Żelazne Wojny - Paul Kearney

Księga III cyklu Boże Monarchie

Autor: Michał Sołtysiak

Żelazne Wojny - Paul Kearney
Trzecia odsłona Bożych Monarchii zdumiewa swą grubością. Tom trzeci (środkowy) jest jeszcze cieńszy niż poprzednie. Autor ma tendencję spadkową - coraz mniej stron na tom. Szkoda, że nie znalazłem na sieci żadnego dla tego wytłumaczenia, bo nie chciałbym oskarżać bezpodstawnie autora o sztuczne dzielenie. Dobrze, że ten tom jest choć tańszy od poprzednich.

Jedynym właściwym chyba podejściem jest więc przypomnienie na wstępie, że ważniejsza jest jakość, nie ilość. Naprawdę staram się o tym pamiętać. Jednak w przypadku poprzednich tomów ta jakość nie zawsze była pierwszorzędna. No i czasem mała ilość pozwala tylko na powierzchowny szkic. Nie uprzedzajmy jednak faktów, zacznijmy od przedstawienia samej książki.

Na pierwszy rzut oka pozycja ta prezentuje się znakomicie. Hełm na okładce może nie jest zbyt barwny, ale za to idealnie kojarzy się z wojną. Patrząc już na samą ilustrację, wiadomo czego możemy się spodziewać. Szacie graficznej i edycji nie można więc niczego zarzucić. W przekładzie również nie spotkałem się z jakimiś większymi potknięciami, co daje przesłanki, by uznać, że wykonano dobrą, rzemieślniczą robotę. Tutaj jednak znów dochodzimy do najważniejszego, czyli zawartości.

Treść jest po prostu kontynuacją wątków tomu pierwszego i drugiego - dopiero tutaj nabierają one jakiś realnych kształtów i zaczynają (w końcu!) dążyć do kulminacji i rozwiązania. Książka zaczyna się sceną gwałtu dokonanego przez wilkołaka, która w zamyśle miała być brutalna i porażająca, ale jest tylko niesmaczna, a dodatkowo burzy wizerunek jednej z ważniejszych postaci, odbierając jej jakiekolwiek pozory głębi. Po przeczytaniu pozostaje tylko stwierdzić - "no tak, typowe". W tym tomie do rangi głównego bohatera urasta żołnierz Corfe, który w sposób zaiste błyskawiczny przechodzi drogę od uciekiniera do genialnego dowódcy, jedynej nadziei na uratowanie świata przed hordami innowierców. Oczywiście dowodzi początkowo nie lubianymi barbarzyńcami, idealnie realizującymi wizerunek szlachetnego dzikusa, jedynej ostoi pierwotnego honoru. Król Abeleyn leży w chorobie i nie bierze świadomego udziału w wydarzeniach w tym tomie, a potem niestety z użyciem metody deus ex machina zostaje uzdrowiony. Uznana za zmarłą żona Corfego, jako (oczywiście) główna nałożnica sułtana staje się uosobieniem Maty Hari. Zaś mnisi, którzy w poprzednim tomie odkryli wielki sekret religii, stają się tylko elementem tła. Ich odkrycie raczej nie wywołuje wielkich reperkusji. Pradawne zło przesącza się z krainy za oceanem, źli są dalej źli, dwór zepsuty, a dobrzy kryształowi. Żeglarz, kapitan Hawkwood, występuje tylko epizodycznie. Jak już zostaliśmy przyzwyczajeni w poprzednich tomach, znowu akcja urywa się w pewnym momencie, każąc nam czekać na kolejną część. Rzekłbym - standard dla tego cyklu. Trochę już jednak to wszystko zaczyna rozczarowywać.

Autor stworzył bowiem interesujący świat, dał fundamenty ciekawej intrydze, ale potem wykorzystał ją tak sztampowo, stworzył tak ikoniczne postacie, że trudno powiedzieć cokolwiek innego jak: "dobrze się czyta, ale napisane bez polotu". Niestety, jak napisałem w recenzji tomu drugiego - "góra urodziła mysz". Niby Kearney ma całkiem sprawny warsztat pisarski, choć nie obdarza nas jakimiś powalającymi opisami i dialogami, może miał dobry pomysł, ale nie do końca wywiązał się z zadania napisania oryginalnego fantasy. Ten cykl z tomu na tom staje się jedną z wielu serii, w których dobro walczy ze złem i są czary. Po pierwszej części sądziłem, że chodzi o komercję, takie rwanie treści rzeczywiście budzi chęć dowiedzenia się, co dalej. Jednak teraz zastanawiam już raczej, czy nie chodzi o to, że autor stara się jakoś przywiązać czytelnika, bo sama treść książki nie olśniewa. W każdym kolejnym tomie znajduje się bowiem coraz większą sztampowość i schematyczność rozwiązań fabularnych. Przestaje to już być nawet "męska dark fantasy", gdyż brakuje owej mrocznej atmosfery. Jedyne co pozostało z "mroczności" to krew, ale ona sama nie wystarcza. Walczy się w tej książce dużo, ale nie ma to klasy np. Eriksona, nie mówiąc już o G. R. R. Martinie.

Podsumowując: kolejny cykl fantasy, jakich na Zachodzie wiele. Dałbym jednak jeszcze szansę czwartemu tomowi. Może autor nas w końcu czymś zadziwi i zauroczy. Na razie obserwuję tendencję spadkową. To wielka szkoda, bo świat stworzony przez Paula Kearneya jest dobrym fundamentem dla wspaniałej fantasy.