» Opowiadania » Zajebisty singiel – Wiktor Żwikiewicz

Zajebisty singiel – Wiktor Żwikiewicz


wersja do druku

Zajebisty singiel – Wiktor Żwikiewicz

 

 

Pusta górska droga przykleiła się do zbocza niczym wąż zdechły z przepicia. Deszcz zaczął lać, gdy wyjechałem z Kings Field, gdzie wpadłem na ryzykowny pomysł, żeby zatrzymać się na lunch. Urocza panienka podała mi hamburgera smażonego zapewne na ropie naftowej. Uśmiech miała jak niebo przed deszczem i atrybuty kobiecości na podorędziu. Ale to ma raczej nijaki wpływ na smak. Inteligencja barowej sqwaw kwitła jak dwa bławatki ocienione rzęsami. Wolałbym bardziej grzeszny adres. Na moje dęte pytanie – czy posiada orientację ku czemu zmierzam – grzecznie poinformowała mnie, jak dotrzeć do gawry Hagerwooda. Musiałem zrobić minę palanta, bo wzruszyła ramionami: „Niewiele tu innych atrakcji” – westchnęła. Zgarnęła drobne nie przeliczając i z pewnym żalem odpłynęła w stronę baru. Kiedy drzwi robiły mi nad głową pożegnalne „dzyń-dzyń” usłyszałem jeszcze: „Też mi coś... Żeby chociaż miał Nobla”.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Fakt.

Przebijać się przez deszcz ku wątpliwej atrakcji może tylko kretyn uparty jak wół. Ale dla woła deszcz to pieszczota.
Wszystko sprzysięgło się, żeby obrzydzić mi tę drogę. Najpierw Szef. Teraz panienka wypatrująca wśród przejezdnych księcia. Nawet samochód uparcie odbijał na krawędź urwiska, wyraźnie oponom nie w smak błoto cieknące z gór.
Szef wezwał mnie około południa.

„Co ty chcesz mi wcisnąć?” – spytał z miną dziewicy łykającej ostrygę pierwszy raz w życiu.

Przyłożył palec do blatu swojego biurka, po czym z obrzydzeniem pchnął w moją stronę coś, co byłoby kawałkiem zaschłego wielbłądziego łajna, gdybym nie wiedział, że jest to konspekt, który w pocie czoła sporządziłem wczoraj przed wyjściem z redakcji.

„Twój pomysł, czy dostałeś w spadku od protoplastów? Hagerwood... Sprawdziłem. Rzeczywiście, psim fartem nić żywota przędzie, ale jego muzy dawno zaliczyły recykling. Znasz taki kawałek:

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

There’s a feeling I get when I look to the west,

And my spirit is crying for leaving.”

Ku swemu zaskoczeniu musiałem przyznać, że w Szefie tkwi odrobina łaski boskiej. Ale mina palanta, to najwyraźniej moje przeznaczenie.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

„No widzisz – westchnął z rozrzewnieniem. – To Zeppeliny. Komu potrzebna pamięć o rupieciach. A to więcej warte niż twój Hagerwood...”

„Profesor Hagerwood...” – zacząłem, nerwowo poprawiając kciukiem okulary.

„Daj spokój. Też mam trzy fakultety. A takim, jak ty, obcieram mleko spod nosa. Twój profesor to rekwizyt minionej epoki. Po naszemu – mumia. Chcesz gadać z mumią? Nie na mój rachunek”.

„Ten facet kierował projektem BROOKLYN – próbowałem zanęcać w kałuży. – To wciąż utajniony program...”

„Tajemnica? Młody człowieku, pewnie oglądasz się za każdą kiecką? Mogę cię zapewnić; wszędzie ta sama smutna proza życia.”

„Ależ on podobno miał kontakt z Obcymi!”

„Jeśli chodzi o podobno, to nie on jeden.”

„Gazety szalały...”

„Też szalałem za młodu, kiedy mi zagrało:
                    There’s a lady who’s sure all that glitters is gold
                    And she’s buying a stairway to heaven.

W Szefie wyraźnie wezbrała nostalgia. Stwierdziłem, że to może być moja szansa.

„Gdy chciał ogłosić wyniki badań, podobno wkroczyła armia...”

„Umówmy się – kończymy rozmowę albo wykreślasz słowo „podobno” ze swego repertuaru...”

Może zrobiło mu się przykro, że daję się czołgać jak stażysta, gdyż wzrok mu złagodniał:

„Nie wiś nade mną” – westchnął i wskazał fotel naprzeciw.

Może to był fotel ale w redakcji utarła się nazwa bliższa doznaniom w jego objęciach – krzesło elektryczne. Chodziła nawet fama, że jedna z korektorek puściła soki w tete-a-tete z naczelnym katem.

Zrobiłem miękkie lądowanie. Miało pewną zaletę – dłonie wypadły poza jego horyzont zdarzeń. Ostrożnie wsunąłem łapę do kieszeni spodni. Palce dotknęły chłodnej powierzchni mojego ostatecznego argumentu. Trochę żal staruszka, ale jak terror, to terror.

„Myślałem, że powołaniem dziennikarza jest wtykanie nosa w rzeczy mało oczywiste” – powiedziałem, żeby podtrzymać miłą atmosferę.

Jakoś to przełknął.

„Nie jesteśmy brukowcem – rozczulił mnie. – Poza tym... Kiedy wojsko chce utajniać, czyni to skutecznie. Armie nie marnowały modlitw przez tysiące lat swego różańca. Szczególnie pieszczono techniki czyszczenia przedpola i zacierania odchodów. Tymczasem profesor Hagerwood do woli hasa w Internecie. Gazety też robiły szum nie dlatego, że stary pierdziel kogoś wzruszył. Rozruch jego maszynerii, która – jak wykazali eksperci – służyła wyłącznie do pochłaniania energii, spowodował gigantyczną awarię sieci elektrycznej. Wschodnie Wybrzeże nie miało prądu przeszło pół doby”.

Siedziałem tak, że nie mógł widzieć mojej prawej graby. Oparłem ją na kolanie. W dłoni miałem to, co frajerzy z

„Kosmicznej odysei” ujrzeli na Księżycu. Skala kosmosu ogłupia, więc do końca nie zajarzyli, na co wybałuszają gały.

A miniaturka skrojona na nasz wymiar może być czasem bardzo użyteczna – nowiutka, płaska, czarna, połyskliwa.

Kciukiem uaktywniłem panel dotykowy. Ciekawe, co da się wyguglać.

„Eksperyment podobno się udał” – zauważyłem.

„Żaden ze współpracowników profesora nie potwierdził jego dobrego mniemania o sobie i swoim eksperymencie” – stwierdził Szef, a mnie olśniła idea, że warto by taką ankietę przeprowadzić wśród redakcyjnych gryzipiórków.

„Zapis kamer jest jednoznaczny – ciągnął. – Feralna czwarta minuta eksperymentu. Uczone grono, w tym również Hagerwood, traci przytomność...”

„On twierdzi, że wtedy właśnie wpadł w trans”.

„Nie wpadł, wyleciał. Na bruk. Armia kilka lat cierpliwie finansowała jego fanaberie, jednak i w generałach ocknął się zdrowy rozsądek. Zakręcili kurek fortuny.”

Może oni, ale mnie właśnie udało się uruchomić róg obfitości. Usiłowałem zerkać poniżej blatu biurka w miarę możności jednym okiem, a tam najpierw fruwały kretyńskie balony w kształcie cygar i pojawił się biogram smutasa z wąsami. Wreszcie przed wprowadzone hasło wyskoczyło metaliczne LEAD.

„Jak się pada na pysk trudno zachować klasę – Szef miał proroczą intuicję. – Ale profesor Hagerwood bije na głowę inne spadające gwiazdy. Przed dwoma miesiącami wskazano mi to indywiduum na kongresie naukowym w Los Angeles. Zmierzwione włosy, obłęd w oczach, istny szaleniec. Prawdziwa afera rozpętała się, gdy wtargnął na mównicę. Takiego potoku wyzwisk i obelg dawno nie słyszałem. Zanim wyłączono mikrofony zmieszał z błotem wszystkich fizyków liczących się w kraju. A teraz pan, młody człowieku, mniema, że z jego pijanej gadki wyłowi czterolistną koniczynkę?”

No dobra, zdecydowałem. Mój wypas mogłem z powrotem umieścić w kieszeni. Pamięć do tekstów mam absolutną – dobra redakcyjna szkoła.

„A może warto dać szansę?” – zapytałem.

„Komu? – nie łapał Szef. – Tobie czy jemu?”

„Nam – stwierdziłem bezczelnie śmiejąc mu się w twarz. – Powiedział pan: zmierzwione włosy, obłęd w oczach.

Istotnie. Ale gdyby kiedyś wyłączyć mikrofon komuś sprawiającemu podobne wrażenie, nie mógłby pan dzisiaj nucić:
                    And as we wind on down the road
                    Our shadows taller than our soul.

Okazało się, że do krzesła po tamtej stronie biurka też musi być podłączony kabel z niezłym megavoltem. Pełny wytrzeszcz – z porażenia rdzenia kręgowego pewnie.

„Ty... skąd ty to?!”

„Chyba się nie doceniliśmy” – jeszcze to mówiłem, kiedy zrozumiałem, że prosty miecz jest obosieczny.

Naczelny prawie katapultował się nad biurko, jakby chciał przeskoczyć na moją stronę. Nie wypadało dbać o komfort, kiedy Szef robi stójkę. Wstałem grzecznie i uniosłem ręce pokazując puste płetwy.

Na wszelki wypadek wycofałem się do drzwi i dopiero wtedy poklepałem kieszeń spodni.

„Ty gnojku! – tyle było pieszczoty w tym wyzwisku, że mógłby sobie pozwolić na więcej. – Spieprzaj stąd! Jedź, gdzie chcesz, gadaj z kim chcesz, tylko niech ci się do obcasa nie przylepi byle gówno...”

Byłem po drugiej stronie drzwi, kiedy usłyszałem „Wróć!”.

Czego się nie robi dla idei.

Szef był – jak Szef. Jakoś przełknął pasztet.

„Daj łapę” – powiedział.

Myślałem, że zebrało mu się na maniery, ale on sięgnął w kieszeń swoich spodni i – zanim się zorientowałem – wysypał mi na dłoń całą garść bilonu.

„Targam to jak balon balast. Zjedz po drodze hamburgera na mój rachunek, mam wrażenie, że robota nie będzie więcej warta. Jedź i wróć...”

Ten hamburger będzie mi się długo odbijał czkawką. Jeśli zdołam wynurzyć się na powierzchnię. Jeżeli jest jakaś powierzchnia. Wycieraczki zawzięcie zbierały wodę z przedniej szyby, a tyle w tym sensu, jakby topielcowi robiły przed twarzą miejsce na powietrze. To już nie ulewa, to wodospad nieba.

W świetle reflektorów zamiast asfaltowej elegancji ledwie majaczyło kipiące szare pasmo. Może ten cholerny wąż nie zdechł do końca i wciąż rzyga pianą? Coś mnie tknęło, żeby zwolnić. Łajba trafiła w kolejny zakręt. Na łuku depnąłem pedał gazu i wtedy – diabli nadali! – potrzebna była cała wstecz, a nie bezradny pisk hamulców. Zablokowane koła płynęły, gdzie im zalecił drogowskaz inercji, a ja waliłem pięścią w klakson i patrzyłem na cień gwałtownie rosnący przed maską samochodu.

– Z drogi idioto!

Może go krzywdziłem, ale to przecież nie boli.

– Błagam! Rusz się...

Gdyby czas miał właściwość gumy mógłbym się przynajmniej modlić. A jednak to nie był zmierzch epoki cudów, bo moja łajba nie do końca wpadła w poślizg. Wyczułem miękkie pacnięcie, jak w pień spróchniałego drzewa. Osiadłem na mieliźnie.

A to coś, przede mną, nawet nie drgnęło.

Reflektory oświetliły mroczną sylwetkę. Ogromną – jak widmo King Konga. Cień powoli pochylił się w moją stronę. Na lśniącej skórze wartkie strumyki rzeźbiły swoje ścieżki. Rozłożył ramiona i wsparł się o samochód. Czy resory mają więcej luzu?

Słyszałem, że ktoś krzyczy. Potem zrozumiałem, że to ja klnę jak szewc.

Tymczasem King Kong z ciekawością zaglądał pod niestrudzone wycieraczki.

Wciąż kląłem, ale przynajmniej przestałem spuszczać boczną szybę. Zwyczajnie kopnąłem drzwi i wylazłem w deszcz.

– Witam – powiedział człowiek w czarnym, ociekającym wodą płaszczu. – Punktualność nie jest pana mocną stroną.

– Profesor Hagerwood?! – jęknąłem. – Do jasnej cholery, co pan tu robi?!

– Grzeczność też... – przyznał z odrobiną smutku i przetarł prawą dłonią po dwudniowym zaroście.

Czy wilki wyją w czasie deszczu? Nie wiem, ale ja miałem taką potrzebę.

– No cooo...?! Widmo jak z horroru włazi mi pod koła... Mogłem pana zabić!

– Ty, mnie? – z jakiegoś powodu bardzo go to rozbawiło. – Wyszedłem naprzeciw, bo trzeba tu zjechać z drogi. A w taką pogodę... Pójdę przodem.

Odwrócił się na pięcie i poczłapał kilka kroków.

– Nic się panu nie stało? – imponowałem refleksem.

Znieruchomiał. Bardzo powoli przekręcił głowę w moją stronę. Zlepione strąki siwych włosów opadały mu na ramiona. W plamie twarzy nie dostrzegłem oczu, ale prawie usłyszałem szczęk, z jakim nasz wzrok skrzyżował się w powietrzu. Gdyby to były szpady, moja za chwilę poleciałaby w błoto.

– Widzę, że nie wiesz, co to prawdziwy horror – stwierdził bez sensu.

Wokół nas trwał nie szum, lecz łoskot deszczu. Gdzieś stamtąd dobiegł mnie odgłos przypominający żabi rechot. Ktoś miał ze mnie niezły ubaw.

– Schowaj się w muszelce, bo do reszty rozmiękniesz – powiedział i nie oglądając się ruszył przed siebie.

Dopiero teraz poczułem, że dla tego, co po mnie spływa, kołnierz to wspomnienie, koszula – linia obrony wzięta z marszu, a mnie robi się zwyczajnie mokro w slipach. Zakląłem ostatni raz, wskoczyłem za kierownicę i wróciłem do cywilizacji. Nie na długo pewnie – wzdrygnąłem się. Za chwilę trzeba będzie znowu wziąć prysznic. A może zgubić się w deszczu? Już widzę minę Szefa. Jak to było? Aha – „My spirit is crying for leaving”.

Udało mi się wymanewrować cywilizację z mielizny pobocza. Chwila i w smugach deszczu siwych jak kłaki Hagerwooda zamajaczył pokraczny cień mojego przewodnika przez Styks. Szedł przygarbiony wlokąc po rozlewisku poły skórzanego płaszcza. Poruszał się jak w zwolnionym filmie. I jak przystało na kretyński film, nagle po prostu zniknął.

Co jest?! Wkoło mrok smagany wodnymi pejczami, a ja gdzieś tam widzę jasną smugę, jak pęknięcie w naczyniu ciemności.

Miałem dosyć. Dałem po hamulcach. Tył wozu zbuksował i usłyszałem trzask. W tej topieli jakieś dechy nie przegniły jeszcze.

Znów deszcz pluł mi w binokle, ale pionowa szpara w mroku wciąż była na miejscu.

– Hagerwo-o-od!

Zrobiłem krok przed siebie. Tylko jeden – potem poleciałem na pysk.

Kiedy podniosłem się z klęczek – byłem w domu. Może nie do końca. Czy czegoś nie przeoczyłem w zestawie wcześniej użytych przekleństw? Raczej nie. A więc – darujmy sobie. Pomacałem ręką, tak jest – jeden, drugi, trzeci stopień. A ten skurwiel zostawił nawet uchylone drzwi. Gościnny taki.

Daleko za mną zagrzmiało. To niebo przypomniało sobie, że w chmurach ma krzemień.

Wąski korytarz. Jasność była smętną żarówką na drucie. Ośli ogon zwieszony pod stropem. Coś tam nawet bzykało. Na ścianie hak. Czarna skóra King Konga ociekała niczym świeżo zdarty skalp. Niżej para buciorów. Można by chodzić po lodowcu. Nigdy w życiu nie widziałem czegoś równie monstrualnego. Jakby amputować stopy małpoluda i sprawić z nich parę kosmatych kamaszy.

Co się uczepiłem tego King Konga? W jednym takim canoe przefrunąłbym Missouri.

– Można? – zapytałem drzwi w końcu korytarza.

– Właź. Masz tam koszulę. Gaci nie proponuję, bo tkwi w nich nasze ego... Nawet bez nas.

„A więc tak wygląda gawra Hagerwooda” – pomyślałem i dotarło do mnie, że właściwie nie wiem – jak. Zaparowanie moich szkiełek było powyżej normy. Ale od czego mamy wypas? Gadżet w pełni hermetyczny i z gwarancją na obiektywizm. Reputacja mojej zręczności została mocno nadszarpnięta na progu tego domu, ale miałem nadzieję przynajmniej jedną-drugą fotkę strzelić w miarę dyskretnie. Profesjonalny paparazzi zarabia nie dobywając z kieszeni giwery. „Rejestruj, kochana czarna skrzyneczko. Zapamiętuj, jakbym to ja był w ekstra formie. A od teraz... Niech każdy dźwięk będzie w tobie rzeźbiony jak run w granicie”.

Dosyć. Zajmijmy się doczesnością. Mojej własnej percepcji wystarczyło, żeby nie przewrócić fotela między mną, a głosem Hagerwooda. Wielki, rzeźbiony rupieć ze skórzanym obiciem – i tak by się nie dał. W czymś takim zasiadał pewnie generał George Crook roztaczając przed Geronimo wizję Krainy Wiecznych Rezerwatów.

Koszula przewieszona przez poręcz miała niezaprzeczalny urok, jej zapach był suchy. Jak sproszkowany pieprz Czejenów.

Z obrzydzeniem zwlokłem przez głowę kawałek minionej świetności. Chwilę bezradnie stałem z mokrym ochłapem w ręku. Nie wypada zawracać gospodarzowi głowy każdą duperelą. Doskonale jej będzie w towarzystwie buciorów i deszczowego płaszcza. Rzuciłem koszulę w korytarz za siebie.

Poczucie suchości uświadomiło mi, że człowiekowi trudno dogodzić. Może dla Hagerwooda był to podkoszulek, ale na mnie wisiał niczym koszula nocna. Musiałem wyglądać jak damski pajac w sukni do kostek. Dobrze, że mój wypas zaliczył, póki co, tylko krótkie video. Audio jest bezpieczne.

Skąd znamy to śliczne uczucie, kiedy jest ci zarazem przyjemnie i głupio?

W przeciwieństwie do redakcyjnego, mebel spod tyłka generała Crooka był prawdziwą szalupą ratunkową. Z ulgą padłem mu w objęcia. Teraz wystarczy zakasać rękawy. I cóż, że potrwa to wieczność?

Jest luz. Przetarłem okulary. Zrobimy lustrację.

I co? Bo ja wiem. Światła tyle, jakbym sam oczami świecił.

Aha, jest jeszcze jakaś komoda. Nie, to chyba jego biurko? Wymiar skrojony na megalityczny dolmen. Na potężnym blacie stara lampa wydawała ostatnie świetlne tchnienie przez fasetkowy klosz. Obok pełno jakichś szpargałów. Książka. Puszka od herbaty z baterią pisaków. Jeszcze książka. O raju! – ktoś zadomowił się w antykwariacie. Stos papierzysk. Drugi stos. Inkwizycja szaleje z zachwytu! Mosiężne „coś” z gałką, jak kawałek pożółkłej, rzeźbionej piszczeli. To chyba sam Władca? A może szablozęby? Zawsze sugerowałem laskom, że samiec we mnie to kiepski wzrokowiec, gdyż woli manuale. Dalej na półkach znowu książki. Zatrzęsienie. Prawdziwa Ściana Płaczu.

U jej podnóża coś się ruszyło w półmroku.

Co on tam robi?

Widziałem potężne plecy i – ramię jedno, a teraz drugie, raz tam, raz tu. Jakby macał wokół siebie. Po grzbietach książek. Nad i pod blatem biurka. Guzdrał się niczym golem na pierwszej randce ze światem.

– Gapisz się, co? – usłyszałem.

Czy hienę wzruszy uwaga, że węszy?

– I co widzisz? Starą łajzę. Zważ, że gdzieś pół wieku temu byłem taki, jak ty. Jesteś więc moją zamierzchłą przeszłością. A ty, kiedy patrzysz na mnie, widzisz... przyszłość.

– Moją? – zaśmiałem się. – Jestem raczej optymistą.

– Twoją, powiadasz. A może... nie tylko?

Obrócił się i nieco wychylił z półmroku. Jego wzrok był ciężki jak łapa King Konga. Tyle było w nim miłosierdzia, co w szpilce, kiedy przyszpila motylka do reszty kolekcji motylków.

Coś gruchnęło za biurkiem. Już zrywałem się, żeby ratować uczone ciało spod gruzów Jerycha, gdy dotarło do mnie, że antykwariat dopiero czeka na swego Wandala. Hagerwood najzwyczajniej w świecie usiadł. Widziałem w NG Channel z jaką gracją kuca nosorożec. Dobrze, że moja sansara nie zawadziła nigdy o krzesło.

Znowu zobaczyłem jego twarz. Niby patrzył na mnie, ale niezupełnie. Ogromne ręce leżały na blacie biurka, a on macał wzrokiem. Wokół mnie. I dalej.

– Co widzisz? – powtórzył, ale myślami był poza ścieżką dźwięku. – Utarło się mniemanie, że przyszłość należy do młodych... Chyba, żeby im dodać otuchy.

Miałem wrażenie, że zbiera mu się na chichot. Gdy jednak przypasowałem wzrok do drugiej połowy jego twarzy, zrozumiałem – psychiatrą nie będę. Jakby chciał mnie w tym utwierdzić; przyłożył kciuk do oka i otarł samotną łzę.

– Świat był kiedyś młody, ta planeta jak rusałka pluskała się w promieniach słońca...

Bang! I ja mam to w kieszeni! Nikt nie uwierzy na słowo, że Hagerwood sadzi takie teksty.

– A dokąd zmierza młodość? – ciągnął. – Ku doskonałości... Ku starości...

Prawie podskoczyłem, tak gwałtownie zmienił się wyraz jego twarzy. Ani cienia rozterki i smutku – esencja dzikiej, pierwotnej radości.

– O! O! – strzelił we mnie wskazującym palcem, a właściwie, niezupełnie we mnie.

Odruchowo zwróciłem głowę tam, dokąd kierował drogowskaz.

Przy drzwiach też był regał, a w nim książki i pudełka. Pudełka i książki. Jedną rozpoznałem. Do czytania nadawała się wyłącznie strona tytułowa. Dobra, głęboka literatura o wysokim woltażu.

– Z łaski swojej... – a jednak ten Hagerwood potrafił być rozbrajająco miły. – Mógłbyś oddać mi posługę, młody człowieku?

Raczej tę samą cegłę mieliśmy na myśli, więc bez ociągania sięgnąłem ramieniem i podałem mu butelkę.

– Jesteś, kochanieńka! – przechwycił ją w locie. – I ja jestem. Na chwilę wdepnąłem w tamten kapuśniaczek, ale to żadna niewierność... Mamy gościa. Teraz nas dwóch, a ty jedna. Masz dylemat i... szansę na rewanż.

Na moment znurkował gdzieś pod biurko. Kiedy znowu wychynął z przerębla w rękach miał dwa szkła. Zawadiacko przybił nimi w blat, jakby do dechy przystawiał szklane pieczęcie.

– Wybaczy pan, profesorze – roześmiałem się. – Ale beze mnie. Jestem w pracy.

Znieruchomiał. Potem przymrużył jedno oko, nieco przechylił głowę i chwilę wpatrywał się we mnie z ukosa; może dostrzegł coś, co wcześniej było wyłącznie kwestią wiary.

– A ja, to niby... – wciąż wiercił mnie wzrokiem. – Jak sądzisz?

Po chwili machnął ręką.

– Twoja strata. Ale gardzisz boskim trunkiem. To natchnienie prosto z prowincji Jalisco. Daj znak, jak pragnienie upora się z siłą woli. Ja muszę wymienić płyny. Nie jestem leszczem, a nasiąkłem w tej powodzi, co nawet błyska, ale ognia w niej tyle... co we mnie.

Wzdrygnął się, jakby miał jedną koszulę na zmianę.

Nalał sobie. Do krawędzi. I nie bardzo cackał się ze szlachetnością, wychylił jednym machem, niczym najpospolitszą ognistą wodę.

– Ooo! Taaak – sapnął, a ja w tchnieniu z jego strony mogłem się upewnić, że tequila jest istotnie przedniej marki. – A więc, jak uzgodniliśmy... jesteśmy w robocie. To znaczy, nie śpiewam na wiatr. Bo oczywiście masz tę swoją... przystawkę?

Stare pokolenie ostatnio nazbyt bystre. Najpierw Szef, a teraz ten. Zmówili się?

– Oczywiście – potwierdziłem.

– No to zawieramy układ. Ja mówię do ciebie. Do innych... ty piszesz. To twoja bajka. Mój głos zostaje jak w trumnie.

– A jeśli puszczę na jakiś serwer? Co się stanie?

– Nic – ponownie zatankował szklaneczkę, ale tym razem ruszył nozdrzami, zanim przyłożył usta do krawędzi. – Będzie mi przykro.
Rozważyłem to w myślach.

– Stoi – powiedziałem.

Hagerwood posiorbał ze szklanki. Kilka razy wydął policzki, jakby płukał zęby sfermentowanym wyciągiem z agawy. Jego oczy rozszerzyły się. Pewnie sięgały, gdzie wzrok nie sięga. Może nad płaskowyż Mesa del Norte? Podniosły nastrój nigdy nie jest długowieczny. Profesor zakończył jego żywot pakując paluch w ucho. Chwilę powiercił, a potem z satysfakcją zaczął podziwiać urobek paznokcia.

– No więc? – docenił również moją obecność. – Pytanie z gatunku zasadniczych: po cholerę tu jesteś?

– Jak wspomniałem przez telefon...

– Ech – sapnął i kiwnął w moją stronę uświnionym palcem. – Wiesz co będzie jak to wróci do ucha? Wyleci drugim.

Dobra. Przestawmy zwrotnicę na zawodowstwo.

– BROOKLIN – powiedziałem.

Ziewnął.

– A nie wolałbyś czegoś ze slumsu w Ciudad de Mexico?

– Chciałbym dowiedzieć się czegoś o pańskim projekcie.

Profesor zachichotał.

– No, to trafiłeś pod zły adres – stwierdził. – Powinieneś pogawędzić z porucznikiem Cobamą.

– Mój dobry nieznajomy. Kto to?

– Duch sprawczy! – zawołał z tajemniczą miną i dolał sobie tequili. – Duch poruszyciel!

Rozejrzałem się.

– Jest tu gdzieś potencjometr?

– Do czego? – wlepił we mnie wzrok Aktywnego Alkoholika.

– Chciałbym obniżyć nieco abstrakcyjność naszego dialogu?

– A, dowcipas... Ma być łopatologicznie? Postaram się, ale nie obiecuję. No więc, razu pewnego był sobie porucznik Cobama. Umiał czytać. Szmatławce pochłaniał jak płetwal plankton. Bardzo lubił te, które redagowali paranoicy od teorii wielkiego spisku. Nie gardził też UFO, duchami i homeopatią. Im coś bardziej popaprane tym fajniejsze. Ale hymn jego życia to „światło w tunelu”.

– Nie łapię...

– Jeszcze kilka lat temu dziennikarze byli inteligentnymi ludźmi. Coś się zmieniło?

– Mam nadzieję, że...

– Ja również. A więc... Porucznik przeżył w dzieciństwie to, na czym niejaki Moody zrobił kasę. Kojarzysz? Podobno w czasie operacji wyrostka Cobama odleciał. Zresztą, nieważne. Kiedy później poczytał, że innym także się to zdarzało, uświadomił sobie wagę tego przeżycia. Opowiadał o nim na lewo i prawo, aż trafił na generała Sunlighta. Nie był i nie jest to heros pól bitewnych, ale mundur „wpływowego idioty” pasuje do niego jak ulał. A skoro mowa o wpływach... pozwolisz, że poleję. Jak twoja siła woli?

– Niezłomna – powiedziałem.

– Ee.. – skrzywił się. – Zwyczajnie skostniałeś w cnocie. Ale do rzeczy... Rozumowanie Sunlighta, któremu Cobama opowiadał o „życiu po życiu”, da się streścić jak elementarz pierwszoklasisty. Jest węgiel drzewny, saletra, siarka, to pożenimy i władujemy do rurki. Jest optyka i energia fotonów, zrobimy laser. Jest grawitacja, to gdzieś na jej dnie pogrzebane jest wielkie BUM! Z wszystkiego da się strzelić. A jeśli jest „światło w tunelu”... Tylko czy jest? Sunlight doszedł do wniosku, że skoro umierający widzą światło i tunel, to gdyby postrzeganie tego fenomenu wcisnąć przeciwnikowi... Może nie trzeba by do niego strzelać.

– Jak to? – trochę późno ugryzłem się w język, ale mundurowa logika była rozbrajająca.

– Jakoś nie olśnił cię słoneczny promyk. Mnie też. Ale Sunlight lubi oszczędzać amunicję.

– Tacy kretyni wydają rozkazy naszym żołnierzom? To cud, że ciągle jesteśmy supermocarstwem.

– Ci od rozkazów przeważnie kończyli West Point. A Sunlight... Zwyczajnie, miał tatusia w Pentagonie. Więc wyrósł na szefa marketingu. Głupi jak fruitcake, ale przekonujący dla przełożonych. Z drugiej strony w armii powszechne jest przekonanie, że przypadek to najgorszy wróg. Burzy cudowny militarny porządek. Jeśli więc coś jest przypadkiem, to powinno przestać nim być! Ta właśnie złota maksyma, plus wpływowy idiota w stopniu generała, zaowocowały po kilku latach programem BROOKLIN.

– A pan? Jakie wiatry tam pana przygnały?

– Podmuch z Sierra Madre de Chiapas.

– Z tego co wiem, nigdy nie darzył pan Departamentu Obrony szczególną miłością.

– Miłość... Miłość ducha i miłość brzucha, to dwie strony medalu za odwagę. Uznałem wprawdzie, że projekt jest kompletnie popaprany, ale kasa na badania była gigantyczna. Doszedłem do wniosku, iż bez kłopotu wystrugam coś na boku. Od badania „światłości niebieskiej” bardziej interesowała mnie grawitacja. Ryzyko wydawało się niewielkie, bo ci co w armii dają kasę są nieźli w rzeźniczym fachu, ale nie mają pojęcia o składaniu do kupy.

– Armia jest naprawdę tak naiwna? Proszę wybaczyć...

– Nie! Absolutnie nie. Ale nikt nie miał pojęcia, jak złapać srokę. Aby piękna idea Cobamy i Sunlighta nabrała cielesności wypadało podjąć grę wstępną. Do mnie należała propozycja.

– Tunele, które widzą umarlacy badał pan za pomocą generatorów wysokiej grawitacji?

Hagerwood ziewnął i zerkną na mnie jak na keks.

– Przecież to kompletnie bez sensu – przełknąłem urazę. – Nawet najgłupszy trep musiał się w końcu zorientować, że kręci pan własne lody.

– Nie masz zadatków na generała. W wojsku liczy się efekt. Można badać broń palną za pomocą macania bramina, byleby na końcu karabin strzelał celnie.

– Barocco, barocco – jęknąłem. – Moglibyśmy bez ozdobników?

– Nie trawisz belcanto? Też wolę Wagnera. Od początku uznałem projekt Sunlighta za kretyński. On szukał kamienia filozoficznego, a ja zawsze mogłem oświadczyć, że ten inkluz w ogóle nie istnieje. Armia spałaby spokojnie i przestała śnić o zbrojeniu nowej „Grubej Berty”. Bez względu na wyniki, moja wiedza na temat grawitacji byłaby o niebo większa. A zapłaciliby za to bankierzy w mundurkach.

– Ale po co te podchody? Można było wprost zaproponować prace nad tym co pana interesuje. Byłoby jasno i logicznie.

– Zgadza się, ale utknął bym w kolejce do wyciągu na szczyt. I to niewiadomo na jak długo. Przemysł zbrojeniowy realizuje dziesiątki, jeśli nie setki projektów. Tymczasem pod kiecką Sunlighta można było od razu brać się do rzeczy. Kasa przekroczyła masę krytyczną. Byłbym idiotą gdybym nie skorzystał.

– Ale co tak naprawdę miało być przedmiotem pańskich badań? – moja sansara najwyraźniej weszła w kolizję z linią produkcyjną keksów. – Da się to opowiedzieć w jakiś prosty sposób? Żeby dziennikarz zrozumiał.

– A czy dziennikarz ma pojęcie o życiowym dylemacie Einsteina?

– Każdy facet ma w życiu problemy, właściwie jeden.

– Co ty powiesz?

– Nie analizowałem tego pod kątem Freuda.

– A trzeba było. Świat piał z zachwytu nad wielkim fizykiem chociaż mało kto go rozumiał. Tymczasem Albert był zachwycony sobą coraz mniej. Przez ostatnie trzydzieści lat życia zastanawiał się jak załatać dziurę.

– W czym?

– W swojej konstrukcji myślowej. Opublikowanie szczególnej teorii względności można porównać do uderzenia siekierą. Pieniek poważnej nauki rozpadł się na dwa klocki: fizykę relatywistyczną i kwantową. Pierwsza dotyczy skali makro, a więc podstaw naszej rzeczywistości takich jak grawitacja, czy światło. To dzięki niej możemy opisywać ciała w ruchu i oddziaływania planetarne. Grawitacja jest w tym wypadku zakrzywieniem przestrzeni w pobliżu dużych mas.

– Ale mamy jeszcze podszewkę – przyciąłem jego wykład.

– Chaos kwantowej nieprzewidywalności był dla Einsteina przeciwieństwem jego uporządkowanej gry w kręgle. Albercik musiał być nieźle wkurzony na Bohra i resztę. Grzebali w atomach. Rozpieprzyli tak piękną koncepcję. Pęknięcie było jednak faktem. Przez kolejne dziesięciolecia bataliony fizmatyków kombinowały, jak pogodzić ogień z wodą. Trzeba im przyznać, fantazję mieli sporą. Teorie mnożyły się, jak króliczki. I tak mamy: struny, superstruny, membrany, piąte, szóste, siódme... ente wymiary. W tym część zwinięta lub zakrzywiona. A wszystko po to, aby połączyć Jin z Jang i wyprowadzić kwantową teorię grawitacji.

Może w tym szaleństwie jest metoda? Nie wnikam. Rozdzielanie struny na czworo nigdy mnie nie pasjonowało. Zastanawiałem się natomiast, czy można wytworzyć sztuczną grawitację.

– Zaradni robią rotację.

– Widzę, że ktoś w przedszkolu spadł z karuzeli.

– W hamującej windzie...

– Przyjacielu obawiam się, że fizyka nie jest twoją mocną stroną. Kochasz się w namiastkach. Ja mam na myśli prawdziwą sztuczną grawitację. Jednak szczegóły to dla ciebie imponderabilia. Powiem zatem krótko – stworzyłem rdzeń grawitacyjny zwany również strunerem. Dzięki temu urządzeniu oddziaływania z mikroświata wykorzystałem do wywołania efektu w skali makro. Sztuczne ciążenie stało się faktem.

– To super – powiedziałem bez przekonania.

– Nie szukałem ogólnej teorii wszystkiego. Nie interesuje mnie. Moim zdaniem fizykę relatywistyczną i kwantową sprowadzić do wspólnego mianownika jest równie trudno, jak kobietę i mężczyznę. Tymczasem fakt, że istniejesz jest dowodem na to, że twoja mamusia i tatuś doszli do porozumienia. Dawniej mówili, że Amorek strzela z łuku. Ja jestem właśnie takim Amorem. Pożeniłem obie fizyki. Też mam swój łuk i pulchny tyłeczek. Pomieści wszystkie teorie.

– A jak trafi tam strzała? – palnąłem, ale dowcip był średni.

Hagerwood nie docenił mojego poczucia humoru, chociaż siermiężność jego skojarzeń również pozostawiała wiele do życzenia.

– Dokonałem przełomu w fizyce – kontynuował. – A jednocześnie musiałem odstawiać szopkę przed Sunlightem i jego trupą. Konsekwencją było to, że z biegiem czasu mój zespół dostał rozdwojenia jaźni. Jedni prowadzili badania, drudzy robili teatr ze świetlistym tunelem w roli głównej. Bardzo odpowiadał mi taki układ, ponieważ szefem grupy teatralnej był niejaki Rappaport. Doktor fizyki, ale przez przypadek. W dniu kiedy został poważnym siedmioletnim mężczyzną, obejrzał „Pół żartem, pół serio” i na zabój zakochał się w niejakiej Monroe. Jako nastolatek śnił o Hollywood. Ale sny pryszczatych rzadko się spełniają. W rezultacie Rappaport zaliczył jakiś prowincjonalny half-Harward. Do drążenia tuneli, dzięki artystycznym inklinacjom, zabrał się jednak z autentycznym zapałem. Niewykluczone, że miał nadzieję zobaczyć tam świetlistość swojej Marilyn. A propos... Gdzie moje natchnienie?

Profesor sięgnął po butelkę i cmoknął w okolicę kodu kreskowego. Następnie zdjął złotą nakrętkę.

– Zabawmy się w dwa gołąbki – szepnął z czułością.

Nie lubię trójkątów. Walet był wyraźnie zbędny w tym towarzystwie.

Hagerwood strzelił z gwinta jak rasowy kloszard.

– Jakaś ty leciutka. Ulotna nimfa – wyznał kończąc tete-a-tete.

Uniósł rękę i spojrzał na butelkę pod światło.

– O! Ale ty... – w głosie profesora zabrzmiał miłosny zawód. – Jesteś po prostu pusta. Tymczasem ja... nie jestem platoniczny. W dodatku rajcują mnie inteligentne muzy.

Butelka szerokim łukiem poleciała w kąt pokoju. Wbrew moim oczekiwaniom nie stłukła się, tylko łomotnęła i odskoczyła od podłogi.

– No widzisz przyjacielu – powiedział. – Ja to ja. Ty to ty. Lubię cię. Sam zresztą nie wiem dlaczego.

Po tej deklaracji zanurkował pod biurko. Wzgardzona kochanka brzęknęła. Widocznie doturlała się do koleżanek z haremu. Tymczasem maharadża przetrząsał kartony. Po chwili wynurzył się, a w jego oczach znów dostrzegłem młodzieńczy zapał.

– A one... Widzisz... Jak to one. Przychodzą i odchodzą. Mimo to życie jest piękne. Lubię cię. I dlatego zaśpiewam ci piosenkę. Zawsze śpiewam piosenki kumplom. A ty jesteś przecież mój kompan, co? Może nie do flaszki, ale igraszki ducha to prawdziwa orgia. Przyjacieluuu ser-decz-ny.

Ilość tequili, którą wyrąbał całkowicie uwiarygodniała to wyznanie. Prawdopodobnie sztacheta w płocie miałaby identyczne zadatki na przyjaciela. W chwilę później gospodarz zaintonował pierwszą zwrotkę. Tak długiej i sprośnej pastorelli nie słyszałem nigdy w życiu. W miarę przyzwoite kawałki apologizowały wyczyny napalonych cheerleaderek. W dodatku bard dysponował rozbrajającym falsetem.

Moja purytańska przyzwoitość zaakceptowała wyłącznie refren:

Bo w króliczku bestia drzemie

Pieprz ją

Tak, jak ona ciebie

Kiedy song wyparował jak feromon z cloaca maxima, Hagerwood przygarnął kolejną flaszkę. Z szamańskim pietyzmem dokonał inicjacji.

Czknął. A potem, jak gdyby nic, powiedział:

– Wydawało mi się, że Rappaport doskonale rozumie istotę ściemy. Zgromadził tony dziwacznej aparatury zmajstrowanej przez natchnione media. OK! Literaturę przedmiotu przywoziły ciężarówki. OK! Umowy ze specjalistami od voodu i innych kabał obciążały budżet tak poważnie, że Sunlight był wniebowzięty. OK! Kiedy jednak usłyszałem, że na potrzeby teatru zaanektowana została stołówka, a jej ściany oraz sufit obito czarnym aksamitem, w mojej głowie zapiał policyjny kogut. Ze zdumieniem odkryłem w sobie abstrakcję poczucia obowiązku. Postanowiłem per pedes pod ten adres. Do dzisiaj nie wiem, jakim fizykiem był wówczas Rappaport, ale scenografią do filmów Kinga podbiłby każdą publikę. Na zdrowie!

Łyk z butelki miał objętość zastrzyku usypiającego dla mastodonta.

– W królestwie Rappaporta było ciemno niczym w przedsionku tej cholernej świetlistości, której podobno szukaliśmy – Hagerwood przymknął oczy, jakby próbował przywołać obraz rozcieńczony tequilą. – Jakieś dziwne indywidua snuły się w gąszczu kabli zwisających z sufitu niczym liany w dżungli...

Pomyślałem, że ktoś tu próbuje złapać poetykę Mistrza z Bangor.

– ...Pośrodku sceny stało pięć foteli wyszarpanych, na mój gust, z F/A 18. Ustawiono je wokół czarnego walca metrowej średnicy. Jego podstawa sensownie i racjonalnie opierała się na podłodze, natomiast góra... ginęła w czerni zgęstniałej pod stropem. O rany! Co ja będę gimnastykował język? Chcesz zobaczyć jak to naprawdę wyglądało?

– Chciałbym, ale... Ma pan zdjęcia?

– Tym ci chyba nie zaimponuję?

– Zapis wideo?

– Dziennikarskie wścibstwo jest nieokiełznane. Ale wiesz... Wszystko kosztuje.

– Nie chwytam.

– Jesteś przekonany, że chcesz zobaczyć teatr Rappaporta?

Miałem poczucie, że coś rozłazi się w szwach. Albo ja traciłem kontakt z rzeczywistością i zdolność rozumienia rzeczy prostych, albo wyciąg z agawy na amen przesiadł się ze szkła w osobowość pana profesora.

– No to fru! – powiedział Hagerwood.

Wypasiony cud w kieszeni moich spodni zawibrował w tym samym momencie. Kiedy sięgnąłem po niego ręką połączenie zostało przerwane. Postanowiłem sprawdzić, kto mnie ściga. Na ekraniku wyświetlił się numer. Nic mi nie mówił. Postanowiłem, że sprawdzę później i oddałem kieszeni jej własność.

Spojrzałem na profesora za biurkiem. Profesor był, ale nie było biurka.

Kompanów od igraszek ducha połknęła ciemność.

Z foteli nas nie katapultowało, ale teraz scenariusz dopuszczał taką możliwość. W F/A 18 Hornet, jak w każdej maszynie bojowej pod tyłkiem tkwi szansa na promocję życia.

W mrocznej przestrzeni widziałem kilku facetów lawirujących pomiędzy zwisami kabli, których przedłużenia zaścielały podłogę. Niemrawo przechadzali się w gęstwinie, od czasu do czasu zwracali ku sobie twarze i bezgłośnie poruszali ustami. Ktoś pochylał się, ktoś prostował i chwiejnie brnął dalej przez wężowisko.

– Co jest?! – jęknąłem zaskoczony.

– Sam chciałeś zobaczyć.

– To jakaś prezentacja multimedialna?

– Właśnie mamy końcowe odliczanie. Rappaport, to ten rudy z fenickim wyrazem twarzy... Widzisz jego oczy? Już mu zachodzą mgłą. Pełna ekstaza. Reszta to płotki więc nie będę wdawał się w szczegóły.

Zwróć jednak uwagę na to stadko dziwolągów.

Mój wzrok powędrował, gdzie jeszcze nie był.

Stało tam pięciu, w tym jedna ona.

– Ci dwaj z drinkami, to biznesmen z Oklahomy i pedofil z Nowego Orleanu – Hagerwood zmarszczył czoło. – Albo... odwrotnie. W każdym razie, ten z biblią to na pewno pastor. Siedem żon, jak przystało na mormona. Każda w innym kawałku stanowych puzzli. Ta rozłożysta afrokalifornijka jest żoną machera od voodoo. Przeznaczenie, pod rękę z Rappaportem, sprowadziło tu wszystkich.

– A ten piąty? – zdezorientowany próbowałem uchwycić brzytwę racjonalności.

Profesor zachichotał.

– Nie pytaj, bo będę zobowiązany do odpowiedzi.

– Ale o co chodzi?

– No dobra, powiem. Gość podpadł federalnym. Chcą go nominować do wyjścia. To seryjny morderca. W czasie reality show objawił mu się archanioł Manson i kazał kontynuować dzieło. Każdy gliniarz w kraju ma w kieszeni rozgrzeszenie in blanco.

– Zaraz, zaraz... Gdzie my jesteśmy?

– Chciałeś. W teatrze Rappaporta każdy ma skecz do odegrania.

– Pan też?

– Każdy. Nawet ty.

Gdybym miał sierść na plecach, to zjeżyłaby się wzdłuż kręgosłupa jak u psa czekającego na wschód księżyca.

– Masz cykora? – uśmiechnął się Hagerwood. – Wyluzuj. Wszystko to margines. W szczególnych przypadkach również społeczny. Nieważne. Oto clou programu...

– Gdzie?

Profesor wskazał czarny walec otoczony kręgiem foteli.

– Rappaport przyszedł do mnie i stwierdził, że sztuka gotowa, ale brakuje ducha. A ja mu na to... Co mnie to obchodzi? Twoja działka. No to on... Chyba kwadrans przestępował z nogi na nogę, aż w końcu wypalił: „Jesteś mi potrzebny, Maestro.” Zapytałem, czy na pewno ja. Na co wyrecytował: „Może nie do końca pan, ale to, co pan zmajstrował”. Przysiadłem wtedy z wrażenia. I jak widzisz, nie podniosłem się do dzisiaj. Siedzę dalej. A on zwołał kilku chłopa i wynieśli z pracowni rdzeń grawitacyjny. „Sens nieważny, profesorze. Trzeba Sunlightowi walnąć czymś po oczach” – usłyszałem. Tak moje epokowe dzieło, udowadniające pośrednio prawdziwość teorii strun, zdegradowane zostało do roli statysty wnoszącego na scenę halabardę. Potem Rappaport kazał obudować rdzeń tym pretensjonalnym czarnym gównem i świątynia była gotowa. Plemię Wachutu ma swój totem.

Mój umysł próbował zdusić skomlenie do księżyca.

– A propos, czas na wejście wodza – zaanonsował Hagerwood.

Rozległ się teatralny brzęczyk. Uchylone drzwi wpuściły trochę światła, gwar podekscytowanych głosów i kilku facetów w garniturach od garnizonowego krawca.

– Ten największy swojak to oczywiście Sunlight – komentował mój kompan. – Reszta to dwór. Co prawda, do dzisiaj nie wiem, kto gra, a kto tańczy. Teraz będzie popis savoir vivre’u i etykieta. Możemy to pominąć. Myślę, że dziesięć minut będzie w sam raz.

– Na co?

– A co robisz, dzielny redaktorku, gdy rozmówca złapany w dyktafon pieprzy bez sensu? Przewijasz, prawda? No, to przewijamy.

Musiałem mieć durny wyraz gęby, bo Hagerwood zajrzał mi w oczy i dodał:

– Widzisz... Proponowałem, żebyś się napił.

Pić nie piłem, ale w towarzystwie zdeklarowanego miłośnika tequili, poczucie wspólnoty plemiennej wzięło górę. Szatańskie urządzenie w mojej kieszeni znowu dostało dreszczy. Sprawdziłem numer. Ten sam. I tyle samo z połączenia. Spojrzałem na Hagerwooda. Mógłbym przysiąc, że butelka w jego dłoni zawiera sporą dawkę pokus. Tymczasem była pusta.

– Chwila. Cóż znaczy chwila – chichotał profesor. – Coś jest. Potem tego nie ma. A oni? Spójrz. Drepczą jak padlinożercy wokół ciepłego trupa. Jest w nim duch, czy już sobie poszedł?

Odnalazłem wzrokiem Sunlighta. Wycofał się z pierwszej linii i okopał w półcieniu. Siedział tam, z nogą założoną na nogę, w samym końcu sali. Jego fakujący, gestem zapożyczonym z wyższych sfer dłubał w generalskim uchu. Gdzieś to widziałem, w wersji hard.

Tymczasem, co odważniejsi, współplemieńcy generała dreptali już wokół totemu. Pastor jakoś dopasował wymiar biblii do bocznej kieszeni marynarki. Madam Voodoo z dziewiczym wdziękiem poskramiała swawolny loczek. Nieco na stronie, dwaj miłośnicy drinków w pośpiechu dopełnili toast.

Ten piąty... No właśnie – piąty utykając szedł w moją stronę. Spojrzał mi w oczy. Wzdrygnąłem się. Patrzyły na mnie dwie szklane kulki. Życia w nich tyle, co w atrapach wstawionych w myśliwskie trofea. Byłem tu, ale raczej mnie nie widział.

– Podzielasz moje wrażenie, młody przyjacielu, że jesteśmy zbędni w towarzystwie? – zagadnął Hagerwood.

– Robi się ciasno – przyznałem.

– Może wypada ustąpić miejsca? – rozważał.

Chciałem się podnieść, ale powstrzymał mnie niedbałym gestem.

– Po pierwsze, byliśmy pierwsi – zauważył. – Po drugie, nie wydaje się, żeby mieli rezerwację. Po trzecie, jeśli ich paranormalka jest tak niebotyczna, jak twierdzi Rappaport, to sobie poradzą. Po czwarte...

Chwilę przyglądał się delikwentowi zmierzającemu w moją stronę.

– Odnoszę wrażenie, że jest tobą bardziej zainteresowany niż fotelem.

Z jakiegoś powodu bardzo go rozbawiło to stwierdzenie. Zyskałem już pewną odporność na profesorskie poczucie humoru, ale kiedy apostoł Mansona pochylił się w moją stronę, przeszła mi ochota do śmiechu.

Jeśli mnie nie widział, to nie znajdowałem racjonalnego powodu do transformacji dewianta w słodkiego cherubina. Oczy mu rozbłysły, jakby chłopczyk wygrzebał w piaskownicy zakopanego tydzień wcześniej ukochanego G.I. JOE.

– Spójrz na Madam Voodoo! – głos dotarł do mnie niczym z budki suflera. – Amazonka dosiada wierzchowca.

Odruchowo zerknąłem w jego stronę. Kobieta stała przy fotelu, na którym królował Hagerwood. Odwróciła się do niego w sposób odrobinę nieprzyzwoity, potem usiadła mu na kolanach. Jęknął.

– Uwielbiam to. Wielka masa i zero grawitacji – zarechotał.

Madam Voodoo zwróciła twarz w moją stronę i powiedziała głosem profesora:

– Jak mnie znajdujesz?

Zbaraniałem. Byłem przekonany, że aktorzy Rappaporta nas nie widzą.

– Prochy mojej mamuśki wpadają w zachwyt – perorował Hagerwood. – Zawsze chciała mieć córeczkę, ale tatuś podrzucał nie te chromosomy. Do dziesiątego roku życia próbowała przystrajać mnie w stare sukienki. Zresztą, co ja pierdzielę? Ty to masz problem...

Rozejrzałem się. Piątego nie było. Najtrudniej dostrzec coś, co jest blisko.

Aktorzy zajęli swoje fotele. Pewnie dlatego... czułem się trochę nieswój. Czy ja to ja, czy raczej on? Spojrzałem na ręce. Długie palce mogły wspomagać talent pianisty, albo czule głaskać grdyki ofiar.

Wewnętrzną część lewej dłoni zdobił siny tatuaż pentagramu. Prawa była czysta, ale powyżej nadgarstka apostoł zakarbował przemiany bytu w niebyt. Blizna najbliżej łokcia roniła jeszcze krwawą łezkę.

Przeszedł mnie dreszcz. Już nigdy nie przebiorę się na Haloween.

– Nie wczuwaj się tak – powiedziała Madam Voodoo. – Ja się nie wczuwam, ale napić bym się napił. Tylko butelka już pusta.

W krąg foteli wszedł Rappaport. To już nie był ten byle jaki rudzielec. Musiał się nagimnastykować w garderobie. Czarny frak, cylinder, białe rękawiczki i laseczka ze srebrną gałką przemieniły go w grabarza z westernu.

– Szanowni państwo – zagaił, zdejmując archaiczne nakrycie głowy. – To wielki dzień.

Ściągnął rękawiczki i wrzucił je do cylindra. Następnie rozejrzał się, gdzie odstawić rekwizyty. Jeden z sierżantów podpierających ścianę zdał egzamin dobrego statysty. Przejął zbędne już atrybuty elegancji.

– Z łaski swojej... To też – mistrz ceremonii wskazał szklanki na podłodze.

Musztra nie była sierżantowi obca.

– A więc... Szanowni państwo! – zagaił Rappaport. – Zebraliśmy się tutaj, aby dać świadectwo epokowemu wydarzeniu. Dzisiaj ujrzymy to, z czym nie zetknął się jeszcze żaden człowiek...

Teatralnie zawiesił głos. Powiódł wzrokiem po zebranych, jakby w szacownym zgromadzeniu szukał swej Marilyn.

– Żaden człowiek... Przynajmniej w życiu doczesnym. Ten przełom ludzkiej historii stał się możliwy dzięki światłemu mecenatowi...

Tu skłonił głowę w stronę Sunlighta.

– Dzisiejszy sukces nie byłby również możliwy bez genialnego umysłu profesora Hagerwooda. To właśnie on, w sposób unikalny, powiązał współczesne teorie fizyczne z pradawną kulturą i światem ducha. Jak państwu zapewne wiadomo, teoria strun, która fascynuje największe umysły naszej epoki, przewiduje istnienie przynajmniej dziesięciu wymiarów opisujących rzeczywistość. Tylko trzy z nich, to wymiary otwarte.

Pozostałe są zakrzywione do wielkości subatomowych. Więc nie mogą być postrzegane. Taką wiedzę przekazuje się adeptom fizyki na całym świecie. Tymczasem, profesor Hagerwood uświadomił nam, że rzeczywistość nie kończy się na trzech pełnych wymiarach. Jest jeszcze jeden, który wszyscy dobrze znamy... Znamy, ale nikt wcześniej nie odważył się nadać mu tego miana. Podnieść do rangi fizycznego wymiaru. A przecież świadomość, tak – właśnie świadomość, trzeba traktować również jako wymiar. Bo świadomość, to coś więcej niż osobowość. Poszczególne osobowości tworzą w niej struny porównywalne z tymi, o których mówią fizycy.

– Ale gówno! Ile razy tego słucham mam wrażenie, że paranoja jest wśród nas – sapnęła Madam Voodoo. – Gdzie ta cholerna butelka?

Najwyraźniej profesor zapomniał, że jej zawartość stała się elementem jego jaźni.

W mojej kieszeni ocknął się wibrator GSM. Spojrzałem pytająco na Hagerwooda. Sterana życiem sqwaw usprawiedliwiająco rozłożyła dłonie.

– Przelecimy ceremoniał – powiedziała. – Popisy werbalne Rappaporta można olać. Ale jego szczytowanie to prawdziwa oda do zmysłów.

Tym razem przewijanie było krótsze.

– ...Według wielu autorytetów naukowych nasza trójwymiarowa rzeczywistość wywiera ciśnienie na masę. Próbuje ją wypchnąć w inne wymiary...

Znów byliśmy audytorium Rappaporta.

– ...Jednak owa masa, po odkształceniu do pewnej granicy, uparcie wraca do naszego świata. Przypomina to ruchy spławika na wodzie. Tak, jak spławik powoduje powstawanie fali, tak masa generuje fale grawitacyjne. To jeden ze sposobów, w jaki współczesna fizyka objaśnia mechanikę świata. Zatem... skoro przyjęliśmy, że świadomość jest pełnoprawnym wymiarem, logiczną konsekwencją jest, że profesor Hagerwood, konstruując struner, udostępnił nam klucz do zjawisk, które zwykliśmy określać przymiotnikiem: paranormalne. Rdzeń grawitacyjny pozwoli nam dzisiaj zobaczyć świetlistą drogę, jaka otwiera się przed tymi, którzy odchodzą z naszego świata trzech wymiarów. Sam struner nie byłby jednak wystarczającym narzędziem. To tylko żagiel. Aby zajrzeć za linię horyzontu potrzeba jeszcze wichru świadomości.

Dlatego też poprosiłem o współpracę ludzi o niezwykłym potencjale psychicznym...

– Mówi o mnie? – zadrwił profesor. – Nieee... On namaszcza geniuszem te szproty. Pastor bez owieczek, żona wodzireja trupów, pieszczoch tulący pluszowe misie, wymoczek z garścią kompleksów i milionem na koncie oraz współczesny Kuba Rozpruwacz. Mieszanka piorunująca.

– No właśnie! – stwierdził Rappaport. – Skoro mamy jasność w tej kwestii... Czas przystąpić do dzieła. Proszę wszystkich zgromadzonych na sali o bezwzględne zachowanie milczenia. Zarówno podczas rozruchu strunera, jak i w dalszej fazie eksperymentu. Pragnę podkreślić, że nasza próba jest absolutnie bezpieczna...

– Skąd ten optymizm? – wierność Madam Voodoo została wystawiona na ciężką próbę. – Jej mąż także przeżył moment zachwytu nad repliką muzealnego pasa cnoty. A przecież, gdy mamy sejf, to pojawienie się kasiarza jest kwestią czasu.

Ku chwale materii, te akurat fale dźwiękowe, jakoś nie docierały do uszu Rappaporta. Nie miały więc szansy wytrącić go z roli wodzireja.

– Madame und Monsieur – języki obce najwyraźniej nie były jego mocną stroną. – Proszę wszystkich o nałożenie gogli, które dostali państwo przy wejściu.

Moja ręka sięgnęła do kieszeni. Znałem jej zawartość. Tymczasem wielka łapa z piętnem pentagramu wyciągnęła stamtąd plastikowe okulary, w których miejsce szkieł zajmowały połyskliwe, nieprzejrzyste płytki.

– Wygląda, że będę musiał po omacku – powiedziała Madam Voodoo. – A gdzieś zapodziała się biała laska.

Apostoł Mansona założył okulary. Trochę uwierały u nasady nosa. Ale to można przeżyć. Szkopuł w tym, że mój ogląd sytuacji w pełni pokrył się ze zrozumieniem.

Natomiast podekscytowany głos Rappaporta dalej rozkwitał w ciemności, niczym sen nocy letniej:

– Grupa „Otello” i zespół „Lear” proszę uruchomić zasilanie strunera. „Julia” kontroluje aparaturę pomiarową dla wymiarów X, Y, Z. „Romeo” w pełnej gotowości. „Tytus Andronicus” przygotować monitoring połączenia świadomości w grupie „Dezdemona”. „Ofelia” rozruch aparatury pomiarowej dla wymiarów ukrytych.

Słowom Rappaporta towarzyszył początkowo świst przypominający start klimatyzatora. Dołączyły do niego popiskiwania elektroniki, brzęczenie transformatorów i odgłosy tupoczących nóg. W pewnej chwili głośny rumor poprzedził prawdziwą erupcję soczystych przekleństw. Ktoś ewidentnie wyłożył się na kablu.

– Ehej! Wiąchy to moja działka! – zaprotestował Hagerwood.

Najwyraźniej miał ochotę sięgnąć do swego arsenału, ale został rozbrojony przez trzask głośnika.

– „Tytus Andronicus” melduje połączenie świadomości w grupie „Dezdemona”.

Niemal w tym samym momencie usłyszałem cichutkie zawodzenie. Jakby ktoś obok mnie postanowił opłakiwać duchy przodków. Po chwili dołączył do niego drugi głos.

Trzeci.

Głośny śpiew narastał z różnych stron. Odarte ze słów zawodzenie egipskich płaczek. Poczułem zew stada. Z gardła wyrwał się krzyk. Z mojego gardła? Przecież nie chciałem wyć! Czy coś we mnie było jeszcze moje?

To nie ja! To on.

Z krzyku narodziła się zimna poświata. Było jak przed burzą. Dużo martwego światła.

A potem, jak w fotograficznej ciemni... Kontury i kształty odzyskiwały ostrość. Wracało poczucie perspektywy.

Flesz.

Zobaczyłem krąg foteli. Pastor siedział lekko pochylony. Dłonie kurczowo ściskały kolana. Jego oczy były puste... Nie było w nich Boga. W oczach rekina giełdy też go brakowało.

Flesz.

Rekin utknął na mieliźnie. Usta miał półotwarte. Miałem wrażenie, że za chwilę rzygnie kasą. Reszta towarzystwa w takim samym transie. Palce moich rąk do bólu wbiły się w kolana. Pentagram palił jak piętno samego Władcy Much.

Znów błysk magnezji.

W ślepej bieli narodził się wiatr. Wichura gnała kurz, stare papiery i pożółkłe liście. Kartki wyrwane z Biblii uniosły się nad ziemię w chmurze cywilizacyjnych odpadów. Atmosfera ciemni zapierała dech. Czułem się jak dzieciak w tunelu strachu. Upiory z lunaparku i bezwartościowe banknoty polatywały nad hałdą karnawałowych masek. Czas sprał ich barwy. Dostrzegłem fizis Sunlighta wśród woskowych wylinek twarzy. Jego usta były otwarte. Tuż obok, w bolesnym zachwycie, zastygł gipsowy odlew o rysach Rappaporta. W nawale śmieci mignęło oblicze sierżanta. Patrzył przez lornetkę ze szklanek po drinkach.
Kolejne maski. Szef zespołu „Julia”. Dowódca „Leara”. Zespół „Tytus Andronicus” w niepełnym składzie – ich strateg szarpał się z kablem na gardle. Ludzie z „Otella” i „Ofelii”. Nie miałem pojęcia, skąd wziąłem who is who?

Do wycia sfory dołączył nowy dźwięk. Przenikliwy do szpiku kości. Czysty i piękny. Bezradnie szukałem jego źródła...

In my thoughts I have seen rings of smoke through the trees,

And thevoices of those who standing looking.

Rdzeń grawitacyjny! Wołają dusze przodków.

– To ja wasz wielki szaman! Przemówiłem!

Madam Voodoo oklapła w fotelu niby więdnąca paleolityczna Barbie. Omdlewający wzrok utkwiła w plecach Hagerwooda. Ten stał z wysoko uniesioną głową. Rozłożył ramiona, jakby próbował ogarnąć cały świat.

– Jam jest Dhal, poszukiwacz duchów plemienia Wachutu – wołał z natchnieniem.

Przed nim grawitacyjny struner drążył mrok.

Wiatr dął przeraźliwie. Porywał nas i pchał tam, dokąd Hagerwood sięgał już wzrokiem. Widziałem twarze zaklinaczy wiatru. Przypominały pyski chartów wyciągnięte w pędzie. Sfora podjęła trop i wicher świadomości zdarł skalpy z czaszek. Kolejne karnawałowe maski odleciały tunelem strachu.

– Dom duchów leży poza życiem i śmiercią – zaśpiewał szaman.

W dole czaszki toczyły się jak kule zmartwychwstanek.

Nad hałdą wstawał świt. Coś się rodziło i dojrzewało – w nas, a może poza nami. Wymiary gubiły sens. Gdzieś daleko pozostał pęd, krzyk i śmiecie materii.

Wir wokół rdzenia grawitacyjnego płonął światłem o barwie popiołu. Tchnienie świtu wywiało prochy z urny grzebalnej. Zadrżałem. W chmurze szarości roziskrzył się diamentowy pył. Pojawiły się barwy... ale to... to już nie miało znaczenia.

Było mi dobrze. Widziałem tunel. Jego ściany to falowanie zorzy polarnej. Tak bardzo chciałem polecieć. Przez pustkę ku jasności. Jeszcze pragnąłem, a już czułem pęd.

Nie byłem sam. Słyszałem popiskiwania i łopot skrzydeł. Chmara nietoperzy pędziła ku światłu. Wbrew naturze, bo to jedyna droga do wolności.

– Stać! – wołanie Hagerwooda było jak głos ojca. – Ten pierwszy mały-wielki krok należy do mnie!

Koniec zabawy. Trzeba do domu, umyć ręce, otrzepać spodnie. Obiad na stole.

Znowu byliśmy tu i teraz. Zaklinacze wiatru wokół grającego strunera.

Pastor trzymał twarz w dłoniach. Madam Voodoo ocknęła się i toczyła wokół półprzytomnym wzrokiem. Inni też. Tylko ja czułem się trochę nieswojo. Czegoś mi brakowało. Gdzieś zapodział się mój współpasażer z fotela F-18.

Sierżant bezmyślnie wbił spojrzenie w kawałki szkła rozbryźnięte na podłodze. Człowiek w sidłach kabla już nie wyrywał się, nie szarpał. Szlag trafił naszą wyprawę. Ale zamiast wściekłości odczuwaliśmy ulgę.

Jedynie Hagerwood pozostał tam, dokąd nie dotarł nikt przedtem.

Widziałem go przez mgłę. Dzieliła nas niewyobrażalna odległość, a mimo to miałem wrażenie, że stoi tuż obok. Zwrócił się ku jasności i rozpostarł ręce. Przeszedł mnie dreszcz. Za plecami profesora stał ktoś jeszcze. Postać z ciemności. Najwyraźniej wzrok płatał mi figle. Zmrużyłem oczy. Nie, to złudzenie. Hagerwood był sam.

– Pa, niedoloty – rzucił za siebie. – Jeszcze tu wrócę

Obserwowałem jak wchodzi w miękkie, dobre światło i znika. W tej scenie było coś podniosłego. Poczułem, że moje oczy wilgotnieją.

I wtedy usłyszałem chrapliwe:

– Udało się! Federalni mogą mi naskoczyć!

Niespodziewanie rozległo się głośne skwierczenie. Poczułem swąd palonej izolacji. Świergot elektryczności był jak przygrywka orkiestry z „Tytanica”. Trzask. Odgłosy przepięć. Wreszcie huk eksplozji. Potem już tylko nieprzenikniona ciemność.

I cisza.

Siedziałem w fotelu F-18. Czułem jakbym coś stracił. Ale nie bardzo tego żałowałem. Smród topiących się polimerów nadal gęstniał w powietrzu.

Fotele pilotów w myśliwcach nie mają podłokietników, mimo to wyraźnie czułem, że tam są i mogę korzystać z pełnej wygody mebla. Tylko ten smród izolacji.

– No jak tam pielucha? – zapytał Hagerwood.

– Nie rozumiem – zareagowałem odruchowo.

Profesor siedział za biurkiem i delektował się grubym, niemiłosiernie cuchnącym cygarem. Uświadomiłem sobie, że znowu jestem w punkcie wyjścia.

– Naprawdę znakomity „Goldfinger” – strącił na podłogę odrobinę popiołu. – Może to sama Madam Voodoo, w okresie szczytu ponętności ukulała go na swym udzie?

Przesunął w moją stronę drewniane pudełko.

– Skorzystasz z okazji? Wypalimy fajkę pokoju. Ja, szaman Wachutu, nie z każdym się tak spoufalam.

– Dzięki? Fajki rzuciłem w trzeciej klasie.

– Nie pijesz! Nie palisz! Strach pytać dalej.

– Co to... Co to było? – jęknąłem.

– Sam chciałeś. Rzecz została opatentowana w średniowieczu, jeśli nie w neolicie. Giulio Camillo, słyszałeś kiedyś?

– Nn... nie.

– On był najbardziej znanym konstruktorem Teatru Pamięci. Przeżyłeś coś, co od biedy, można określić tym mianem. Ale moja wersja jest fajniejsza. Szczegóły? Masz w kieszeni kawałek sieci. Zaloguj się przy okazji.

Hagerwood odchylił głowę i puścił kółko dymu. Uniosło się szybko, przenikając przez zastygłe w powietrzu, siwe pasma.

– Wiesz, Teatr Pamięci ma jedną, ale zasadniczą zaletę. Nie potrzebuje zewnętrznego zasilania – westchnął profesor i wypuścił drugie kółko.

Gdyby okazało się, że właśnie próbuje przekazać mi jakąś informację, starą indiańską metodą, wcale bym się nie zdziwił. Niestety, nie znałem znaków telegrafu dymnego.

– Ale co się właściwie stało?

– Pod koniec trzeciej minuty doświadczenia Rappaporta, natężenie pola emitowanego przez struner osiągnęło maksimum – stwierdził Hagerwood z nieoczekiwanym racjonalizmem. – Obliczenia były prawidłowe. Awaria, której byłeś świadkiem, nie powinna zatem nastąpić. Sęk w tym, że ktoś, a konkretnie Rappaport, w symulacjach nie uwzględnił Madam Voodoo i jej adoratorów.

– A co oni mają wspólnego z rdzeniem grawitacyjnym? Przecież ten wypadek...

– Nie było żadnego wypadku. A właściwie był, ale... Bardziej pasuje tu słowo objawienie.

Rany boskie! Nie byłem dzieckiem szczęścia. Na początku kariery dziennikarskiej robiłem wywiad z ornitologiem sadzącym filipiki o boskości ptaków, które są bliżej nieba niż my – dwunożne ślimaki. Nauczyłem się wtedy, że nie ma nic gorszego niż naukowiec doznający mistycznego natchnienia. Teraz miałem szansę usłyszeć o Logos albo zostać olśniony panteistyczną wszechmocą.

Wbrew moim obawom Hagerwood nie podjął się nawracania. Na jego twarzy zagościł grymas niechęci. Odłożył cygaro. Zaczął przekładać kartki leżące obok wielkiej popielnicy. Robił to jednak mechanicznie. Wreszcie wzruszył ramionami i zerknął pod biurko. Najwyraźniej nie odkrył tam niczego ciekawego. Wstał i podszedł do okna z rękami w kieszeniach spodni. Opuścił żaluzje. Widocznie profesorski umysł docierał tam, gdzie wzrok nie sięga, gdyż przez dłuższy czas Hagerwood wpatrywał się w paski aluminium.

– A gówno! – usłyszałem wreszcie. – To nie był wypadek. Zapotrzebowanie strunera na energię zostało dobrze zbilansowane. Sam liczyłem. Wszystko przez tego klauna w cylindrze...

– Ale co konkretnie się stało?

Ponownie wzruszył ramionami. Albo miał takie nastawienie do życia, albo nietypowy tik w obojczyku.

– Rezonans rozpieprzył moją znakomitą koncepcję. Ja nie mogłem go uwzględnić, a Rappaport okazał się natchnionym głupcem. Mówiąc krótko... Fizyka pomieszała się z Duchem Świętym.

– Niezły koktajl.

Spojrzał na mnie, jak na pustą szklankę.

– Trzymaj tatusia za rączkę i grzecznie słuchaj – zaproponował. – Energia strun biegnących w dziesięcio– czy też dwunastowymiarowym wszechświecie, sprzęgła się z psioniką tych pięciu wyjących kretynów. Oni rzeczywiście wytworzyli coś, co można określić struną świadomości. Nawet nie pytaj, czy to ma sens. Moim zdaniem, nie! Ale faktom trudno przeczyć. Jak się później okazało, żarłoczność naszego laboratorium zaspokoiłby może Big Bang... Elektrownie Wschodniego Wybrzeża wyzionęły ducha. Linie przesyłowe zdechły. System energetyczny, tej części kraju, kompletnie się rozsypał. A wiesz, co w tym wszystkim najbardziej idiotyczne? Nikt nie ma pojęcia, co wessało kochane elektrony. Nikt, poza mną, oczywiście.

Odwrócił się od okna i rozejrzał po pokoju. Z zaskoczeniem stwierdziłem, że Hagerwood uległ niezwykłej metamorfozie. Może spuszczona żaluzja zdarła mu z twarzy ochotę do błazeństw? Zrozumiałem, że nie ma klimatu na kolejne pytania.

Profesor przeszedł obok mnie. Trzasnęły drzwi i w pokoju zapadła martwa cisza. Wrócił po minucie. Miał na sobie skórzany płaszcz. Ten sam, w którym zobaczyłem go po raz pierwszy. To znowu był on – King Kong.

– Cały wyciąg z kaktusa jaki miałem w domu przerabiam na mocz oraz idee. Teraz czas na zgnilca – powiedział i wydobył z kieszeni szeroką butlę z ciemnego szkła. – Dalej chcesz ze mną gadać?

– Oczywiście, przecież...

– Ale teraz na warunkach tatusia – zaznaczył i po blacie biurka przesunął w moją stronę szklaneczkę, która w czasie orgii z tequilą zachowała niewinność.

– Ale... Ja prowadzę samochód – jęknąłem.

– Samochód ma koła, więc i tak pojedzie. Za to z fantazją. Pijesz, czy Szeherezada ma zapomnieć puentę bajeczki?

Roześmiałem się.

– Niech będzie. Ale tylko dla towarzystwa.

– Jasne!

Rudy płyn w mojej szklance złapał menisk wypukły. Profesor starym obyczajem zbadał gębą średnicę gwinta, a potem ciężko klapnął na posterunek za biurkiem.

– Kilka stanów nie miało prądu, bo ten baran Rappaport doprowadził do wytworzenia tunelu.

– To chyba dobrze? Przecież zrealizował zamówienie Sunlighta na światło w tunelu.

– Ale wyszedł mu tunel do świata, w którym światło jest gówno warte. Jak cała nasza wiedza. Udowodnił, że wszystkie te struny, zwinięte wymiary... To czysta abstrakcja. Wprawdzie tłumaczy świat, ale... Mity i religie też go tłumaczą. I co z tego? Wydaje nam się, że gdzieś zmierzamy, coś odkrywamy, zaczynamy rozumieć... Bzdura! O świecie wiemy dokładnie tyle samo, co wyznawcy żółwia podtrzymującego płaski talerz świata.

– Przecież współczesna fizyka opisuje wiele zjawisk w sposób racjonalny.

– I co z tego? Kiedyś były szprychy w kołach rydwanu Heliosa. Dzisiaj są struny. Za dwa lata jakiś błazen zrobi z nich sprężynki. To one będą racjonalnie opisywały świat. A za pięć, dziesięć lat, pojawi się magik ze szklaną rurką i będzie z niej wydmuchiwał kolejne mydlane bańki.

– Z tego, co pan mówi wynika, że świata nie można opisać.

– Trafiłeś w sedno. Chociaż... nie zupełnie. Wiesz, gdzie tkwi sens? W tej butli.

Profesor poparł te słowa epikurejskim czynem. Trzy łyki zgnilca zaowocowały potężnym beknięciem.

Naszła mnie smutna refleksja; jeżeli Kartezjusz miał rację, to przeznaczeniem mojej osobowości była rychła dezintegracja. Nie rozumiałem nic. A o myśleniu w ogóle nie było mowy. Profesor nie tylko mistrzowsko opróżniał, ale też perfidnie nabijał w butelkę. Westchnąłem i postanowiłem przełamać impas.

Nachyliłem się do szklaneczki. Ostrożnie zdjąłem z niej empiryczny dowód na istnienie napięcia powierzchniowego cieczy.

Ohyda! Jakbym cmoknął zardzewiałą rurę wydechową. Wrażenie potęgował smród tlącego się cygara. Najwyraźniej profesor, zgodnie z obyczajem swego plemienia, w dni powszednie do fajki dokładał skrawki paznokci i zbędne owłosienie.

Kiedy uniosłem głowę, na twarzy Hagerwooda po raz pierwszy dostrzegłem wstrzemięźliwe uznanie. Postanowiłem kuć żelazo.

– Widziałem, że wchodzi pan w jasność. Co pan tam zobaczył?

Profesor parsknął.

– Naprawdę chcesz wiedzieć? Zapewniam cię, że nie chcesz. Tylko jeszcze o tym nie wiesz. Za mało wypiłeś.

– Przyjechałem tu zrobić wywiad. A na razie... Szef zabije mnie śmiechem.

– Bo widzisz, ty nie doceniasz sztuki. Jest tak samo racjonalna, jak każda inna wiedza. Może ci zaśpiewam? Znam naprawdę fajne piosenki. Najlepsza jest ta o krwawej Mary. Rozpustnej, krwawej Mary.

– Profesorze, więcej światła!

– Wysiada nerw wzrokowy? Podnieść żaluzje? A może to romantyczne przesłanie dla świata?

– Ale za oknem jest ciemno.

– To ty jesteś ślepy i głuchy! Nie chcesz, żebym śpiewał? W takim razie zapraszam do Teatru Pamięci. Podobno jeden obraz jest więcej wart niż tysiąc słów.

Ociężale uniósł się zza biurka. Zarzuciło go w prawą stronę, ale znalazł oparcie blatu. Potem, brodząc w bagnie ukochanej grawitacji, podszedł do mnie i przypasował skrzydełko dłoni do mojego ramienia.

– Widzisz, młody człowieku... A raczej, chcesz widzieć... A może chciałbyś więcej? Co powiesz na pełną namacalność? Hmm, jakby to ugryźć...?

Przełknąłem ślinę skażoną zgnilcem.

– Kiedy Rappaport robił eksperyment – kontynuował profesor nie zważając na moją minę. – W jego trakcie wydawało się, że... Aby dotrzeć tam... Rozumiesz? Dla mnie już wtedy było to oczywiste... Struner nie jest mi potrzebny. Do niczego. A wiesz, dlaczego wiem? Miałem bliskie spotkanie trzeciego stopnia z Madam Voodoo.

Ręka Hagerwooda spadła z mojego ramienia i skrzydełko przemieniło się w drogowskaz do szklanki. Siorbnąłem posłusznie. Nie wiedziałem co gorsze, smak rudej wódy, czy opary z cygara dogorywającego w popielnicy.

Profesor podniósł dłonie na wysokość głowy. Wyglądał jak delikwent gotowy do rozstrzelania lub chrześcijanin przekazujący znak pokoju.

– Teraz już wiem... inaczej – powiedział.

Zacząłem wątpić, czy za pomocą słów można dojść do porozumienia.

– Wstań i przyłóż swoje dłonie do moich – polecił Hagerwood.

Rozpaczliwie próbowałem przypomnieć sobie, czy na dachach karetek dla czubków montuje się koguty.

– Ale po co? – zapytałem w końcu.

– Zapomniałeś? Jam jest Dhal, poszukiwacz duchów plemienia Wachutu.

Profesor chwiał się na boki. Co prawda, sporo wypił i miał prawo fruwać. Odnosiłem jednak wrażenie, że to do moich źrenic dotarły forpoczty zgnilca.

– Spójrz mi w oczy – nakazał Hagerwood.

Łatwo powiedzieć. Ledwie go widziałem. Woda ognista działała na mózg z temperamentem nitrogliceryny. Bałem się gwałtownie poruszyć głową.

– Patrz na mnie – usłyszałem. – Zajrzyj do wnętrza. Jak się uda, to staniesz na zewnątrz.

Cud techniki zawibrował w mojej kieszeni.

Poczułem na twarzy podmuch wiatru. Kolejne mocniejsze, pchały przed sobą coraz więcej światła. Pojawiły się barwy, ale to już nie miało znaczenia.

Było mi dobrze.

Siedziałem na omszałym pniu powalonego drzewa. Przede mną stał King Kong w skórzanym płaszczu. Ręce, jak zwykle trzymał w kieszeniach. Za jego plecami widziałem biało-czarne pnie otulone mgłą. Rozejrzałem się. Polana, strumyk, czarny przechylony głaz. Rdzawe plamy porostów na kamiennym łbie. Nasz skrawek rzeczywistości był kulą zanurzoną w nasączonej światłem, mlecznej nieskończoności. Rzadkie listki brzóz znieruchomiały w oczekiwaniu na to, co nieuchronnie musi nadejść.

Na czarnym skórzanym płaszczu iskrzyły się drobne klejnociki, jakby Hagerwood wyszedł z deszczu, który został za mgłą. Dostrzegłem samotną kroplę spływającą po policzku profesora. Kiedy dotarła do linii zarostu utraciła krągłość. Rozpłynęła się i znikła. O tym, że w ogóle istniała, świadczyła wilgotna ścieżka biegnąca od drobnych zmarszczek przy oku. Cisza wokół nas była czysta. Jak dźwięk szklanego dzwonka.

– Czy ja to... widzę? Czy ja tu jestem?

Wydawało mi się, że tylko to pomyślałem, ale Hagerwood odpowiedział:

– To zależy od twojej decyzji.

– Nie rozumiem.

– Dom duchów leży poza życiem i śmiercią.

King Kong rozejrzał się, trącił nogą wilgotną kępę mchu. Prychnął pogardliwie, następnie podszedł do mojego pnia.

– Można?

Wzruszyłem ramionami i odruchowo przesunąłem się w prawo, chociaż nie musiałem. Hagerwood przysiadł. Teraz obaj mogliśmy patrzeć na brzozy. Koronka nagich gałązek wrastała w falującą mgłę. Czarno-biała, gładka kora pni potęgowała uczucie iluzoryczności.

– Jakby były... a jednocześnie ich nie było – powiedziałem.

– Chwytasz w lot. Prawda jest tu... Albo tam.

Miałem wrażenie, że słowa grzęzną w otaczającej nas bieli. Ten świat był zadziwiająco mały. Czułem jednak, że jest go dokładnie tyle, ile trzeba... W tej chwili. Może tam dalej jest coś jeszcze. Ale nam wystarczała ta kropla spływająca po policzku i wsiąkająca w szorstki, posiwiały mech.

– Gdzie my jesteśmy? – rozejrzałem się trochę bezradnie.

Hagerwod czubkiem buta wydusił z mchu szary kamyk. Bryłka potoczyła się bezgłośnie i wpadła do strumienia.

– Jesteśmy przy źródle – stwierdził łagodnie.

– Ale to nie jest źródło – zdążyłem powiedzieć, zanim dotarło do mnie, że nie zrozumiałem słów profesora.

– Faktycznie, nie – przyznał. – Jesteśmy tam, dokąd ja chciałem zawsze dotrzeć, żeby zaspokoić głód wiedzy. Ale to ja... Ty jesteś młody. Też byłem. I pamiętam, że młodość ma inne priorytety. Chcesz zaspokoić potrzebę doświadczenia? Musisz się zdecydować...

– Na co?

– Zrób krok dalej.

– A pańskie zaspokojenie wiedzy? Co z niego wynika?

– Ludzie, którzy umierają, widzą tunel i światło na jego krańcu. Tyle już wiesz. Na końcu tego tunelu jest oświetlona słońcem polana. Inni mówili, że ukwiecona łąka lub sad. Ciebie powitał jesienny skraj brzeziny.

Ale dekoracje nie mają znaczenia. W tym miejscu życie rozmawia ze śmiercią. Tu jedni przechodzą na drugą stronę, a inni zawracają. Dalej... Nikt nie wie, co jest dalej.

– Tylko, że ja... nie chcę umierać!

– Powrót do źródła trudno nazwać śmiercią – uśmiechną się Hagerwood. – Jeśli trzymasz rękę umierającego, to w pewnym sensie doświadczasz śmierci. Ale nie ty umierasz. To tylko mniej lub bardziej bolesne doświadczenie. Za chwilę możesz przeżyć coś, co sprawi, że zaczniesz pojmować. Zrozumiesz nasz świat. Będziesz wiedział, czym jest. A przynajmniej, czym nie jest.

– Ale czy ja wrócę?

Profesor wstał, podszedł do strumienia, a następnie przykucnął na brzegu. Potem wyciągnął rękę, nabrał wody w dłoń i zbliżył do ust.

– Mój umysł, moje zmysły – powiedział. – Mój umysł wyciągnął rękę i zaczerpnął wodę, żeby zaspokoić pragnienie. Poczułem chłód. Odkryłem smak. Jestem wdzięczny moim zmysłom. Ale to tylko zmysły.

Umysł jest ważniejszy. Albo i nie... Zależy czy to kwestia Ofelii czy Hamleta.

Raz jeszcze zanurzył rękę w strumieniu. Gdy wyciągnął ją z wody i rozpostarł dłoń, leżały na niej dwa kamienie. Zacisnął pięść, a potem przyłożył ją do czoła.

– To sfera świadomości. A to... – z jawnym niesmakiem obejrzał ręce. – Sfera bytu. Myślisz, że problem jest tylko mój... Ewentualnie twój? Powiedziano gdzieś, że jesteśmy... na obraz i podobieństwo. Może więc to parszywe rozdwojenie tkwi również w tym, co nocą mruga do nas z nieba? Jeżeli tak... Jak sądzisz, po której jesteś stronie?

Znów krzywo zerknął na mokre palce.

– Ciekawe, czy one wiedzą, co czynią? – mruknął. – A ty wiesz, czego chcesz?

Zobaczyłem, jak od najbliższej gałęzi oderwał się samotny listek. Leniwie opadł na powierzchnię wody. Niemal dokładnie w miejscu, gdzie wcześniej zatonął kamień. Liść miał własne zdanie. Popłynął dalej.

Odruchowo spojrzałem na swoje ręce. Nie były moje.

Na lewej dłoni siny pentagram. Od prawego nadgarstka wspinała się drabinka sznyt.

– Przecież mówiłem, że się udało – usłyszałem chrapliwy szept. – Federalni to skończone dupki.

Raz jeszcze obejrzałem ręce i odetchnąłem z ulgą.

– Co mam zrobić? – zapytałem.

Hagerwood zrozumiał, że podjąłem decyzję.

– Ta mgła jest jak bielmo na twoich oczach – stwierdził. – Idź przed siebie. Niech Flammarion wskaże ci drogę.

– Nie zostaliśmy sobie przedstawieni.

– Jest taki obrazek, który widzieli chyba wszyscy. Oprócz ciebie. Wędrowiec wystawia głowę poza nieboskłon.

– Aha! Ta średniowieczna rycina, której kopia wisiała w norze zwanej salą geograficzną.

– Jeżeli uznamy, że średniowiecze skończyło się w 1888 roku... Zdecydowanie masz rację. W każdym razie ilustrator książki Camille’a Flammariona z powodzeniem mógł podziwiać wznoszenie wieży Eiffela.

Miałem dosyć pieprzonego matrixa.

Wstałem. Hagerwod sięgnął do kieszeni płaszcza i wyciągnął butelkę zgnilca. Splunął na mech resztką „chłodu i smaku”, potem przepłukał usta potężnym łykiem z flaszki. Wreszcie jej wylot skierował we mnie, jakby to było szklane magnum.

– Łyczek na drogę?

Byłem pewien, w tej lufie nie ma uczciwej ołowianej kuli. Szklana rurka rzeczywiście wypuszczała kolejną mydlaną bańkę.

Odwróciłem się plecami do King Konga i poszedłem przed siebie. Lepka mgła owinęła się wokół mnie. Tak ciasno, że po chwili byłem jedynie wzrokiem błądzącym w nieprzeniknionej bieli.

– Hej! – usłyszałem, chociaż oprócz mnie nie było nikogo. – Co z ciebie taki raptus? Pamiętasz... Jam jest Dhal. Zabierz ze sobą dwa święte kamienie. Promieniują moją magią... Idź. Wachutu będą czuwać.

Tylko nie sprowadź złych duchów do wioski.

Twarz owionął mi zaduch zgnilca. Nie zwolniłem kroku. Dwa kamienie w mojej dłoni szczęknęły o siebie. Dźwięk przypominał przeładowanie karabinu. Chciałem je odrzucić. Ale wokół była mgła – tak nieskazitelnie czysta. Wsadziłem balast do kieszeni.

Śmiech gonił za mną, coraz dalszy i coraz mniej wart pamięci.

Nowy dźwięk, bardziej dotkliwy, pojawił się tam, gdzie moje stopy znajdowały oparcie. Chlupot wody. Bardziej dotkliwy, gdyż moje buty przeniknęło wilgotne zimno. Miałem wrażenie, że brodzę po jakiejś płyciźnie. Stopy, z trudem, znajdowały oparcie na śliskich kamieniach.

Chlupot dobiegał zewsząd. Słyszałem coraz bliższy szum fal.

I słyszałem wiatr – w przestrzeni ogromnej, jak świat.

I nagle ten wiatr, jeszcze czystszy niż mgła, zdjął bielmo z moich oczu.

Znieruchomiałem, pełen zachwytu.

Stałem po kolana w wodzie. Przede mną, nad falami toczącymi zwały piany, piętrzył się okręt – wspanialszy, niż mógłby to sobie wyobrazić najbardziej szalony żeglarz. Cień masywnej rufy zastygł w powietrzu niczym pochylona nad urwiskiem wieża szkockiego zamczyska. Trzy półkoliste rzędy szybek w złoconych framugach puszczały ku mnie świetlne zajączki. Za chwilę jedno z okien otworzy się i nadobna rączka pomacha chusteczką do błędnego rycerza. Górną część rufy zdobiły płaskorzeźby przedstawiające zmagania świętego Jerzego. Smok też tam był. Zadzierając głowę widziałem szczyty niebotycznych masztów, pochylone nade mną i niknące w złocistym świetle. Fokmaszt rozpościerał nad pokładem pomarszczone czasze żagli rejowych. Wielka trójkątna płachta zwisała smętnie z bezanmasztu. Kiedyś wiedziałem, jak się nazywa, ale wichry czasu przewiały moją pamięć.

Ruszyłem w stronę statku.

Odnosiłem wrażenie, że lada chwila kadłub runie na mnie. A jednak jakaś niezwykła siła utrzymywała kolosa w nienaturalnym położeniu. Mogłem obserwować jasne deski pokładów i resztki strzaskanych balustrad śródokręcia. Wokół mnie zwisały wanty, jak elektryczne kable w laboratorium Rappaporta. Grube liny dotykały spienionej wody. Ich końce były spęczniałe od kryształów soli.

Z miejsca, w którym się zatrzymałem, trudno było rozpoznać, co przedstawia galion. Mój wzrok dotknął burty poniżej bukszprytu. I wtedy wszystko stało się jasne. Ten okręt był jak olbrzymia ryba wyrzucona na płyciznę. Dawna linia zanurzenia znajdowała się bardzo wysoko i fale obmywały jedynie chropowate dno.

Niżej krogulczy pazur czarnej skały strzaskał deski poszycia. Rafa przyjęła na siebie ciężar drewnianego giganta, gdy odpływ zadrwił z jego wyporności. Uświadomiłem sobie, jak zwodnicze bywa pierwsze wrażenie. Okręt umierał. Na strzaskanych rejach wisiały wystrzępione szmaty żagli. Kiedyś były purpurowe, ale czas, wiatry i deszcze odebrały im królewski przepych.

Niskie fale, łamiące się na płyciźnie, ze wszystkich stron pchały białą, delikatną pianę. Rozejrzałem się. Nigdzie nie było brzegu. Ruszyłem odgarniając pęki lin. Do moich uszu docierał wyraźny szum morza, cichy łopot, świst wiatru i postękiwanie wręg masywnego kadłuba. Pod rzeźbą smoczej głowy, która zdobiła dziób, szpon rafy rozerwał deski. Szczelina była wystarczająco duża. Nie miałem wątpliwości, jak wejdę do środka. Wzdrygnąłem się. Rozwarta paszcza i smoczy wzrok nie stanowiły zachęty do zwiedzania trzewi.

Powierzchnia rafy była chropowata i pełna załomów. Pęki muszli rosły niczym morskie róże na bliznach zostawionych przez skałotocza. Podjąłem wspinaczkę.

Piana, której lekkość podziwiałem na falach, w zetknięciu z kamieniem przeistoczyła się w żółtawe złogi przypominające pumeks.

Kiedy byłem blisko ciemności ziejącej z wnętrza okrętu, poczułem lekki dotyk na karku. Odruchowo sięgnąłem ręką. Palce poczuły szorstki dotyk liny. Moja dłoń zacisnęła się na przedostatnim szczeblu sznurowej drabinki.

A więc mamy dylemat. Zapewne mędrzec Yoda miałby okazję pomarudzić, że droga przez mrok jest łatwiejsza, ale należy wybrać jasną stronę mocy. Na szczęście nie było go w pobliżu.

Kiedy dotarłem do celu ledwie zdołałem wciągnąć się na zdobną balustradę burty. Przez chwilę żałowałem, że nie przełamałem lęku przed ciemnością. Nachylony pokład nie zapowiadał komfortowej przechadzki. Walcząc ze stromizną dotarłem na rufę i oniemiałem po raz drugi. Kierownica tej bryki była wielka niczym opona ruskiej ciężarówki zesłanej do kamieniołomów.

– Cóż za śliczny paradoks – usłyszałem. – Koło sterowe można uznać za symbol wolności. Obracasz i płyniesz... Gdzie dusza zapragnie. Ale spróbuj ruszyć tym okrętem!

Miałem wrażenie, że bryza tchnęła mi w twarz odorem zgnilca. Położyłem dłonie na mosiężnych uchwytach.

– Próbuj! Próbuj, brachu! To jednak nie twój diesel. To okręt. Tylko, czy masz pewność, że ten wrak jest tym... czym wydaje ci się, że jest?

Naparłem na koło z całej siły, ale nie zdołałem nim poruszyć. A jednak wysiłek nie był daremny. Moja ręka nie została odtrącona. Poczułem ogrom statku. Jego majestat, kiedy przemierzał bezkresne oceany.

Potęgę dwustu dział na obu burtach. Potrafiłem chwycić najlżejsze tchnienie wiatru w skrzydła purpurowych żagli. Widziałem brzegi dziewiczych wysp i portowe miasta. Przepływałem obok kuźni cyklopów i słyszałem śpiew lodowych gór. Po szaleństwie tropikalnych sztormów przychodziła flauta. Wzrok ślizgał się po horyzont. Miałem poczucie wolności. Miałem pragnienia i moc ich spełniania.

Nagle pojawił się straszliwy ból. Smak słonej wody. Bezgraniczna niemoc. A potem... Potem były tylko szalupy odpływające w stronę horyzontu.

– Zostawili mnie – jęknąłem. – Porzucili.

Zamglonym wzrokiem powiodłem nad pochylonym śródokręciem. Horyzont był pusty.

– A kim ty właściwie jesteś? – słyszałem. – Myślisz, że masz prawo decydować o innych?

– Byli ze mną zawsze.

– Ale nie na zawsze! Zostałeś sam. I co? Chciałbyś mnie na sternika?

– O czym pan mówi?

– Ludzkość jest jak żagiel. Wielcy myśliciele od wieków prężyli mózgi... Czy nasz świat ma sens? Czy jego istnienie do czegoś prowadzi? Optymiści twierdzili, że owszem tak. Pesymiści, iż nic z tych rzeczy. A jak nazwałbyś człowieka, który głosi, że sens istnienia ludzkości, z nią samą, nie ma nic wspólnego?

– Nie rozumiem.

– Jasne! To immanentna cecha twojej osobowości. Ale wciąż czujesz wiatr w żaglach? Na pewno. A przecież to kawałki kolorowych szmat. Dopiero, gdy rozwiniesz na rejach, ujawnia się ich powołanie. Ludzkość nie ma sensu, jeżeli patrzysz na nią z poziomu ludzkości.

– Trzeba perspektywy Boga?

– Idiota! Sztampa goni sztampę. Boży syn i wszechmocny Stwórca. To głupota, człowieczku. W dodatku straszliwa pycha. Pismaka nie stać na lepszy koncept? Doprawdy? W takim razie wyobraź sobie, że gdzieś tam, poza progiem naszego postrzegania, w wymiarze zwiniętym lub rozwiniętym... Jakie to w końcu ma znaczenie? Gdzieś tam istnieje prawdziwy rozum.

– Prawdziwy?

– Tak, ponieważ nie doszukuje się bez przerwy sensu swego bytu. Po prostu jest. Co więcej, on nadaje sens naszemu istnieniu.

– A więc jednak dotykamy boskości.

– Znam kilka bardziej soczystych słów niż idiota. Nie zmuszaj mnie, do ich przytaczania. Albo wdepniesz na moją częstotliwość, albo ta rozmowa nie ma sensu. Skup się. Załóżmy, że cała ludzkość, to tylko jeden ze zmysłów nadistoty. Ty dostrzegasz ją i czujesz w ogromie galeonu. Pastor jej słowo miał w kieszeni. Ja... hmm, coś odkryłem w oczach Madam Voodoo. Każdy człowiek ma inny punkt styku. Każdy widzi inaczej. Z osobna te obrazy nie mają sensu, ale wszystkie zawierają cząstkę prawdy. W sumie... Powiesz mi – a co mnie obchodzi cywilizacja? Mnie boli to, kim ja jestem i moje prawo do wolności. Ale czy żagiel, maszt i ster mogą mówić o wolności? Ich powołanie jest nierozerwalnie związane z całością. Jeśli istnieje, to znajduje się, gdzieś tam – między dziobem okrętu, a horyzontem. Gdy jednak fladze na najwyższym maszcie wydaje się, że ma wolną wolę, to nawet lepiej, bo piękniej trzepocze. Ujmując rzecz prostacko – ludzkość stanowi zaledwie cząstkę istoty, o której mówię. Bynajmniej nie duchową. Nie mam bladego pojęcia, do czego służy zmysł, który obsługujemy. Fatalne przeczucie podpowiada mi, że to nic ważnego. Nie przekroczymy jednak bariery postrzegania. Zostają nam wrażenia i wróżenie z fusów. Nasze umysły nie pokonają bariery nadwymiarów. Natomiast wypada stwierdzić z całą pewnością; wszystko ma początek i koniec. Przecież to czujesz. Twój okręt umiera. Z ludzkiej perspektywy może to potrwać całą wieczność. Ale widziałeś odpływające szalupy. Ktoś wybrał wolność.

– Beze mnie.

– Nie przejmuj się. Wyczuwam, że przyszłość tej ziemi, spoczywa w twoich rękach. Pomyśl o ludzkości. Została jedna szalupa.

Oderwałem dłonie od koła sterowego. Znowu miałem ręce, nogi i głowę. Spojrzałem na rzeźbiony postument busoli. Czarno-biała wskazówka powinna tkwić w bezruchu... Motto „mobilis in mobili” jest piękne, lecz tu – ruchome było w nieruchomym.

Jeden z żagli na fokmaszcie strzelił potrącony chwilowym podmuchem, załopotał i sflaczał. Spłowiały materiał był rozdarty, a postrzępione brzegi krwawiły szkarłatem. Miałem wrażenie, że całkiem niedawno czułem tę ranę.

W pamięci pozostała tylko blizna, cienka jak po ostrzu skalpela. Przeszłość.

Teraz... usłyszałem skrzypienie desek pokładu.

Od śródokręcia zmierzało w moją stronę widmo pirata. Lekko powłóczył nogą. Nie wiem, czy był z Karaibów, ale miał wyraz twarzy, jakby właśnie zdjęto go ze stryczka na rei. Sympatyczna buźka i w dodatku znajoma. Ostatecznie grzaliśmy ten sam fotel F-18. Facet przemaszerował przez pokład i schodkami wspiął się na mostek. Podszedł do busoli, wsparł łokieć o mosiężną konstrukcję, a następnie pomacał mnie wzrokiem zdechłej kałamarnicy.

– Zamustrowałeś dobrowolnie, czy upili cię w portowej knajpie?

Nie czekał na odpowiedź. Pokazał mi plecy i pokuśtykał skąd przyszedł. Drewniana klapa zejścia pod pokład opadła z łoskotem. Nie zastanawiając się ruszyłem za spadkobiercą Mansona.

Pod pokładem było ciemno. Potrzebowałem dłuższej chwili, żeby moje oczy przywykły do półmroku. Co my tu mamy? Hades, a może Chaos? W tym konkretnym przypadku wychodziło na jedno. Środek długiego, niskiego pomieszczenia zawalony był stosami skrzyń, beczek i belek porośniętych kurzem. Czułem się, jak w trumnie giganta. Zgrzebne skojarzenie, jeśli uwzględnić los artylerzystów podczas mało fortunnej bitwy. Jedna iskra i ciepły marynarski gulasz frunie do nieba. A przecież, działa zaczajone wzdłuż burt, wyglądały tak niewinnie. To nie mastodonty do rozgniatania szczurów lądowych. Z osobna mogły strzelać na wiwat, ale salwa pełną burtą robiła drzazgi z oponenta bitewnej dysputy. Niektóre lufy powypadały z wózkowych lawet i pochyłością podłogi zsunęły się w kierunku rufy. Większość furt strzelniczych była zamknięta, ale kilka armat, po ostatniej salwie, najwyraźniej zapomniało wycofać paszcze. Może nie wystrzeliły? Podszedłem do jednej i przykucnąłem. Popatrzyłem wzdłuż lufy, jak zapewne spoglądał puszkarz przy ostatniej modlitwie. Pod pokładem panował półmrok, który udawał ciemność. Prawdziwa była tam, gdzie być jej nie powinno. Żadnych fal pchających białą pianę. Ani śladu horyzontu.

Tylko przestrzeń, ciemność i gwiazdy.

– Przy jednej z tych iskierek krąży planeta. Tam, koło gawry niejakiego Hagerwooda, porzuciłeś w błocie swoją szalupę – głos profesora rozległ się z mrocznej części pokładu artyleryjskiego, skąd cuchnęło siarką i paloną sierścią. – A może to nie ten wszechświat? W każdym razie, jesteś w stanie ocenić wymiar istoty, którą znalazłeś w obrazie galeonu niebios. Mam nadzieję, że masz też świadomość – kim, a właściwie czym jesteś. No i co z tym bajzlem poczniesz?

– A czy muszę...?

– Nie. Ale podobno jesteś dumny Homo. Może nawet sapiens? Twoje największe ideały to prawda i wolność... Pomijając dziennikarską przypadłość masz przecież potrzeby wyższego rzędu...

– Powinienem to przemyśleć.

– Przyjacielu drogi, zostaw myślenie mnie i tym wszystkim, którym sprawność została wyłącznie w umyśle. Jesteś młody. To znaczy, jesteś człowiekiem czynu. Wciąż trzepoczesz, jak liść osiki albo flaga na maszcie. I nie chcesz być wolny?

– Jeśli jest tak, jak myślę... Może trzeba znaleźć nowe miejsce dla poczucia wolności – stwierdziłem, chociaż te słowa miały parszywy smak.

– O tak! Epolety wolności na mundurze prawdy i wygodniejszy fotel dla poczucia godności – szydził głos Hagerwooda. – Masz rację, galeon to jednak nie galera.

Poczułem, jak wzbiera we mnie wściekłość.

– Odczep się pan! – wypaliłem. – Nic nie wiem! Nic nie rozumiem! A przede wszystkim, nie jestem sumieniem ludzkości. Co pan chce, żebym zrobił?! Mam zastąpić jednego z tych, co tu zdechli przede mną. I z zardzewiałej rury strzelać w niebo?!

– O!

Głos profesora zabrzmiał, jak okrzyk rozbitka, który zobaczył na fali butelkę. W dodatku pełną.

– Takiego cię lubię! Takiemu zazdroszczę...

– Czego? – parsknąłem.

– Potrafisz wykrzesać z siebie wściekłość! Ciepło, ciepło... Idź tym tropem.

– Czego pan chce ode mnie?

– Postawmy sprawę jasno. Nie wiem, czy to śmierć. Może ten wspaniały galeon to jego hospicjum. Albo, jak cały wszechświat, ten byt zwyczajnie ciąży w niebyt... Zostawmy marność wiedzy. Mądrość to dziwka. Dziś jest. Jutro przychodzi inna. Powiedz, co czujesz? Zmysłem jesteś. Uczucie to twój jedyny pewnik. Jak to postrzegasz? On, umiera...

– Wiem.

– Właśnie. Lecz czy umieranie jest bliższe życiu, czy śmierci? I czym jest śmierć wobec wieczności? Może to sprawa wiary? Uwierz, dostąpisz wyzwolenia. Nie – wyjesz z bólu całą wieczność. Życie to, mniej lub bardziej radosna, pieśń konającego w sali tortur. Śmierć ofiaruje wyzwolenie. Dla człowieka to... Pstryk i nie ma. Ale nasz suweren... Co o nim wiemy? Jeśli w umieraniu znalazł sposób na życie? A to, przyznasz, w słonecznym zadupiu oznacza wieczność... Czy wieczność ma początek i koniec? Jeżeli tak, to kiedyś knot jego gromnicy zgaśnie. I co wtedy? Echo twojego genotypu, w siedemdziesiątym siódmym pokoleniu, doświadczy wreszcie tego, co przez milenia było złudą. Marzeniem. Snem o wolności. Nadzieją ćmy kończącej kółko w płomieniu życia. Ale ty i ja? Co nam z tego, że przepustkę do wolności dostanie coś – może i człekokształtne, ale czemu do reszty męskość pomiesza się z kobiecością? Narody mają cierpliwość, bo są jak ławica płynąca na przekór osobniczej śmierci. Tym samym jest cywilizacja. Zbudowaliśmy ją i balsamujemy dzień po dniu. Niczym arkę Noego, która zmierza w przyszłość, żeby siedemdziesiąta siódma zmiana wachty dostrzegła upragniony ląd... Może to będzie czas na ucztę bogów. Ale dzisiaj – ty i ja – możemy się oblizać. Ktoś dał nam wolną wolę, ale nie zdjął kagańca z pyska.

Westchnąłem. Piękne kazanie, Hagerwood. Pomyliłeś się z powołaniem albo zwyczajnie masz wreszcie kaca.

– Mylisz się – śmiech profesora zabrzmiał bardziej swojsko. – Kac to moja przyszłość. Jedyna. Albo i nie... Możesz sprawić, że w tym tunelu pojawi się światło.

– Ja?

– Sam rzekłeś, nie jesteś sumieniem ludzkości. Bądź... jej pięścią.

– Pan zwariował!

– Możliwe. Ale czym jest szaleństwo, jeśli nie próbą wyrwania się na wolność. To jedyne rozwiązanie, jakie znaleźli najwięksi idealiści tej nacji, której wzdrygasz się oddać ostatnią posługę... Nie rozumiesz, że to krzyk rozpaczy? Ja, szaman plemienia, którego nie ma i nigdy nie było, powiadam ci – przyszłość tej ziemi zależy od twoich decyzji...

– Czego pan chce ode mnie? – powtórzyłem.

– Dobij to ścierwo!

Oniemiałem.

Tkwiłem w środku ciemności. Ale prawdziwy mrok był we mnie. Nieprzenikniony. Czarniejszy od czerni. Śmiertelny całun. W tej głębi słyszałem chichot – szaman mojego plemienia odczytywał wyrok z rozsypanych na pokładzie Arki kamieni i patyków, z kości przodków i kawałków gówna, z układu gwiazd na niebie i bydlęcych jelit. Przeznaczenie to najstraszniejszy wyrok. Bez odwołania.

– Czyń swą powinność – słyszałem tam, skąd cuchnęło sierścią i opiłkami paznokci skwierczącymi w tyglu wyroczni. – Wolność tu i teraz. To możesz dać mnie. I sobie. I tej dziewczynie, z wdzięczności za jej hamburgera. Wiesz, co to jest mizerykordia? Nie masz wyrzutów sumienia. Wyświadczasz tylko łaskę umierającemu. Zresztą... I tak niewiele w nas zostało wiary. Galeon niebios umiera. Pomóż mu. Dobij!

Ciemność pod pokładem rozjaśnił zimny blask. W każdej rzeczy jest resztka gwiezdnej poświaty. Smród rozwiał się powoli, ale echo pozostało i gadało we mnie. Do-doo... dobij. Pewnie nie byłoby z tym kłopotów. Miałem w zasięgu niezły arsenał. Dziesiątki dział, skrzynie z żeliwnymi kulami, baryłki prochu.

– Dobij!

Podszedłem do najbliższej beczki. Tarcza pokrywy walająca się na podłodze, znalazła partnera – armatni wycior. Strzęp spalonych pakuł tkwił na końcu trzonka. Zanurzyłem dłonie w beczce i dotknąłem czarnej duszy dział. Była miękka jak aksamit.

Poczułem wibrację na udzie. Nieomylny znak, że idzie nowe. Odruchowo sięgnąłem do kieszeni, ale cud techniki to niewyobrażalnie odległa przyszłość. Tu i teraz szczęknęły o siebie dwa kamienie. Wyjąłem je. Na otwartej dłoni leżały krzemienie wydobyte z wody przez Hagerwooda. Strumień czerpie siłę ze źródła.

– Dobij! – żądał szaman mojego plemienia.

Żaden problem, wystarczy tylko skrzesać wściekłość.

Obróciłem się na pięcie i poszedłem w stronę dziobu. Minąłem zejście do lazaretu. Dotarłem do drzwi oddzielających pomieszczenia dziobowe od pokładu artyleryjskiego. Uchyliłem je. Wszedłem do okrętowej kuchni zalanej złocistym światłem. Nad wygasłymi paleniskami i osmolonymi kotłami wisiały olbrzymie tasaki, noże oraz piły. Tak jak podejrzewałem, rana w poszyciu sięgała aż tutaj. Skalny kieł zakończył prucie kadłuba na sąsiadującej z kuchnią spiżarni. Wśród strzaskanych desek dostrzegłem, resztki zapasów oblepione pajęczynami. Wszędzie po podłodze walały się wiązki ziół, szkło przemieszane ze słomą, wióry i klepki porozbijanych beczek. Mąkę, sól i całą resztę czas zmielił w to, co na nabrzeżnych skałach zostawiają rybitwy. Jasne smugi grzebały w półmroku okrętowej kruchty. Być może przestrzeń zwinęła wymiar wszechświata, ale przez strzaskaną burtę, razem ze światłem, docierał do mnie zwyczajny chlupot na morskiej płyciźnie.

Podszedłem do wyrwy. Drzazgi stroszyły się jak bezlistny krzak na wierzchołku rafy. Jedna z powalonych belek robiła nieco przyzwoitsze wrażenie. Na tym progu położyłem krzemienie. Wyglądały niepozornie. Odwróciłem się i ruszyłem z powrotem w głąb statku.

Przy jednym z dział stała okuta żelazem, częściowo rozbita skrzynia. Kokosy żeliwnych kul zostały w niej ułożone ze wzruszającym pietyzmem. Ale nie było w nich ducha. Brał przykład z Diogenesa.

Sięgnąłem do beczki.

Garść prochu wystarczyła, aby odmierzyć na podłodze dwa kroki.

Wróciłem po następną.

Wracałem kilka razy, zanim czarna ścieżka dotarła do wyjścia. Wtedy podniosłem z progu krzemienie.

Dobij! – dudniło w głowie.

Bliźniak w lewej, bliźniak w prawej dłoni. W nich też nie było mocy. A we mnie? Jestem jak strzelba z zamkiem skałkowym. Człowiek-maszyna. Mechanizm. Wystarczy nacisnąć spust. Bez pośpiechu.

– Te, facet... – poczułem klepnięcie w ramię. – Ty jednak zamustrowałeś dobrowolnie.

Cień przeszedł koło mnie i w blasku przenikającym przez wyłom w kadłubie zobaczyłem mojego znajomego. To chyba jednak były Karaiby.

– Sądzisz, że masz jakiś biznes na tej łajbie? – zapytał.

Zdjął kocioł z paleniska. Odwrócił. Postawił na podłodze. Przetarł rękawem osmolone dno i przysiadł na blaszanym bębnie. Chwilę trwał w bezruchu, potem włożył do ust kciuk prawej ręki. Jak zakłopotane dziecko. Ale pirat nie był dzieckiem. Chyba tylko dziwki z burdelowych witryn, w dzielnicach czerwonych latarń, mogłyby podjąć wyzwanie. Kiedy przestał udowadniać, że jest ssakiem, paluch pociągnął za sobą błyszczącą nitkę śliny. Spadkobierca Mansona kontemplował jakiś czas zjawisko lepkości, a następnie przyłożył kciuk do lewej dłoni. Patrzył na mnie i masował sine piętno w jej wnętrzu.

– Wiesz, jak to jest, gdy człowiekowi pali się ziemia pod stopami? – zapytał.

Widać było, że nie czeka na odpowiedź.

– Zresztą skąd to może wiedzieć taki grzeczny chłopiec? – parsknął. – Wiesz, jak to jest... Człowiek się stara. Dba o czystość. Pilnuje, aby świata nie zalał grzech i nieprawość. Ale kto to doceni? Nikt! Czy ludzie nie widzą, że zalewa nas bylejakość? To największy z możliwych grzechów. Kamery wpatrywały się we mnie. Dwadzieścia cztery godziny na dobę. A ja przyglądałem się tym, którzy byli ze mną. Nędza. A potem jedna z nich przyszła do mnie i zaproponowała żebyśmy wspólnie zwiększyli swoje szanse na wygraną. Miałem do wyboru, ulżyć sobie albo jej. Wybrałem. Rzeźnia, którą urządziłem, doskonale podniosła oglądalność. I nikt mi nie podziękował. Nikt! Ale rozumiem. Ten drobny zabieg kosmetyczny nie mógł poprawić urody świata. Wtedy stanął przede mną Mistrz i powiedział: „Brachu, zostałeś nominowany.” Przyjąłem to z pokorą i poszedłem naprawiać świat. Ciężka praca. Usuwasz. Eliminujesz. Robisz miejsce dla lepszych... A oni nie przychodzą. Świat się nie zmienia. Trwa w szarzyźnie. Co więcej, broni swej nędzy. Pasterskie psy zaczynają się za mną uganiać. Są głupie, ale jest ich dużo. Robi się ciasno. I wtedy zjawia się Rappaport. I słyszę: „Pokażcie mi światło w tunelu”. Czemu nie! Każdy tunel jest jak nora. Daje szansę na zgubienie nagonki. To mogło być wyjście. Nie! To było wyjście! Podążyłem za natchnionym idiotą.

Nieprzerwanie masował dłoń i patrzył na mnie wzrokiem rezydenta szczeliny w morskim dnie.

– Trafiłem tutaj i nagle... Otworzyły się przede mną zupełnie nowe horyzonty. Spotkałem to coś, czemu odechciało się żyć. Ale mnie się nie odechciało. Śmierć to porażka siły woli. A we mnie jest potęga. Za mną stoi Mistrz. Wiem, jak pokierować tym okrętem. Chodź! Pokażę ci.

Wstał i opuścił kuchnię.

Z pewnością miałem inny wybór, ale poszedłem za nim.

Kiedy znalazłem się na pokładzie zobaczyłem, ze śródokręcia, że stoi na wypiętrzeniu rufy..

– Patrz! We mnie jest potęga! – krzyknął i położył dłonie na obręczy koła sterowego.

Uniósł głowę do nieba i zawołał:

– Jestem twoim sternikiem! Twoim panem!

Jego szeroko rozłożone ręce napierały na drewnianą obręcz. Palce zbielały, zupełnie jakby z morderczą mocą miażdżyły gardło kolejnej ofiary.

Poczułem na twarzy słony pocałunek. Silny podmuch zdarł grzywę fali i rzucił w powietrze morską pianę. Żagle okrętu wypełniły się z łopotem. Złociste niebo błyskawicznie zasnuły ciemnogranatowe chmury, a wiatr zaryczał z wściekłością. Jakby chciał zagłuszyć wołanie piekieł.

– Przez tysiąclecia byliśmy twoimi niewolnikami! – wrzeszczał samozwańczy sternik. – Dzisiaj, ja dowodzę. Panuję nad tobą!

Wicher wbijał pięści w czasze purpurowych żagli. Na najwyższych rejach pojawiło się błękitne światło. Płomyki błyskawicznie spełzły po linach i masztach. Ogarnęły cały okręt, przemieniając go, w oka mgnieniu, w naelektryzowane widmo Latającego Holendra.

– A ty, przy grotmaszcie?! Co powiesz na podział łupów?

Galeon zadrżał pod moimi stopami. Usłyszałem potępieńczy jęk we wręgach i drewnianym poszyciu kadłuba. Migotliwa poświata znikła, a w chwilę później sine niebo zachłysnęło się kaskadą upiornej bieli.

Chmury i okręt połączyła drgająca pępowina błyskawicy. Błękitno-biały korzeń ześlizgnął się wzdłuż masztu i wbił w truchło wraku. Poczułem, że moje włosy stają dęba w wianuszku trzeszczących iskier.

Jakbym trafił w ramkę komiksu, z pasażerem krzesła elektrycznego w roli głównej. Galeon drgnął kolejny raz i zaczął prostować się z przechyłu. Wypełnione wiatrem żagle stękały z wysiłku. Ich purpurowa skóra krwawiła wzdłuż szwów. Miałem wrażenie, że okręt zadziera dziób i próbuje zerwać kotwicę rafy.

Od koła sterowego dobiegło wołanie:

– Teraz oczyszczę wszechświat!

Uchyliłem się przed biczem zerwanej liny. Ścigany natchnionym wrzaskiem i zawodzeniem wiatru, zawróciłem ku schodkom prowadzącym w bezpieczniejszą ciemność.

Po szaleństwie rozpętanym na zewnątrz, pokład działowy ujawnił swą przytulność. Myszy okrętowe dawno przestały tupać po spróchniałych klepkach. Pewnie zabrały się którąś szalupą. Pomijając skrzypienie desek, trwała w tym miejscu cisza zmieszana ze stęchłym zapachem saletry.

Kucnąłem przy końcu prochowej ścieżki i sięgnąłem po dwa kawałki paleolitu. Snop iskier był imponujący. Smród też. Nic więcej. Uświadomiłem sobie, że nie mam bladego pojęcia, jak oni to robili. Tysiące lat rozwoju i szlag trafił umiejętność, dzięki której staliśmy się ludźmi. Zamknąłem oczy i wyobraziłem sobie, że jestem na samym początku drogi.

Siedziałem przed jaskinią i próbowałem skrzesać ogień. Wiedziałem, że ode mnie zależy przyszłość. Uderzałem kamieniem o kamień. Iskry spadały na kupkę suchego chrustu... i nic się nie działo.
Mój protoplasta był jednak cierpliwy. Uderzył ponownie, a potem jeszcze raz i jeszcze.

Otworzyłem oczy i postarałem się wykrzesać z siebie cnotę przodków. Waliłem kamieniem w kamień, bez pewności, czy jaskiniowy patent nada się do zapalenia prochu.

Byłem tak zaabsorbowany, że ledwie poczułem dłoń, która spadła na moje ramię.

– Kochany, to ja zbawiam świat... – usłyszałem.

Nie odwracałem głowy. Gówno mnie obchodziły obsesje czyściciela piramidy śmiecia wielkiej, jak wszechświat.

– ...A ty chcesz mi wszystko rozpieprzyć! Nieładnie.

Krzemień uderzał o krzemień. Jeszcze szybciej.

– Ale żeś się zawziął!

Kaleczyłem palce.

Przed moją twarzą pojawił się siny pentagram na otwartej dłoni.

– Daj! Pokażę ci, jak to się robi...

W jaskini wielkiej jak wszechświat, słyszałem miarowe uderzenia. Krzemień o krzemień. Krzemień o kość. Kość o kość. Byle wydobyć z ciała iskrę świadomości. Rodzimy się w bólu. Iskra zapala się, a po chwili gaśnie. Fala bólu kołysze nas i tuli. Przyjście na świat jest jak przebudzenie z koszmarnego snu. Krzyczę więc jestem... w okrętowej kuchni.

Leżałem na stole obitym blachą. Nade mną pochylał się wielki sternik. Miał na sobie skórzany fartuch umazany krwią. Zajrzał mi głęboko w oczy i uśmiechnął się. Błysku świadomości nie można ukryć. Moim ciałem targnął potworny ból.

Znowu spadłem do mrocznej studni.

Kiedy ponownie otworzyłem oczy, mój rzeźnik stał przy drewnianej ścianie. Na jego twarzy malowała się dziecinna rozterka: tasak czy nóż o szerokim ostrzu. Myślałem, że na mnie nie patrzy, ale pytanie najwyraźniej skierowane było do mnie.

– Wiesz, co robię? Ja krzeszę... Ty umierasz, a ja ci nie pozwalam. Nie łatwo opuścić pokład. Zaręczam ci, że ból potrafi cofnąć człowieka nawet z zaświatów.

Zdjął ze ściany nóż, przypominający rozmiarami maczetę. Podszedł do stołu, odsunął moją lewą dłoń od ciała i uderzeniem ostrza rozniecił nowe ognisko bólu.

– Widzisz, ty toniesz, a ja rzucam ci koło ratunkowe – powiedział pokazując mi mój serdeczny palec. – Może zamieniam życie w koszmar, ale to przecież jest życie. Może... temu czemuś... zachciało się umierać, ale ja do tego nie dopuszczę. Ten statek jest zbyt cenny. Ty nie jesteś. W końcu pójdziesz na dno. Taki już los śmieci. Ale na razie, mam z tobą wiele radości. Okręt to przecież abstrakcja, a ciało, to jednak ciało.

Mówił coś jeszcze, ale nie słyszałem wyraźnie. Moja świadomość rozpaczliwie próbowała uciec z masakrowanego ciała. Ciemność wciągała jak wir. Kiedy ojciec uczył mnie pływać w rzece, powiedział: „Nie walcz z żywiołem. Zabraknie ci sił. Poddaj się. Niech ściągnie do dna. Dopiero tam podejmij walkę. Odbij się i wypłyń.”

Mroczny lej wsysał mój bezbronny umysł. Gdzieś, nieprawdopodobnie daleko, majaczyła plama światła. Wypuściłem resztę powietrza i wtedy zobaczyłem skraj polany otoczonej mgłą.
Hagerwood wciąż tu tkwił. Siedział na powalonym pniu, pochylony nad strumieniem. Był spokojny. Zupełnie jak mój ojciec na brzegu rzeki, kiedy czekał aż wypłynę. W pewnej chwili podniósł głowę i spojrzał mi w oczy.

– Wiesz, kiedy dotykasz dna? – zapytał. – Na samym dnie człowieka mieszka zwierzę. Tam jest ciemno, wyją bestie, a smród surowego mięsa jest tak gęsty, że krew skrapla się w powietrzu. W tej jaskini małpolud próbuje rozdmuchać żar w popiele ogniska.

Odbiłem się i pomknąłem ku powierzchni.

Zanim odzyskałem wzrok, palce prawej dłoni ścisnęły ciężki przedmiot. Sternik akurat pochylał się nade mną.

– Wiesz, co robię? – zapytałem słabym głosem. – Ty chcesz wypłynąć, a ja...

Przedmiot w mojej garści okazał się rzeźnickim tasakiem marzącym o zakosztowaniu rzeźnickiego mięcha. Ostrze z tępym odgłosem zdjęło z czaszki płat skóry razem z prawym uchem. Spodziewałem się, że facet zaliczy glebę. Tymczasem on stał i ślepił się we mnie, niczym klasyczny psychol z horroru. No cóż, gdy podejmujesz się rzeźnickiego fachu, trzeba szlachtować do końca.

– ...Chcesz wypłynąć, a ja cię utopię!

Uderzyłem po raz drugi. Ostrze z łatwością odrąbało lewe przedramię. Sternik zarechotał. Kolejny morderczy cios był równie skuteczny. Fontannę krwi tryskającej z szyi powitał chrapliwy śmiech. Mógłby wkurzyć, ale to już nie ja zadawałem ciosy. Patrzyłem z zewnątrz. Może dusza, która opuszcza ciało, zatrzymuje się w pół drogi, żeby po raz ostatni pochylić się nad obcą już, ziemską powłoką. To nie byłem ja, chociaż bydlak miał na sobie moje spodnie i zbyt obszerną koszulę. Obserwowałem go, jak raz za razem unosi ostrze. Robił to bez emocji, bo nie wspiął się jeszcze na ten szczebel ewolucji. Ale zabijać potrafił! Więc płatał mięso i kruszył kości. Bryzgi krwi i szpiku tańczyły w powietrzu. Wielki sternik wciąż jednak szczerzył zęby i nie próbował się zasłaniać, ale w końcu upadł.

Wtedy usłyszałem:

– Amen. Mogę odcumować łajbę.

Bestia zaczęła ćwiartować zdobycz. Osobno kości i flaki, osobno kawałki przydatnego mięsa, serce, nerki, wątroba. Oprawca zebrał część krwawych ochłapów i pokuśtykał w stronę pokładu działowego.

Podszedł do burty i pochylił się nad najbliższą armatą.

Dwunożność wyraźnie sprawiała mu kłopot, kiedy wracał do kambuza.

Podczas ostatniej bitwy odrzut wycofał działo, aby ułatwić przygotowanie następnej salwy. Armata czekała na załadowanie.

Zwierzę kursowało kilka razy, a kolejne porcje mięcha docierały na stanowisko ogniowe. Wreszcie makabryczny artylerzysta zakrzątnął się przy baryłkach z prochem.

– I co teraz?

W głosie Hagerwooda nie było szyderstwa.

– Chciałeś być wolny. Chciałeś dać wolność. Trzeba było użyć krzemieni i dobić to zdychające bydlę.

Przyglądałem się bestii rychtującej działo.

– A ty? Nie dość, że zabiłeś nie tego, co trzeba... W dodatku nie ma pewności, czy to zrobiłeś. Słyszałeś, powiedział – Amen! A jeżeli dałeś Galeonowi Niebios szansę na nowe reality show? Tamta twoja część wierzy w przydatność działa. On jest w stanie skutecznie powstrzymać sternika. Być może. Ty miałbyś odruch wymiotny i problem z etyką. Zostaw bestii mięso, zajmij się ideą. Czas dokończyć dzieła. Dobij!

Wręgi okrętu stęknęły po raz kolejny. Galeon wciąż próbował się uwolnić.

Przyklęknąłem nad prochową ścieżką. Może wypadało oczyścić wcześniej deski, ale sypałem jak popadnie, a wszędzie tutaj walała się słoma, wióry i strzępy jutowych worków. To nic, będzie lepiej skwierczeć. Podniosłem z podłogi dwa szare kamienie. Skrzesałem snop iskier. Ogniki próbowały gryźć, ale nie było w nich mocy. Uderzyłem jeszcze raz i usłyszałem huk, który wstrząsnął okrętem. To artylerzysta zrobił użytek z armatniego mięsa. Poradził sobie. A ja? Najwyższy czas na salwę całą burtą.

Zastygłem w bezruchu. Poczułem skurcz w gardle. Nic na świecie nie jest jasne i oczywiste. Nagle dotarło do mnie, że od pewnych decyzji nie ma odwrotu. Nie wiedziałem nawet, czy potrafimy przetrwać bez tego, który uczynił nas załogą okrętu.

Rzuciłem krzemienie.

Gołymi rękami zacząłem bić w miejsca, gdzie pojawił się dym. Potem skoczyłem do wyrwy w burcie okrętu. Stopa źle trafiła w próg belki i runąłem do wody. Droga z płycizny na ląd, to mały krok ewolucji.

Pozbierałem się jakoś i zacząłem gnać w stronę mgły. Za moimi plecami trwał poklask fal, klepiących czarną rafę mokrymi płetwami.

Biegłem przez mrok. Buty znów przeniknęło wilgotne zimno. Łoskot fal bratał się z szumem deszczu.

Dopadłem mojej szalupy.

Szarpnąłem klamkę i znów byłem za kołem sterowym. Tym mogłem do woli kręcić od krawężnika do krawężnika. Ciepła i sucha przytulność cywilizacji. Pełny bak wystarcza, żeby z ufnością zaglądać w przyszłość... Tylko wsteczne lusterko ma trochę krzywą pamięć.

W drzwiach gawry Hagerwooda cień przesłonił szczelinę światła.

Przeceniłeś mnie. Nie nadaję się na twój uniwersytet, profesorze. Dobić Galeon Niebios i uwolnić ludzkość – takie proste. Proste?

Czy umysł ma prawo dać wolną wolę zmysłom, a sługa staje się wolny kiedy zabija pana? Nie wiem.

Kluczyki brzęknęły w kieszeni. Wyjąłem je razem z komórką. Na wygaszonym ekranie pozostał rozmazany ślad. Kilkanaście cyfr. Gdzieś zapodziałem okulary, więc miałem kłopot z odczytaniem, ale przysiągłbym, że numer ostatniego połączenia przypomina mój własny.

– Nie musisz zapinać pasów – powiedziałem sadzając cud techniki na fotelu obok.

Chwyciłem kierownicę i drętwy ból przeszył lewe ramię. To nic, dłoń potrzebuje tylko przeciwwagi kciuka. Przekręciłem kluczyk w stacyjce. Silnik nie ostygł, więc z ochotą dał szalupie kopa.

Włączyłem światła i ruszyłem, zdecydowanie nadwyrężając pedał gazu.

Koła zmieliły trochę błota, a potem zaśpiewały raźniej. Odnalazły przyczepność asfaltu. Usłyszałem cichą melodyjkę. Tę samą. Musiałem pochylić się nad runami słów.

And it’s whispered that soon if we all call the tune

Then the piper will lead us to reason.

Wyciągnąłem rękę, żeby coś zrobić z radiem, ale kobziarz grał we mnie.

Na przedniej szybie wycieraczki uparcie zdejmowały topielcowi mgłę z oczu. Nie miało to wielkiego znaczenia, doceniałem jednak ich gorliwe miłosierdzie.

Snopy świateł torowały drogę przez obłęd, ciemność i deszcz.

Nic nieznacząca myśl kołatała się na krawędzi świadomości... Jeśli tam przetrwała jedna iskra, jeżeli dotknęła prochowego lontu...

Kiedy minęło pół godziny zacząłem się głośno modlić.

Istnienie to sprawa wiary, powiedział Hagerwood. Tak samo śmierć.

Oddałbym wszystko, żeby w tunelu nocy zobaczyć smugi reflektorów wybiegające mi na przeciw – znak, że nie jestem sam. Ale droga przez wszechświat była cicha i pusta.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Komentarze


39442

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
W tytule jest przekleństwo, to wbrew regulaminowi portalu.
30-07-2012 20:12
Repek
   
Ocena:
0
To tytuł utworu. Równie dobrze mogłoby się nazywać "Wspaniała kurwa".

Poza tym do słowa "zajefajny" podchodzimy dość liberalnie. Tak jak do "dupy" itp.

Pozdrawiam
31-07-2012 00:25
M.S.
   
Ocena:
0
Czy naprawdę na polterze nie ma nikogo, kto umie formotować teksty? I nie wie, że na początku dialogu wstawia się kreskę dialogową, a nie dywiz?
31-07-2012 13:54
baczko
   
Ocena:
0
@M.S.

Tekst dostaliśmy w takiej formie w pliku .doc - jeżeli masz trochę zbędnego czasu to chętnie Ci go podeślę, abyś zmienił wszelkie dywizy na kreski dialogowe.
07-08-2012 01:24

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.