Zemsta Endera
W działach: film | Odsłony: 397"Poprosimy dwa bilety na Zemstę Endera" - ludzie z kasy obok.
Żaden film wcześniej nie wzbudzał mojego strachu tak skutecznie już przed premierą. Bałem się szczerze i dogłębnie. Bałem się oglądając w internecie pierwsze fotosy z planu. Bałem się oglądając tatuowaną twarz sir Bena Kingsleya. Bałem się kiedy światła zgasły, a po standardowym półgodzinnym secie reklam i trailerów zaczął się wreszcie film. Wtedy strach wstąpił na wąską granicę między ulgą bądź załamaniem. W która stronę się skłoniłem? Zacznijmy od początku.
<Uwaga, poniższy tekst może zawierać spoilery - zarówno fabuły filmu jak i książki!>
Co dobrego.
Zacznijmy od tego co właściwie mi się spodobało. Zastrzegam od razu, że nie jestem filmowym hejterem czy urodzonym krytykiem. Filmy lubię i dopóki trzymają poziom - doceniam. Tak więc co w "Grze Endera" sprawiło mi miłą niespodziankę?
Z pewnością postać ojca Endera. Przewinął się on co prawda epizodycznie w jednej scenie, jednak zaskakująco dobrze w paru wypowiedzianych zdaniach i krótkim ujęciu na twarz zdołał zawrzeć cały dramat tej postaci - tak zgrabnie podkreślony w opowiadaniu O.S.Carda "Chłopiec z Polski".
Sir Ben Kingsley - widząc go przed premierą w roli Mazera Rackhama obawiałem się kolejnego złego wezyra (w której to wersji w ostatnich latach widziałem go parokrotnie - jedynie w "Iron Manie 3" twórcy zdobyli się na rewelacyjny twist i żart). Tu o dziwo wypadł nadspodziewanie dobrze, mało mówił, intensywne spojrzenie dobrze działało, grał dobrze (nie rewelacyjnie, ale wybijał się na tle reszty obsady), tatuaże byłyby ok gdyby nie drobny szczegół, o którym później.
Bonzo. Świetne połączenie niesamowitej ambicji i manii wielkości z niskim wzrostem i twarzą wręcz rzucającą wyzwanie. Jako aktor drugoplanowy - w porządku.
Oprawa wizualno-graficzna propagandy anty robalowej. Plakaty, spoty wszystko wyglądało spójnie i prawdopodobnie.
Przejdźmy zatem do recenzji.
Ekranizacja
Pamiętacie polski film pod tytułem "Wiedźmin"? Pocieszę was: filmowy Ender wypada lepiej. Ale tylko dlatego, że nie jest pokazem niepowiązanych ze sobą scen i posiada lepszej klasy efekty specjalne. W kwestii przeniesienia na ekran fabuły książki ma się nadal trochę lepiej niż zmutowany zabójca potworów, ale tylko niewiele. Pominięcie wielu elementów świata oraz wielu wydarzeń woła o pomstę do nieba. Rodzinie Endera poświęcono nie więcej niż 3-7 minut. Jeszcze mniej relacji z rodzeństwem. Valentine wypadła dosyć przeciętnie, Peter pokazał się na chwilę na ekranie jako lekko złośliwy starszy brat. Nawet scena z duszeniem Endera wyszła trochę jak braterska przepychanka. Potem błyskawicznie przenosimy się do szkoły bojowej, gdzie w kilkusekundowych scenkach mamy załatwiane rozmowy Graffa i Anderson(!) z przerwami na garść dialogów i jakieś dwie i pół bitwy w sali treningowej by zaraz przeskoczyć do przelotu na placówkę dowodzenia i nieuchronne przejście do finału (równie błyskawicznego). Dwie godziny filmu mijają nam na oglądaniu możliwie skróconych i możliwie połączonych ze sobą wyrywków z fabuły książki. W czasie seansu narastało we mnie przekonanie, że trafiłem na duży trailer fabularny, a nawet bardziej na videostreszczenie fabuły książki. Wyjmują Enderowi czujnik, bójka, dom, szkoła bojowa, bójka, jezioro, eros, zwycięstwo, happy end. I tyle. Zaraz, zaraz -czy ja powiedziałem "happy end"?
Ender właśnie zniszczył całą rasę, ale przespał się, znalazł umierającą królową(!) i nienarodzoną królową tuż obok kompleksu, z którego dowodził (!!!!) i odleciał w dal. Na scenę po napisach nie czekałem.
Grzeczny Enderek
Filmowy Andrew Wiggins jest co i raz opisywany jako geniusz i jako zabójca. Szkoda tylko, że nie widać tego w filmie. Obił dwóch chłopaków: natręta ze szkoły i Bonza ze szkoły bojowej. W obu przypadkach był dosyć łagodny, w dodatku Bonzo właściwie sam sobie zawinił, Ender tylko go odepchnął. O dalszym losie obydwu chłopców (poza śpiączką Bonza) ekranizacja milczy. Zupełnie brakuje elementu, który sprawiał, że "Trzeci" miał koszmary o tym, że jest swoim bratem Peterem. W filmie Ender ani razu nie niszczy wroga. Nawet zwycięstwo w finałowej "symulacji" zdaje się traktować raczej strategicznie. Nie kopie leżącego w twarz, nie skacze obunóż na klatkę piersiową Bonza i nie kopie go w krocze, nie rozbija twarzy przydupasów Bonza hełmem, nie kopie Mazera znienacka z tyłu, nie niszczy planety Doktorem, żeby odnieść ostateczne zwycięstwo i dołożyć Rackhamowi. Właściwie jest dobry i miły, raz jeden miga nam w oddali jego mordercza natura, kiedy w grze wchodzi do oka olbrzyma.
Geniusz strategiczny Endera również nie olśniewa. Nie jest nawet zestawiony z tradycyjną techniką walki, troszeczkę ktoś usiłował pokazać, że drony (a nie załogowe myśliwce!) poruszają się jak flota robali. I tyle. Reszta to Ender wygrywający w genialne sposoby w stylu: wprowadzenie wroga na asteroidę, ostrzelanie wroga od dołu, wciągnięcie wroga w zasadzkę. Jeden raz w scenie walki z dwoma armiami naraz pojawiła się niesamowita formacja, ale nie zabłysła przez brak porównania i fakt, że była to druga gra, z tych dwóch pokazanych w filmie.
Grzeczny Peterek, Graff i inni
W tym filmie właściwie ugrzeczniono wszystko. Dzieci nie są dziećmi, a nastolatkami. Peter to tylko złośliwy starszy brat. Graff jest dobrotliwym podstarzałym Hanem Solo bez polotu, Anderson to jeszcze dobrotliwsza czarnoskóra kobieta. Groszek to złośliwy, ale wiecznie uśmiechnięty urwis. Petra to właściwie taka niby miłość Endera. Zamiast dwóch inwazji jest jedna. Wytępione robale okazują się mniej wytępione. Planeta potraktowana Doktorem Systemem zostaje spalona zamiast rozpaść się w molekularny pył. Znika gdzieś scena mordowania dzieci-wilków. Bernard zostaje kumplem Endera. Szkoła Bojowa z wielkiej stacji zmienia się w mały przyczółek z raptem jedną salą treningową. Zmęczenie Endera pojawia się i znika w kwestiach dialogowych, ale nie na ekranie. Ludzie nie giną w myśliwcach. Polityka międzynarodowa nie istnieje, a olbrzym z gry nikogo nie zjada. Można tak wymieniać naprawdę długo.
Film
Nawet pod kątem warsztatowym film zostawia sporo do życzenia. dialogi wyglądają sztucznie i jak kolejne punkty fabuły do odhaczenia. Gra aktorska leży. Ktoś próbuje zatuszować to szybkimi ujęciami na twarze (niczym w "Człowieku ze stali", ale nie tak wprawnie). Brak scen większego napięcia, wszelkie wykręcanie rąk, duszenie, kłótnie czy bójki wyglądają nad wyraz delikatnie bądź sztucznie. Kamera i efekty specjalne są na poziomie, ale niestety nie ratują one niekonsekwentnej fabuły. Co i raz słyszymy o izolacji lub zmęczeniu Endera. Tylko słyszymy. Potencjalnie najbardziej filmowe momenty czyli bitwy w Szkole Bojowej zostały zmarnowane i obcięte do dwóch scen.
Co złego?
Właściwie wszystko. Film zły jako adaptacja. Zły jako film. Kiepski jako s-f. Nijaki Ender. Nijaka ekspresowa fabuła. Boli niewykorzystany potencjał, Boli, że w przeciwieństwie do książki film nie opowiada o niczym. Boli, że wycięto wszystko co było ciekawe i warte uwagi. (A muszę tu zaznaczyć, że pośród docenianych przeze mnie filmów są również te o nazistach-zombie) Naprawdę nie chcę wymieniać po kolei wszystkich wad tego "dzieła". Jeśli musicie, zobaczcie go w domowym zaciszu w jakimś serwisie on-line. Nie marnujcie pieniędzy. A najlepiej sięgnijcie po książkę, ponownie lub po raz pierwszy.
Film jest jak książkowy Ender - niszczy cię i zwycięża wszystkie walki w jednej krótkiej i zawierającej ciosy poniżej pasa. I nie jest to pochwała.