Gdy pewnego dnia w tajemniczych okolicznościach ginie jedna z agentek biura, a jedyną osobą, która może naprowadzić FBI na jej ślad okazuje się ksiądz-jasnowidz, dawni pracodawcy Muldera zwracają się do niego z prośbą o pomoc. Fox, pomny minionych krzywd i fałszywych oskarżeń, jakie przeciw niemu wniesiono, początkowo odrzuca ich propozycję, ale w końcu – za namową Scully – zgadza się pomóc w poszukiwaniach. W ten sposób uporządkowane i spokojne życie dwójki głównych bohaterów przewraca się do góry nogami. Fox znowu jest w swoim żywiole, Scully zaczyna żałować, że namówiła go do podjęcia się tego zadania, a tymczasem Ojciec Joe ma wizję, w której widzi kolejną ofiarę mordercy.
Już na wstępie trzeba z całą stanowczością stwierdzić, że Chcę wierzyć skierowane jest do fanów serialu. Bynajmniej nie chodzi o to, że widzowie nieobeznani z poprzednimi przygodami Muldera i Scully nie będą orientować się w akcji, ale o sam charakter filmu. Mnóstwo jest w nim nawiązań, puszczania oka do widza, jak chociażby pojawienie się Skinnera, bez którego de facto można było się obejść, zbliżenie na podobiznę Georga W. Busha, przy jednoczesnym wyeksponowaniu muzycznego motywu przewodniego czy chociażby broda Foxa, który najwyraźniej miał wyglądać, jakby przez kilka lat mieszkał w lesie. Niby nic szczególnego, ale podczas seansu miałem wrażenie, że akcja, cały wątek seryjnego mordercy, stanowi dodatek do swoistego rendez - vous fanów ze swoimi ulubieńcami.
Przez to też twórcy zaniedbali fabułę, spłycając ją do roli tła dla dwójki głównych bohaterów. Owszem, gdzieś tam w pobliżu kręci się maniakalny zabójca, porywający młode kobiety, ale spychany jest na bok przez sceny rozterek Scully, niesnasek między nią a Mulderem (swoją droga, dlaczego po tylu latach ona nadal zwraca się do niego po nazwisku?), no i oczywiście wciąż powracającego wątku siostry Foxa, (ponoć) porwanej przez UFO. W sumie wychodzi coś dziwnego, bo bohaterowie trochę pośledzą mordercę, trochę pogadają o wzajemnych relacjach, potem znowu wrócą do śledztwa, a następnie na pierwszy plan wysunie się chwytająca za serduszko historia młodego pacjenta dr Scully.
O czym zatem jest Chcę wierzyć ? Trudno powiedzieć. Mamy banalny wątek rosyjskich (a jakże!) szalonych naukowców, księdza pedofila, szukającego odkupienia (coś na czasie), no i oczywiście konfrontację wierzącego w niezwykłości Muldera z pragmatycznym agentem Drummym (Xzibit). Co dziwne, twórcy niejako odżegnali się od wątku fantastycznego, bardziej skłaniając się ku nakręceniu kolejnego thrillera z seryjnym mordercą w tle. Prawda, jedną z kluczowych postaci jest mający wizje Ojciec Joe, ale też niektóre sceny (a w szczególności jedna z nich) sprawiają, że mamy podstawy wątpić w jego dar.
Takie splecenie ze sobą wielu wątków poskutkowało przede wszystkim morderstwem na klimacie. Thriller? Dramat? A może romans z elementami komedii? Raz chce się nas przestraszyć, raz wzruszyć, aby za chwilę znowu rozśmieszyć – owa żonglerka sprawia, że film ogląda się bez emocji, bez żadnego prawie zaangażowania. Takie podejście sprawdzało się w serialu, bo tam wątek relacji Scully i Muldera był częścią dłuższej historii, podczas gdy poszczególne epizody z UFO, wilkołakami i innymi cudami stanowiły dodatek. W kinie jednak bardzo wąskie ramy czasowe sprawiają, że wszystko to ze sobą koliduje i tak naprawdę nic nie jest zrobione porządnie.
Co do aktorstwa, nic szczególnego, nic wybitnego. Duchowny i Anderson po prostu wrócili do postaci sprzed lat, Xzibit gra sztywno i robi niezadowoloną minę, a wcielający się w rolę Ojca Joe, Billy Connolly chyba wzorował się na Johnie Cleese. Nie zabłysła również Amanda Peet, aczkolwiek dużo okazji do tego nie miała, a Callum Keith Rennie miał po prostu za zadanie zagrać archetypowego Rosjanina (tylko wódki w ręce mu brakowało!) - nieogolony, burkliwy, z fatalnym akcentem i wyrazem twarzy, jakby w szafie chował tuzin trupów - i chociaż zagrał przyzwoicie, wielkiej kreacji nie stworzył.
Jako zaletę filmu należy wskazać bardzo dobre zdjęcia. Już w pierwszej scenie wschodu księżyca jest na czym oko zawiesić, a ujęcia podczas śnieżycy także mają swój urok. Aczkolwiek należy podkreślić, że w niektórych scenach (jak chociażby w tajnym laboratorium) praca kamery utrudniała zorientowanie się w akcji – na ekranie panował chaos.
Podsumowując, film ten poleciłbym jedynie fanom serialu, tęskniącym za kolejnym spotkaniem z Mulderem i Scully. Gdyby pozbawić tę produkcję całej otoczki Z Archiwum X, pozostałby nam tylko kiepsko zrobiony thriller, nie potrafiący ani przestraszyć, ani chociażby przyprawić o szybsze bicie serca. Nawet temat muzyczny brzmi jakoś inaczej, a elektroniczne podrasowanie wcale mu nie służy.