hrabinę Judy, powinien był sam dawno do tego dojść. Wskocz na dywan, a przeniesie cię przez recepcję i Rosie nic nie zauważy. Niestety, nie dolecisz nim na Jowett Street; nawet te najlepsze, w tym katalogu ta beżowa puszysta podróbka wiltona w delikatną jodełkę, mają zasięg do czterystu metrów. Ten tutaj, jasnoniebieska imitacja axminstera, powinien donieść cię do wyjścia i może jeszcze z pięćdziesiąt metrów dalej. No, nie stój tak z wybałuszonymi oczami, spróbuj.
– Ale… – Paul chciał zadać takie czy inne mądre pytanie. Niestety, jego podświadomość usiłowała ustalić, co jest pięćdziesiąt metrów od drzwi budynku przy St Mary Axe, i w głowie mignął mu obraz przystanku autobusowego.
Natychmiast poczuł, że coś szarpnęło go za prawy nadgarstek, wystrzelił w górę i do przodu i powietrze uderzyło go w twarz niby mur. O kurde, ja latam! – pomyślał. Zupełnie jak cholerny Superman… Nagle coś bardzo twardego i grubego zderzyło się z jego ramieniem i gruchnął na ziemię. Kiedy oprzytomniał po krótkim urlopie od świadomości, zorientował się, że siedzi na chodniku obok słupa latarni, na którym wisi znak przystanku autobusowego, i trzyma w prawej ręce mały kwadratowy kawałek jasnoniebieskiego dywanu.
– I dlatego – ciągnął pan Laertides oparty o latarnię jak absurdalnie wydłużony George Formby1 (wyglądał, jakby przez cały czas tu był i czekał na Paula) – przed startem bezpieczniej uklęknąć albo usiąść na dywanie, jak ci mówiłem, ale nie, ty wiedziałeś lepiej. Może następnym razem zrobisz to po mojemu. Aha, i nie zapomnij o lekkim stuknięciu lewym palcem wskazującym, wtedy skubaństwo wolniej leci i nie ma zagrożenia, że pęd powietrza przetrąci ci kark.
Paul podniósł głowę, żeby odpowiedzieć, ale pana Laertidesa już nie było. Kilku przechodniów spojrzało na niego, jedna kobieta ostentacyjnie przeszła na drugą stronę ulicy, żeby go ominąć. Nie mógł mieć jej tego za złe, zupełnie.
Kiedy wstał (pan Laertides zapomniał włączyć niespodziewany lot z dużą prędkością zakończony nagłym zderzeniem z przeszkodą do listy rzeczy, które kręcą światem; dziw, że przeoczył coś tak oczywistego), Paul poczuł coś ciężkiego w zewnętrznej kieszeni marynarki. Instynktownie włożył do niej rękę i wyjął to. Była to książka z próbkami dywanów, wciąż o wiele za duża, by zmieścić się w jakiejkolwiek kieszeni; ale kiedy próbował schować ją z powrotem, weszła bez trudu, jakby była nie większa od pudełka zapałek.
Zęby darowanego konia, powiedział sobie Paul. Oczywiście wiedział, że to nie mogło być prawdziwe, ale nie potrzeba było wielkiej wyobraźni, by uzmysłowić sobie, że gdyby to rzeczywiście działało, w pewnych okolicznościach mogłoby się okazać nadzwyczaj użyteczne. Wzruszył ramionami. Bądź co bądź pan Laertides był specjalistą w dziedzinie, którą hrabina Judy nazywała magią skuteczną, a magia skuteczna sprowadzała się do tego, że jeśli człowiek uwierzy, że coś jest prawdziwe, to często takie się staje, pod warunkiem uprzedniego wpłacenia stosownie wysokiej kwoty na konto J.W. Wells & Co. Z rozmów z hrabiną Judy Paul wyniósł niejasne wrażenie, że on sam jako jedna z nielicznych osób spoza Magicznego Ludu ma wrodzony dar czynienia magii skutecznej, co zapewne tłumaczyło, dlaczego dywan był mu tak posłuszny. Ból ramienia przypominał, że wybitny, acz niewyćwiczony ukryty talent może czasem być bardziej kulą u nogi niż skarbem.
A co tam; grunt, że przemknął obok mamy pana Tannera bez popękanych naczyń krwionośnych wskutek nadmiernego rumienienia się, więc wszystko było w porządku. Znalazł kosz na śmieci i wyrzucił zużytą próbkę dywanu (gdyby jego matka widziała go w tej chwili, ależ byłaby dumna). Teraz musiał tylko znaleźć Jowett Street i odebrać paczkę dla profesora.
Kiedy tego ranka przeczytał liścik od niego i zobaczył słowa „tuż przy Charing Cross Road” oraz „odebrać paczkę”, od razu wiedział, czego się spodziewać. Charing Cross Road to ulica, przy której stało mnóstwo dziwnych małych antykwariatów; w tamtej dzielnicy ekscentryczność była raczej regułą niż wyjątkiem i nawet specjalista od magicznych tekstów i ksiąg zaklęć uchodziłby tam za do znudzenia normalnego człowieka. Było zatem oczywiste, że profesor wysłał go po jakąś książkę. Jak się jednak okazało, przy Jowett Street 16 nie było antykwariatu, tylko mała włoska kawiarnia. Paul przezornie wziął notkę ze sobą, więc wyjął ją i na wszelki wypadek sprawdził adres raz jeszcze. Czarno na białym, jednoznaczny jak kopniak w twarz: Jowett Street 16. Kiedy Paul wszedł, zabrzęczał cichy dzwonek i niski, krępy mężczyzna o idealnie okrągłej głowie, w grubych okularach i z uśmiechem, który wyglądał na większy od jego twarzy, spytał, co podać.
– Hm – powiedział Paul.
Niski sprzedawca parsknął śmiechem.
– Co chce pan zjeść? – ponowił pytanie.
– Nic – odparł Paul i pospiesznie dodał: – Wie pan co, chyba pomyliłem adres, ale ma pan może coś dla profesora Van Spee?
Uśmiech niskiego mężczyzny rozszerzył się drastycznie; Paul przez chwilę myślał, że usta rozsuną mu się jak zamek błyskawiczny i twarz odpadnie.
– Theo. Uno momento, por favore. – Zniknął i po chwili ukazał się ponownie na drugim końcu lady z białym tekturowym pudełkiem, w jakie zwykle pakuje się ciasta. – Ecco. Zabaglione alla Romana. – Wcisnął pudełko Paulowi w ręce jak rugbista podający piłkę. – Dla mojego dobrego przyjaciela il professore. Buon’ appetito.
Zabaglione? To zdaje się jakiś włoski bandyta? Nie, nieprawda, to ciasto, biszkopt czy coś.
– Hm, dzięki – powiedział Paul. – Ile jestem panu…?
Mężczyzna ryknął śmiechem, jakby od lat nie słyszał nic zabawniejszego od sugestii, że ktoś miałby mu za coś zapłacić.
– Na koszt firmy – zachichotał. – I coś dla ciebie – dodał. – Przyjaciele Theo są moimi przyjaciółmi. – Przypadł do Paula z czymś, co wyglądało jak ptyś ociekający czekoladą i wylewającym się wszystkimi szczelinami kremem. – Siadaj, jedz, napij się kawy. Masz czas – zapewnił.
Paul zauważył na zegarze ściennym, że dopiero minęła dziesiąta, a on miał się stawić u profesora o 11.15. Poza tym nie jadł śniadania, a kiedy w grę wchodzą oblane czekoladą ciastka z kremem, nie ma szarych stref ani złożonych problemów moralnych. Jeśli takowe się pojawia, należy je zjeść. Prosta sprawa.
Usiadł więc ze swoim ciastkiem, a niski mężczyzna przyniósł mu dużą kawę z pianką posypaną kakao, i podczas gdy Paul zajął się pałaszowaniem ptysiowatego specjału, na stoliku przy jego łokciu nie wiedzieć jak znalazł się smakowicie wyglądający kawałek sernika, jego też więc zjadł, i czas mijał szybko i przyjemnie, zupełnie nie tak, jak to zwykle bywa w typowy dzień pracy. Jakaś mała cząstka Paulowego jestestwa próbowała rozniecić w nim choć trochę oburzenia na to, że wysyłają go po smaczny deser jak jakiegoś chłopa pańszczyźnianego (a przecież był pełnoprawnym asystentem czarnoksiężnika), ale skazana była na przegraną i świetnie o tym wiedziała. Jak dotąd praca u Theo Van Spee przebiegała w napiętej atmosferze. Głównie był wzywany przed oblicze, dostawał książki do czytania, by następnie zostać uprzejmie wyproszonym; ilekroć ten proces się powtarzał, profesor przyglądał mu się w zamyśleniu przez jakieś dziesięć sekund, po czym stwierdzał, że Paul nie jest jeszcze gotowy. To Paulowi odpowiadało; żadnego porządkowania papierów, kserowania, dźgania palcem fotografii rozmaitych fragmentów australijskich bezdroży ani wypełniania zdumiewających formularzy, niczego obrzydliwego ani nawet szczególnie dziwacznego. Owszem, Theo Van Spee był dziwakiem, jak zresztą wszyscy w JWW; był wysoki, chudy, sędziwy i śmiertelnie poważny, tak że człowiek prawie nie śmiał oddychać w jego obecności, a w jego gabinecie było ciemno jak w worku (miał mnóstwo prastarych rękopisów, wyjaśnił, które poważnie by ucierpiały, gdyby wystawić je na ostry blask światła elektrycznego; dlatego żaluzje były opuszczone, a za całe oświetlenie musiała wystarczyć jedna lampa naftowa i parę grubych białych świec), no i oczywiście miał ten swój niepokojący nawyk mówienia człowiekowi o nim samym i o innych ludziach rzeczy, których wiedzieć nie miał prawa, nie wspominając o jeszcze bardziej przerażającej umiejętności odgadywania, co kto robi w danym momencie i robić zamierza, zawsze ze stuprocentową trafnością… Kiedy jednak Paula przydzielono do pan Wellsa juniora, ten próbował zamknąć go na wieczność w małym pokoju bez drzwi i okien; hrabina Judy chciała go zabić we śnie; Benny Shumway kazał mu walczyć ze smokiem (co prawda takim małym, którego Paul niechcący zabił, kiedy potknął się o niego i na nim usiadł) i wysłał go do Królestwa Umarłych, żeby załatwił codzienne rozliczenia z bankiem; Ricky Wurmtoter zaś posłużył się nim jako żywą przynętą w swoim sporze z hrabiną Judy i strzelił do niego z kuszy, zabijając go na śmierć… Przynoszenie ciastek w porównaniu z tym wszystkim nie było takie złe, podobnie jak, jeśli miał być z sobą szczery, bycie wysyłanym do swojego gabinetu w celu czytania książek, nawet jeśli ni czorta z nich nie rozumiał.
– Scusi. – Głos niskiego mężczyzny wyrwał Paula z głębokiej zadumy. – Już za piętnaście jedenasta. Bardzo dziękuję. Do widzenia.
Nie było sensu odczuwać nawet lekkiego zaskoczenia faktem, że niski, okrągłogłowy człowieczek wiedział, kiedy jego klient musi wrócić do biura. Paul wstał, uprzejmie podziękował za smaczne ciastka i wyszedł, uważając, by nie zgnieść białego pudełka z zabaglione profesora. Mama pana Tannera wciąż urzędowała w recepcji, kiedy wrócił – z jakiegoś powodu przeistoczyła się w smukłą szwedzką blondynkę, ale zmieniała kształty tak często, jak gwiazda opery mydlanej kreacje, więc w ogóle go to nie ruszało – jednak przepuściła go i nawet się nie narzucała, jeśli nie liczyć przypomnienia o próbie jutro wieczorem. Zaczął wspinać się po schodach i na podeście pierwszego piętra zderzył się z Sophie; właśnie wychodziła z pomieszczenia, w którym czyhała wielka drukarka laserowa. Niosła gruby plik papierów, a on oczywiście wytrącił je z jej rąk. Rozsypały się po podłodze.
– Nic się nie stało – warknęła i uklękła, żeby je pozbierać (mała, ciemnowłosa, przeraźliwie chuda; ogromne oczy, jak u jednej z tych ryb, które żyją na samym dnie oceanu). – Poradzę sobie. Po co ci to pudełko na ciasto?
– To dla profesora – wymamrotał Paul. Próbował podnieść zbłąkaną kartkę papieru, ale Sophie zablokowała go ramieniem i pochwyciła ją. – Moja wina – powiedział – nie patrzyłem, jak szedłem…
– Nie, skądże – ucięła. – Pół godziny je układałam, ale nie przejmuj się, na pewno miałeś na głowie bardzo ważne sprawy.
Nie był pewien, czy dobrze ją rozumie.
– Że jak?
– Przecież dostałeś awans. – To słowo wyszło z jej ust jak pierwszy syk pary z wulkanu tuż przed erupcją. Paul cofnął się o krok, poczuł pod piętą krawędź stopnia i przytrzymał się poręczy, żeby się nie wywalić. – I broń Boże, nie chcę cię zatrzymywać – ciągnęła. – Na pewno masz pilne spotkanie z zarządem czy z klientami albo czekasz na ważny telefon z Minneapolis czy innego Dar-es-Salaam. – Złapała go za kostkę, podniosła jego nogę jak kowal podkuwający konia i wyjęła spod niej kartkę. – Mam nadzieję, że nie zabrałam ci za dużo czasu, to wszystko.
Paulowi do głowy nie przyszło, że Sophie mogła nie dostać awansu razem z nim, i jego umysł opróżnił się z dobrych pomysłów na to, co by tu powiedzieć, jakby ogłoszono w nim alarm bombowy.
– Słuchaj – mruknął – nie ja to wymyśliłem, poza tym sama wiesz, jacy oni są, to pewnie jakiś okropny, podstępny plan…
– Tak, jasne – warknęła Sophie. – Podwoili ci pensję, dali urlop i w ogóle, bo igrają z tobą, próbują uśpić twoją czujność. Dranie – dodała z gniewnym grymasem.
Tego już było dla Paula ciut za wiele.
– Sophe, daj spokój – jęknął. – Bądź rozsądna. Co twoim zdaniem powinienem był zrobić?
– Odmówić – odburknęła. – To oczywiste. W przeciwnym razie to jest… kolaboracja. Ale nie oczekuję, że ty to zauważysz.
Ta sama mała komórka jego umysłu, która była cała obrażona, że każą mu biegać po ciastka, teraz zaczęła się zastanawiać, czy Sophie odrzuciłaby propozycję podwyżki, gdyby taką dostała, ale Paul miał dość oleju w głowie, by wiedzieć, że nie należy ulegać podszeptom podświadomych wichrzycieli.
– Przepraszam – powiedział. – Ale po prostu byłem przekonany, że ciebie też awansowali, bo…
– Bzdura – wtrąciła szorstko. – Wiedziałeś doskonale. Wszystko sprowadza się do tego, że jesteś facetem, więc to oczywiste, że ty dostajesz awans, podwyżkę, bmw i klucz do łazienki dla kierownictwa, a ja całe rano sterczę przy ksero i kopiuję cholerne umowy dzierżawy. Szczerze mówiąc, Paul, naprawdę sądziłam, że nie jesteś taki, że masz w sobie choć odrobinę przyzwoitości… Mógłbyś trochę uważać? – dodała. – Stoisz mi na ręce.
Co, niestety, było prawdą. Podskoczył jak wróbel, a Sophie dość ostentacyjnie roztarła kłykcie i ze stoicką miną przygryzła wargę.
– Sophe…
– Proszę, żebyś tak mnie nie nazywał – powiedziała głosem, który można by rozbić na kawałki i wrzucić do dżinu z tonikiem. – A teraz wybacz, ale muszę iść uporządkować te papiery. Znowu.
Paul otworzył usta do kolejnych żałosnych błagań, lecz przyszło mu do głowy, że cokolwiek powie, tylko pogorszy sytuację, a poza tym chyba był już spóźniony na spotkanie z profesorem Van Spee.
– Przepraszam – wymamrotał i popędził schodami, raz czy dwa potykając się o własne nogi, bo na klatce schodowej nie było światła, aż w końcu stanął przed drzwiami gabinetu profesora. Zanim zapukał, zerknął na zegarek. Punktualnie 11.15. I wtedy, w chwili, kiedy już miał uderzyć kłykciami w drzwi, te się otworzyły, wskutek czego Paul lekko postukał profesora Van Spee w pierś, jakby szukał w jego krawacie śladów wysuszonego błota.
(Tego nie przewidziałeś, co, bydlaku? – powiedział sobie na pocieszenie. Inaczej stanąłbyś o krok w prawo).
– Proszę usiąść – rzekł profesor. – Widzę, że odebrał pan paczkę dla mnie. Proszę postawić ją ostrożnie na gazecie, którą rozłożyłem na biurku.
Paul zrobił to, zauważając bez najmniejszego zainteresowania, że była to kronika dworska z „Montreal Herald”.
– Chciał się pan ze mną spotkać.
Profesor leciuteńko skinął głową i usiadł za biurkiem. Był oświetlony od tyłu jedną z tłustych świeczek, której blask okalał jego ramiona słabym nimbem koloru miodu, jednocześnie obrysowując profil. Pozer, stwierdził Paul.
– Ponieważ nareszcie uporał się pan z pierwszym rozdziałem książki, o której przeczytanie pana prosiłem, jest pan gotowy, żeby pomóc mi w moim obecnym przedsięwzięciu. Muszę przekalibrować kilka dość delikatnych przyrządów taumaturgicznych i chciałbym, aby wyliczył pan średnią różnic i odchylenia standardowe. Nie przyniósł pan ze sobą kalkulatora; może pan skorzystać z mojego, jest w drugiej szufladzie od dołu po pańskiej lewej ręce.
– Przepraszam – wtrącił Paul – ale w książce nie było nic o tym, o czym pan mówi. Było tylko, że świat jest herbatnikiem i tak dalej.
Profesor westchnął.
– Otworzył pan książkę i zaczął czytać. Po przejrzeniu paru akapitów zasnął pan. Przyśnił się panu dziwny sen, którego teraz pan nie pamięta. Zgadza się?
Paul skinął głową.
– Doskonale. Zaczniemy od różnicowych mierników polaryzacji pola. – Van Spee sięgnął nad biurkiem po płaską palisandrową skrzynkę nieco większą od przeciętnej książki w miękkiej oprawie, odemknął dwa delikatne zamki i podniósł wieko. W środku, otulone postrzępionym zielonym suknem, leżały dwa malutkie mosiężne przyrządy ze szczękami, pokrętłami, wysuwanymi elementami i podziałkami z małymi, lekko wygrawerowanymi liczbami, tak słabo widocznymi, eleganckimi i drobnymi, że Paul nie mógł ich odczytać. Profesor wziął jeden z nich, rozchylił szczęki przy użyciu pokrętła i delikatnie dmuchnął na przedmiot; potem wyjął z klapy marynarki szpilkę, zagwizdał pierwsze takty „Nad pięknym modrym Dunajem” i wsunął czubek szpilki w rozchylone szczęki.
– Osiemset trzydzieści sześć – powiedział. – Zgadza się?
Paul już miał zaoponować, że nie ma bladego pojęcia, o czym profesor mówi, kiedy nagle oczy zamgliły mu się tak, jak to bywa, kiedy człowiek płacze albo obiera cebulę. To jednak było coś zupełnie innego; widział nieostro jak przez lornetkę, którą wyregulował ktoś inny. Paralaksa – uczyli się o tym w szkole, ale on wtedy myślał o niebieskich migdałach, jak zwykle. Lekko uniósł głowę i próbował skupić wzrok na czymś nieco dalszym. Kiedy jego oczy spoczęły na mosiężnym gadżecie profesora, stwierdził, że widzi go idealnie, wręcz niesamowicie wyraźnie. Co więcej, liczby po bokach stały się tak wielkie, że ledwo mógł je rozpoznać, a cienkie grawerowane linie były głębokie i szerokie jak rowy. Zamrugał, po czym zauważył czubek szpilki; roiło się na nim od ruchliwych punkcików, które uwijały się jak mrówki, tyle że w zauważalnie uporządkowany sposób, i to w rytmie melodii dość fałszywie gwizdanej przez profesora.
– Te mrówki tańczą? – zdziwił się.
– To nie są mrówki – odparł Van Spee i Paul spostrzegł, że stworzonka mają koronkowe skrzydełka, jak jętki. Profesor skończył walca i zanucił „Blue Suede Shoes”, na co niby-jętki znieruchomiały na ułamek sekundy, po czym zaczęły wirować jeszcze szybciej.
– Tresowane pchły?
– Nie. Proszę się uważnie przyjrzeć.
Nie, to nie były owady; miały malutkie ręce i nogi, a nawet ubranka – długie białe fartuchy jak staromodne koszule nocne. Bez wątpienia tańczyły, chociaż…
– Osiemset trzydzieści sześć – powtórzył profesor. – Panu wyszło tyle samo?
Paul nie był świadom, że podjął decyzję, by je policzyć; w którymś momencie po prostu wiedział, że jest ich osiemset siedemnaście. Z wrażenia chyba podał tę liczbę na głos. Profesor westchnął.
– Dziewiętnaście – stwierdził. – Za duży margines błędu. – Obrócił pokrętło o parę stopni. – Proszę spróbować teraz.
Miał rację. Nie mrówki ani jętki, i choć profesor przestał nucić, one wciąż to się schylały, to wirowały, wymachując małymi rękami w rytmie luki w przyrodzie, którą dotąd wypełniała melodia.
– Anioły – powiedział Paul.
– Otóż to. – Profesor wpatrywał się w mały mosiężny przyrząd. – Osiemset dwadzieścia jeden. Zgadza się pan?
– Osiemset dziewiętnaście. Tym razem tylko dwa różnicy.
– Może być. – Profesor schował gadżet, którym się bawił, z powrotem do skrzynki, i wyjął drugi, identyczny. – Teraz wyszło mi osiemset dwadzieścia trzy.
– Dwadzieścia jeden – zaprotestował Paul.
– Doskonale – odparł profesor. – Odchylenie standardowe spadło do dwóch, to bardzo korzystne. – Potrząsnął szpilką jak pielęgniarka termometrem, po czym, jak poprzednio, wsunął ją między szczęki przyrządu i przekręcił małe kółka. – Osiemset pięćdziesiąt dwa.
– Tak – powiedział Paul. – Mnie wyszło tyle samo. Profesorze, jak to możliwe, że je widzę, chociaż są takie małe?
Albo profesor Van Spee go nie usłyszał, albo rozmyślnie nie zwracał na niego uwagi. Raz jeszcze potrząsnął szpilką i Paul zrozumiał, że w ten sposób zrzuca z niej anioły, a potem czeka, aż wyląduje następna ich grupa, żeby je policzyć przy użyciu tego mosiężnego ustrojstwa. Tym razem Paulowi (choć nie miał pojęcia jak) wyszło o trzy anioły mniej niż profesorowi, ale Van Spee wyraźnie się tym nie przejął, schował mosiężną suwmiarkę z powrotem do skrzynki i zamknął wieko.
– Wynik w pełni zadowalający. – Skończył robić notatki w małej czerwonej książeczce i zerknął na zegar szafkowy oparty o przeciwległą ścianę. – A teraz przepraszam pana na chwilę, ale muszę skorzystać z liczydeł wymiarowych. Kiedy skończę, będę wiedział, czy trzeba je przestroić.
Liczydła wymiarowe wyglądały jak harfa z domku dla lalek, tylko okrągła i z malutkimi punkcikami albo granulkami na strunach. Granulek tych było osiem, każda w innej kombinacji kolorów, niby szklane kulki: srebrzysta, czerwona, niebieskozielona, dalej z tyłu duża brązowa z kropką, a także taka, którą otaczało coś jakby cienki dysk o ostrych krawędziach…
– Profesorze… – zaczął Paul, ale Van Spee skoncentrował się na przesuwaniu kulek po drutach czubkiem długopisu. Po ramie przeskoczyła iskierka, trąciła krawędź dużej żółtej kulki w środku i zniknęła w jaskrawym niebieskim błysku.
– Kometa Lefkowitza – wyjaśnił profesor. – Za pięćset siedemdziesiąt sześć lat ma się zderzyć z Marsem. Spowodowałoby to poważne zniszczenia planety skutkujące powstaniem chmury asteroid, które zbombardowałyby Ziemię. Podobna kolizja przed wieloma milionami lat zapoczątkowała epokę lodowcową, podczas której wyginęły dinozaury.
Paul czuł się odrętwiały od ramion w górę.
– Ale teraz tak się nie stanie – wymamrotał. – Prawda?
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Ziemia, powietrze, ogień i... budyń - Tom Holt
Na początku było "Muuu", czyli lepiej słuchaj swojej lodówki
- recenzja
Przenośne drzwi, Śniło Ci się - Tom Holt
Jak wieść niesie, źle dzieje się w magicznym biznesie
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.