» Fragmenty książek » Za Kresoborem

Za Kresoborem


wersja do druku

Robalot


Za Kresoborem
Strużek szedł ścieżką między drzewami, a wokół niego echo powtarzało odgłosy Kresoboru. Zadrżał, mocniej otulił się chustką i postawił kołnierz skórzanej kurtki.
Wcale nie chciał odchodzić wieczorem. Było ciemno i zimno, lecz Spelda nalegała.

– Nie ma lepszej pory – powtórzyła parę razy, zbierając drobiazgi, których Strużek miał potrzebować w podróży: skórzany bukłak, linę, małą torbę z jedzeniem i najważniejszy ze wszystkich imienny nóż. Strużek wreszcie stał się dorosły. – Zresztą znasz to przysłowie – dodała, wiążąc na szyi syna dwa drewniane amulety. – Kto nocą wychodzi, za dnia przychodzi.
Strużek wiedział, że Spelda stara się robić dobrą minę do złej gry.
– Ale uważaj – powtórzyła po raz kolejny. – Jest ciemno, a ja cię znam, zawsze chodzisz z głową w chmurach i marzysz o niebieskich żołędziach.
– Tak, mamo.
– Już ty mi nie mydl oczu tym swoim "tak, mamo". To bardzo ważne. Zapamiętaj, jeśli nie chcesz spotkać strasznego mąciwodziciela, nie zbaczaj ze ścieżki. My, leśne trolle, nigdy nie zbaczamy ze ścieżki.
– Ale ja nie jestem leśnym trollem – wymamrotał Strużek i pod powiekami zapiekły go łzy.
– Jesteś moim syneczkiem – odparła Spelda, mocno tuląc go do siebie. – Nie zbaczaj ze ścieżki. Leśne trolle wiedzą, co dobre. No, a teraz zmykaj i pozdrów ode mnie kuzyna Łupikora. Nawet się nie obejrzysz, a znowu będzie jak zawsze, zobaczysz...

Nie mogła dokończyć. Po jej policzkach płynęły łzy jak grocholetki. Strużek odwrócił się i ruszył tonącą w mroku ścieżką prosto w ciemność.
Jak zawsze! – pomyślał. Jak zawsze! Nie chcę, żeby wszystko było jak zawsze. Zawsze są mecze grochola, zawsze ścina się drzewa, zawsze stoję z boku i nikt mnie nie lubi. Czy u kuzyna Łupikora będzie inaczej?
Nagle porwanie na piracki statek wydało mu się bardziej pociągające. Podniebni piraci przemierzali niebo nad Kresoborem. Na pewno żaden mieszkaniec lasu nawet nie potrafi sobie wyobrazić ich przygód.

Spomiędzy drzew dobiegło go rozpaczliwe, bolesne wycie. Na sekundę zapanowała cisza. Zaraz potem nocne odgłosy odezwały się głośniej niż dotychczas, jakby każde stworzenie cieszyło się, że nie ono padło ofiarą wygłodniałego drapieżnika.
Strużek zaczął się zabawiać odgadywaniem nazw stworzeń, których głosy dobiegały go z głębi zdradliwego Kresoboru, z dala od ścieżki. Dzięki temu jakoś uspokajał mocno bijące serce. W koronach drzew nad jego głową kwiczały pokwaki i kaszlały frompy. Nie były groźne dla leśnych trolli – a już na pewno nie mogły im odebrać życia. Po prawej stronie słyszał jazgotliwy zgrzyt sztylota na chwilę przed atakiem. Zaraz potem rozległ się wrzask jego ofiary, drzewnego szczura lub liściożera.

Mroczna ścieżka zaprowadziła Strużka w gęsty las. Zatrzymał się i spojrzał w srebrne światło księżyca pełznące ukradkiem po pniach i gałęziach, odbijające się w lśniących jak lusterka liściach. Po raz pierwszy znalazł się w lesie zupełnie sam, w dodatku po zmroku – i się nim zachwycił.
Zrobił krok przed siebie, nie odrywając oczu od osrebrzonych liści. Zszedł z mrocznej ścieżki. Światło księżyca oblało go zimnym blaskiem, nadało jego skórze metaliczny połysk.

– Niewiarygodne! – szepnął i zrobił jeszcze parę kroków.
Pod stopami skrzypiał mu śnieg. Oddech zmieniał się w biały obłok pary. Z gałęzi płaczącego wierzbidębu zwisały sople, kropelki płynu z rosokapu zamarzły i lśniły jak perły. Zimny wiatr poruszał zwiewnymi liśćmi jakiegoś wiotkiego drzewka.
– Niesamowite! – dodał Strużek i ruszył dalej. Jeszcze tylko w lewo. I w prawo. I jeszcze zakręt. I wzgórze. Wszystko było tajemnicze i nowe.
Zatrzymał się przy szpalerze drżących roślin o wysokich, spiczastych liściach i łodygach usianych grubymi pąkami, które w blasku księżyca lśniły niczym srebro. Nagle wszystkie zaczęły pękać, jeden po drugim. W chwilę potem cały szpaler pokrył się ogromnymi kwiatami o płatkach jak tafle lodu. Kwiaty zwróciły się ku księżycowi i zalśniły w jego blasku.
Strużek uśmiechnął się do siebie i zawrócił.
– Jeszcze tylko kawaląteczek dalej... – szepnął.
Obok przeturlał się toczykrzew i zniknął w ciemności. Nocne dzwonki i szklane jagody dzwoniły na coraz silniejszym wietrze.

Potem rozległ się jeszcze inny dźwięk. Strużek odwrócił się szybko. Mała, zwinna, kudłata brązowa istota o spiralnym ogonie przemknęła obok, piszcząc ze strachu. Gdzieś daleko zahukała lasówka.
Serce Strużka załomotało. Rozejrzał się nerwowo. W ciemnościach lśniły oczy. Żółte. Zielone. Czerwone. Wszystkie patrzyły na niego.

– Och, nie – jęknął. – Co ja narobiłem?
Dobrze wiedział co. „Nie zbaczaj ze ścieżki”, ostrzegała Spelda. A on jej nie posłuchał. Zafascynowany srebrzystą urodą Kresoboru opuścił bezpieczną drogę.
– Nic nie potrafię zrobić dobrze! Jestem głupi! Głupi! Głupi! – krzyknął, rozpaczliwie usiłując odnaleźć ścieżkę. – Głu...
Raptem usłyszał coś, od czego głos zamarł mu w gardle, a nogi skamieniały. Rozpoznał świszczące sapanie gnilnej ropuchy, która cuchnącym oddechem kładła swoje ofiary na dwadzieścia kroków. Gdy zbliżyła się na dziesięć, jej oddech zabijał. Wystarczyło jedno paskudne beknięcie, by pozbawić życia wujka Szurbura.

Co robić? Dokąd uciekać? Strużek jeszcze nigdy w życiu nie zszedł z leśnej ścieżki. Ruszył, zatrzymał się, pobiegł w przeciwną stronę, znowu stanął. Świszczący oddech gnilnej ropuchy dobiegał jakby ze wszystkich stron naraz. Strużek rzucił się w cień zarośli, przykucnął za wysokim, kostropatym drzewem.
Gnilna ropucha zbliżyła się. Jej rzężące sapanie rozbrzmiewało głośniej. Strużkowi zwilgotniały dłonie, w ustach mu wyschło. Pokwaki i frompy zamilkły i w okropnej ciszy serce Strużka dudniło jak bęben. Gnilna ropucha na pewno to słyszała. Strużek wyjrzał ostrożnie zza drzewa.

Błąd! – zdążył jeszcze pomyśleć na widok dwojga żółtych ślepi gapiących się na niego z ciemności. Długi zwinięty język zamigotał w powietrzu, jakby je smakował. Nagle gnilna ropucha nadęła się jak balon. Za chwilę wyrzuci z siebie strumień śmiercionośnego powietrza! Strużek zamknął oczy, zatkał nos i zacisnął usta. Usłyszał przenikliwy syk.
Zaraz potem coś spadło na ziemię za jego plecami. Ostrożnie otworzył jedno oko. Na ściółce leżał fromp. Jego kudłaty chwytny ogon drgał konwulsyjnie. Strużek zamarł w bezruchu i patrzył, starając się nie oddychać, jak gnilna ropucha lepkim językiem, chwyta bezwładnego frompa i ucieka z nim w zarośla.

– Mało brakowało – powiedział do siebie Strużek i westchnął z ulgą. Otarł spocone czoło. – Oj, bardzo mało!
Księżyc stał się biały jak mleko, cienie się pogłębiły. Strużek wlókł się rozpaczliwie przed siebie. Mrok przylgnął do niego jak mokry koc. Gnilna ropucha poszła w swoją stronę, ale to było najmniejsze z jego zmartwień. Pozostawało faktem, że zboczył ze ścieżki. I że się zgubił.

Często się potykał, czasami upadał. Włosy miał mokre od potu, choć jednocześnie mróz przenikał go do szpiku kości. Nie wiedział, dokąd zmierza, nie wiedział, gdzie jest, miał tylko nadzieję, że nie błąka się w kółko. Był też zmęczony, ale za każdym razem, gdy przystawał, warkot lub ryk nieznanej bestii podrywał go do dalszego marszu.

Wreszcie nie mógł zrobić ani kroku więcej. Osunął się na kolana i spojrzał w górę.
– O, mąciwodziciel! – zaklął. – Mąciwodziciel! Mąciwodziciel! – krzyknął w mroźne niebo. – Proszę, proszę, proszę... Chcę znowu znaleźć ścieżkę. Dlaczego z niej zszedłem? Pomocy! Pomocy! Pomocy...
– Pomocy!
Krzyk rozpaczy dźgnął go jak nożem. Strużek zerwał się na równe nogi i rozejrzał dokoła.
– Na pomoc!

To nie było echo! Głos dochodził z lewej strony. Strużek bez namysłu ruszył biegiem, by sprawdzić, czy może pomóc. Zaraz potem znowu się zatrzymał. A jeśli to pułapka? Przypomniał sobie mrożące krew w żyłach opowieści o leśnych trollach, które dały się omamić fałszywym wezwaniom dźgacza, potwornego stworzenia o czterdziestu ostrych jak nóż szponach. Wyglądał jak leżąca na ziemi kłoda – dopóki się na niego nie nastąpiło. Wtedy chwytał ofiarę i nie puszczał, dopóki jej zwłoki nie zaczęły gnić, gdyż jadał wyłącznie rozkładającą się padlinę.

– Na litość, niech mi ktoś pomoże, ratunku! – znowu zawołał głos, już słabszy.
Nie mógł go słuchać obojętnie. Wyciągnął nóż – tak na wszelki wypadek – i popędził w kierunku, z którego dobiegało wołanie. Nie przebiegł nawet dwudziestu kroków, gdy potknął się o coś wystającego spomiędzy korzeni szemrzącego szczotkokrzewu.
– Auć! – krzyknął ktoś.
Strużek odwrócił się. Potknął się o czyjeś nogi. Ich właściciel usiadł i spiorunował go wzrokiem.
– Niezdara!
– Przepraszam, ale... – zaczął Strużek.
– I nie gap się na mnie! To niegrzeczne.
– Przepraszam, ale... – znowu powiedział Strużek.
Rzeczywiście się gapił. W promieniach księżycowego światła nieznajomy chłopiec wyglądał okropnie. Miał jaskrawoczerwoną twarz, szkarłatne włosy sterczące niby płomienie oraz naszyjniki ze zwierzęcych zębów.
– Jesteś rzeźnikiem, tak? – zapytał Strużek.

Rzeźnicy wyglądali tak, jakby byli skąpani we krwi, a to budziło strach. Powiadano, że przelewana od pokoleń krew nasączyła ich skórę i włosy. Ale choć do ich zadań należało zabijanie tilderów, na które polowali, i turogów, które ujeżdżali, rzeźnicy byli spokojnym ludem.
Mimo to Strużek nie potrafił ukryć odrazy. Jeśli nie liczyć podróżników, którzy od czasu do czasu zapuszczali się w głąb Kresoboru, rzeźnicy najczęściej spotykali się z leśnymi trollami. Handlowali ze sobą – rzeźbione drewniane przedmioty i wiklinowe kosze w zamian za mięso i skóry. Jednak leśne trolle, podobnie jak wszyscy inni, pogardzały rzeźnikami. Ich miejsce było, jak mawiała Spelda, na samym dnie garnka. Nikt nie chciał się zadawać z ludem, który miał krew nie tylko na rękach, ale i na całym ciele.

– No więc? – spytał Strużek. – Jesteś rzeźnikiem?
– A jeśli nawet, to co? – odparł chłopiec zaczepnie.
– Nic, tylko... – Kiedy ktoś się zgubił w Kresoborze, nie powinien być zbyt wybredny w wyborze towarzystwa. – Jestem Strużek.
Chłopiec lekko dotknął czoła i skłonił głowę.
– Nazywam się Kostuś – powiedział. – Zaprowadź mnie do mojej wioski. Nie mogę chodzić, patrz.
Na pięcie miał sześć lub siedem zaognionych fioletowych śladów. Cała stopa spuchła tak, że była dwa razy większa od drugiej. Na oczach Strużka opuchlizna zaczęła pełznąć w górę nogi.
– Co się dzieje? – zdumiał się Strużek.
– To... to...

Kostuś wpatrywał się w coś za jego plecami. Strużek usłyszał syk; odwrócił się. Tuż nad ziemią unosiło się najokropniejsze stworzenie, jakie kiedykolwiek widział.
Było długie, gruzłowate, o rozjarzonej zielenią oślizłej skórze, lśniącej wilgocią w mlecznym świetle księżyca. Wzdłuż jego ciała ciągnęły się żółte nabrzmiałe narośle, z których sączył się przejrzysty płyn. Stwór wił się i wyginał, nie spuszczając ze Strużka wielkich, zimnych ślepi.

– Co to? – szepnął Strużek.
– Robalot – odszepnął mały rzeźnik. – Nie pozwól mu się dotknąć, choćby nie wiem co.
– Nigdy w życiu – oznajmił Strużek dzielnie i sięgnął po nóż. Nie znalazł go. – Mój nóż! Mój imienny nóż!
Przypomniał sobie: miał go ze sobą, kiedy potknął się o nogi Kostusia. Pewnie leży gdzieś na ziemi.
Był tak przerażony, że ani na sekundę nie potrafił oderwać wzroku od robalota. Stworzenie nadal się wiło; syk dochodził nie z jego paszczy, lecz z rzędu otworów na jego brzuchu. Powietrze, które z nich uchodziło, unosiło stwora nad ziemią. Nagle robalot rozdziawił paszczę.

Strużek wzdrygnął się. W paszczy stwora wiły się macki, każda zakończona przyssawką. Wystrzeliły na zewnątrz niczym drapieżne robaki.
– Nóż – mruknął do Kostusia. – Znajdź mój nóż.
Usłyszał, jak chłopiec rozgarnia suche liście.
– Staram się... ale... nie mogę... Jest! Mam!
– Szybko – rzucił z rozpaczą. Robalot dygotał, szykując się do ataku. Strużek wyciągnął rękę do tyłu. – Daj!!!
Poczuł w dłoni znajomą kościaną rękojeść. Chwycił ją mocno i zacisnął zęby.

Robalot kołysał się w powietrzu, cały czas dygocząc. Nagle zaatakował. Z rozdziawioną szeroko paszczą, z której wystawały macki, rzucił się ku szyi Strużka. Cuchnął zjełczałym tłuszczem.
Przerażony Strużek odskoczył. Robalot w połowie drogi raptownie zmienił kierunek i uderzył z innej strony. Strużek zrobił unik.
Stwór przefrunął nad jego głową, zatrzymał się z sykiem, zawrócił i znowu zaatakował.
Tym razem uderzył z przodu – a Strużek tylko na to czekał. Gdy potwór już prawie dosięgał mackami jego szyi, obrócił się i skoczył do przodu. Zatopił nóż w miękkim brzuchu robala i rozciął rząd otworów powietrznych.

Efekt był piorunujący. Z głośnym „fffpffpffpffp” niczym balon, z którego uchodzi powietrze, stwór zaczął się dziko miotać w powietrzu. Potem eksplodował, a na ziemię sfrunęło mnóstwo strzępków oślizłej żółtozielonej skóry.
– Hurra! – krzyknął Strużek i machnął pięścią. – Udało mi się! Sam, całkiem sam załatwiłem robalota!
Z ust buchały mu kłęby pary niczym dym ze smoczej paszczy. Z północy wiał lodowaty wiatr, lecz Strużek nie czuł zimna. Rozgrzewały go duma i radość.

– Fomofy! – rozległ się głos za jego plecami. Kostuś mówił dziwnie, jakby miał pełną buzię.
– Wszystko w porządku – zapewnił go Strużek, wstając. – Już... Kostuś! – wrzasnął.
Mały rzeźnik był zmieniony nie do poznania. Zanim Strużek zaczął walczyć z robalotem, Kostuś miał spuchniętą nogę. Teraz całe jego ciało rozdęło się jak wielki czerwony pomidor.
– Wabieh mie ho homu – wybełkotał ze łzami w oczach.
– Ale ja nie wiem, gdzie mieszkasz!
– A hi foiem. Fodnieh mie.
Mały rzeźnik był dziwnie lekki. Strużek podniósł go z ziemi i zaczął iść.
Zaczęli iść.
– F leo – odezwał się Kostuś po chwili. – I jehcze has f leo. F prao. Prohto.
Ale ponieważ ciągle puchł, w końcu nie mógł już mówić. Naciskał tylko rękami ramiona Strużka, wskazując kierunek marszu.

Strużek zmierzał w strony, których nie widział nigdy w życiu.
– Hany! – krzyknął Kostuś. – Ohlauhę!
– Co? – spytał Strużek. Ale zaraz zrozumiał, co się dzieje. Kostuś, bardzo lekki już wtedy, gdy Strużek podniósł go z ziemi, stał się lżejszy od powietrza. Jego ogromne, wzdęte ciało prawie oderwało się od ziemi.
Strużek chciał objąć go w pasie – a raczej w miejscu, gdzie Kostuś miał kiedyś pas – ale okazało się to niemożliwe. Równie dobrze mógłby obejmować wielki bukłak z wodą, z tym że bukłak z wodą nie usiłuje odlecieć. Gdyby go puścił, Kostuś zniknąłby między chmurami.

Strużek otarł pot z czoła. Wcisnął chłopca między dwie gałęzie, starannie wybierając takie bez kolców, żeby Kostuś nie pękł. Zdjął z ramienia sznur, który dała mu Spelda, i przywiązał jeden koniec do nogi Kostusia, drugim obwiązał siebie. Znowu ruszyli.
Nie minęło wiele czasu, a znowu zaczęły się kłopoty. Z każdym krokiem Strużek czuł, że Kostuś coraz silniej ciągnie go w górę. Chwytał się gałęzi krzaków, ale wszystko na nic. Mały rzeźnik wzbijał się coraz wyżej.
Raptem nogi Strużka straciły kontakt z ziemią, gałęzie krzaków wyśliznęły się mu z rąk i obaj poszybowali w górę.

Frunęli coraz wyżej i wyżej w lodowatym nocnym powietrzu, ku niebu. Strużek na próżno szarpał za zawiązaną w pasie linę. Trzymała mocno. Spojrzał w dół, na szybko odlatującą ziemię, i w tej samej chwili przyszło mu do głowy coś strasznego.
Kiedy Kostuś nie wróci do domu, rodzice i przyjaciele rozpoczną poszukiwania. Ale on, Strużek, zrobił coś, co nie przyszłoby do głowy żadnemu leśnemu trollowi: zboczył ze ścieżki. Nikt nie będzie go szukać.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Kroniki Kresu - Paul Stewart
Kawał dobrej książki
- recenzja

Komentarze


~a

Użytkownik niezarejestrowany
    aaa
Ocena:
0
aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa aaaaaa aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa aaaaaaaaaaaaaaaaaaa
31-05-2009 14:49
~

Użytkownik niezarejestrowany
    k
Ocena:
0
wwwwwwwwwwwwwwwwweeeeeeeeeeeeeeeeer rrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrr rrrrrrrrrrrrrrrrrrraaaaaaaaaaaaaaaaa aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa aaaaaaaaaaaaaaaaa
02-02-2012 19:54

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.