Zdarzenie

Stracony czas

Autor: Marcin 'malakh' Zwierzchowski

Zdarzenie
Chyba wszyscy kojarzą M. Nighta Shyamalana - scenarzystę, producenta i reżysera w jednej osobie, twórcę takich obrazów jak niezapomniany Szósty zmysł, czy Znaki. Specjalizuje się on w historiach niezwykłych, w których zagrożenie zawsze ma nienaturalny charakter (aczkolwiek różnie można interpretować to w odniesieniu do Osady). Zamiast zmuszać swoich bohaterów do bezpośredniej konfrontacji ze źródłem strachu, wolał budować aurę tajemniczości, niedopowiedzenia, kazał im drżeć przed tym, co nieznane. Właśnie takiemu podejściu – przedkładaniu klimatu ponad krwawą rzeź – Shyamalan zawdzięcza uznanie zarówno widzów, jak i krytyków.

W podobnym tonie utrzymane jest Zdarzenie. Fabuła wpisuje się w bardzo ogólny schemat: nie wiadomo skąd, nie wiadomo jak, ale to coś jest groźne i nie da się tego zatrzymać. Pierwszy atak ma miejsce w nowojorskim Central Parku. Ludzie nagle zamierają, po czym bez żadnej przyczyny zaczynają masowo popełniać samobójstwa. Tajemnicza epidemia rozprzestrzenia się błyskawicznie, nie oszczędzając nikogo. Rząd Stanów Zjednoczonych podejrzewa atak terrorystyczny, w którym użyta została jakaś tajemnicza neurotoksyna. Cała wschodnia część kraju zostaje postawiona w stan gotowości, zamykane są szkoły, ludzie w panice uciekają na zachód. Jednym z nich jest Elliot Moor (Mark Wahlberg), nauczyciel fizyki z Filadelfii. Wraz z żoną Almą i dwójką przyjaciół, Jullianem i jego małą córeczką, postanawiają opuścić teren metropolii i udać się na wieś, gdzie akty terroru są mało prawdopodobne.

Od tego czasu cała akcja sprowadza się do bezustannej ucieczki przed tajemniczym fenomenem, rozprzestrzeniającym się po coraz większym terenie. Najpierw ofiarami padły wielkie miasta, potem mniejsze miasteczka, wsie, aż w końcu to coś zaczyna polować nawet na małe grupki uciekinierów. Co to jest? Nikt nie wie (miałem wrażenie, że twórcy też).

Chyba jedynym atutem Zdarzenia jest fakt, iż nikt nie jest w stanie popsuć wam seansu nieopatrznym spoilerem. A to dlatego, że nawet po obejrzeniu filmu widz nadal nie ma zielonego pojęcia, co było przyczyną dziwnych samobójstw! Shyamalan nie pokusił się o znalezienie logicznego wyjaśnienia dla opisywanych wydarzeń, najwyraźniej uznając, że wszystko załatwi kilka wygłaszanych przez postacie teorii. Kilkakrotnie też padało stwierdzenie, iż niektórych zjawisk przyrody człowiek po prostu nie jest w stanie zrozumieć – i chyba właśnie ten argument jest jedynym usprawiedliwieniem, jakie scenarzysta przedstawił bardziej dociekliwym widzom.

Jednakże brak sensownego wyjaśnienia tajemnicy stojącej za fenomenem można by wybaczyć, gdyby film był chociaż odrobinę straszny. Ale tak nie jest. Nie mam pojęcia, co się stało z Shyamalanem, który podnosił tętno w Szóstym zmyśle i Osadzie, ale tak naprawdę jego najnowszy film ani razu nie przyprawił mnie o szybsze bicie serca. Większość seansu upłynęła mi na obojętnym wpatrywaniu się w ekran, a źródłem jedynych emocji byli fatalni aktorzy, wspomniane wcześniej dziury w scenariuszu (nienawidzę filmów pozbawionych logiki!) i fakt, iż z nudów zbyt szybko zjadłem cały popcorn. Świetny klimat poprzednich produkcji popularnego Nighta gdzieś się ulotnił i w niczym nie mogły pomóc luźno porozrzucane w fabule drastyczne sceny.

Jako głównych winowajców takiego stanu rzeczy należałoby wskazać odtwórców ról pierwszoplanowych, Marka Wahlberga i Zooey Deschanel. Oboje ograniczali się do pełnego sztuczności udawania paniki, a wcielająca się w Almę Zooey od początku filmu miała dziwny, jakby nieobecny wyraz twarzy (gdy pierwszy raz pojawiła się na ekranie, byłem pewien, że jest kolejną ofiarą fenomenu). Zresztą, żadnemu z członków obsady nie udało się przekazać wiarygodnych emocji, co sprawiło, że nawet w najmniejszym stopniu nie udzieliła mi się atmosfera ciągłego zagrożenia. Doprawdy, od dawna nie widziałem tak bardzo położonego aktorsko obrazu, nawet w filmach klasy B niekiedy bywa lepiej.

W niczym nie pomagała także dziwna praca kamerzysty, który wielokrotnie, starając się ukazać targające bohaterami uczucia, robił zbyt duże zbliżenia, jakby chciał rozbić aktorom nosy (widać to szczególnie w zoomie na Wahlberga podczas ucieczki przez pole). W sukurs przy bestialskim mordzie na klimacie, operatorowi przyszedł także odpowiedzialny za muzykę James Newton Howard, absolutnie nie potrafiący zgrać oprawy dźwiękowej scen z ich charakterem. Złowieszcze, pełne emocji tony przebrzmiewały w najdziwniejszych momentach, niekiedy nie znajdując odzwierciedlenia na ekranie (były sceny, w których muzyka sugerowała zagrożenie, a tak naprawdę nic się nie działo!).

Tak więc, ogólny wniosek jest taki, że z każdym kolejnym filmem M. Night Shyamalan radzi sobie coraz gorzej. Zaczął od fenomenalnego Szóstego zmysłu, potem były nieco gorsze Znaki, niepokojąca, aczkolwiek niedopracowana Osada, a w 2008 roku do kin weszło całkowicie nieudane Zdarzenie. Brak pomysłów? Brak chęci? Cokolwiek jest przyczyną tego stanu rzeczy, nie zmieni to faktu, iż najnowszy film bardzo dobrze (przynajmniej do tej pory) zapowiadającego się reżysera sprawia wrażenie zrobionego na odwal się. Jest fenomen, ale nie ma żadnego wyjaśnienia, aktorzy grają jak wzięci przypadkowo z ulicy, a większą dawkę grozy ma chyba nawet Teleranek.

Czas spędzony w kinie uważam za stracony, pieniądze równie dobrze mogłem pociąć w niszczarce, a panu Shyamalanowi życzę powodzenia w wyścigu po tegoroczne Złote Maliny.