» Blog » Goldstrom! #1
23-09-2011 17:43

Goldstrom! #1

W działach: WTS, Goldstrom | Odsłony: 63

Goldstrom! #1

 
Goldstrom!


 

Ten skurwysyn uciekał mu już dostatecznie wiele razy. Hańbił go samą obecnością, samym faktem jestestwa. Uchodził za każdym razem, dosłownie o włos i o całe wiadro szczęścia. Bracia mężczyzny co równym krokiem przemierzał hangar dobrze to rozumieli. Musiał go pojmać, taki rozkaz dostał od samego Keisera Ferdynanda, który spoglądał na jego wyczyny oczami całej Wielkiej Rzeszy. Każdy inny pilot załamałby się, lecz nie Reinhard. Człowiek, który zawsze wykonywał rozkazy i władca Vernbergu doskonale o tym wiedział. Jeśli on nie dorwie poszukiwanego, to nikt tego nie zrobi… A to, że cel miał szczęście, chwilowe opóźnienie w planach. Z resztą, wystarczy jego mapa i kompas, którą nicpoń gdzieś skrywał. Reinhard nawet sądził, że może po wszystkim wypuści pochwyconego. Udowodnił swą wartość i był wrogiem stanowiącym prawdziwe wyzwanie, takich należy doceniać.

Szaro-czarny mundur na piersi czarnowłosego mężczyzny o ostro podkręconym wąsie opinał się na postawnej sylwetce, gdy obrócił się w kierunku sztabu serwisantów i skinął im głową, mętne światło z lamp wprawionych w szczyt stalowego hangaru oświetliło jedyny order jaki brał ze sobą na akcję. Order po zabitym towarzyszu. Dostał podobny, nawet wyższej klasy, ale ten brązowy krzyżyk nosił z większą dumą niż jakiekolwiek inne odznaczenie.

Słyszał, że gdzieś nad nim na wyższym pokładzie pracują mocarne diesle zżerając litry paliwa, kapitan rozkazał przyspieszyć. Coś wstrząsnęło statkiem! Wybuch pewnie. Srebrzysty hełm ze zdobnym szpicem jaki mężczyzna odstawił na mały stolik spadł w tym momencie i poturlał się po stalowym podłożu hangaru. Jeden z żołnierzy pochwycił go i przyniósł. Bez słowa podziękował mu skinieniem głowy.

Postąpił o kilka kolejnych kroków stając przed ogromną maszyną skąpaną w ciemności, jakaś słaba lampka hen dalej rzucała tyle światła by jedynie rozświetlić kontury kolosa o ludzkich kształtach.

Wtem lampiony zapłonęły oświetlając maszynę snopami jasności. Szara stal przyozdobiona czarno-białymi krzyżami, straszyła układając się w formę pancerza, zbroi trzykrotnej wielkości człowieka, albo i większej… Naramienniki obłe z charakterystycznymi ostrymi „ćwiekami” kryły ledwie widoczna maszynerię odsłoniętą jedynie w wąskich szczelinach na przegubach. Wyglądał poniekąd jak smukły rycerz z dawnych czasów lecz znacznie bardziej stylem zbliżał się do zbrojnych standardów Rzeszy, gdzie wszystko ciężkie i kanciaste. Mężczyzna w eleganckim mundurze spoglądał na maszynę jakby rzucając jej wyzwanie, po czym jął się wspinać na siedzące stalowe monstrum. Trzewia machiny były otwarte eksponując ni to uprząż, ni siedzisko. Bez żadnych zbędnych kontrolek. Mężczyzna wsiadł do wnętrza. Nogi ustawił na odpowiednich zaczepach. Stalowe obejmy zatrzasnęły się ze szczękiem na jego stopach, wokół kolan, ud. Zacisnął pasy na swej piersi mocno naciągając materiał. Ręce wprowadził w końcu w długie mechaniczne rękawice, wbijając każdy z palców w odpowiednią „prowadnicę” ciężkiej metalowej konstrukcji. Było ciasno, trud się poruszać, a uniesienie ręki wymagało nie lada siły i walki z dodatkowym ciężarem jaki go okalał. Od całej wewnętrznej konstrukcji skafandra, odchodziły jakieś linki, drążki, druty. Mężczyzna ujął ogromną wajchę tuż obok swego biodra. Przekręcił ją i trzymał… co i rusz luzował i z powrotem przekręcał, a coś na plecach ogromnej maszyny warknęło jakby bestia budząca się do życia. Hangar rozświetliły płomienie! Skądś uderzyły na pewno, a już po chwilach kilku zdało się wyczuć charakterystyczną ciężką woń spalin. Kilka świateł zapaliło się w kokpicie. Przekręcił jeszcze raz, a mruczenie i powarkiwanie motoru na plecach przerodziło się w jednostajny wysoki warkot. Wsunął zatem klucz w konstrukcję pozwalając mu się zagłębić w bezpiecznym miejscu, gdy z góry opadła płyta dotąd uniesionego przedniego pancerza. Zakryła  całą wizję na chwilę, po czym z sykiem osunęła się w dół. Słyszał szczęk zamykanych klamer, spajanej konstrukcji, całą maszynę przeszywały drgania silnika pracującego na plecach co połykał ropę w zastraszającym tempie. W końcu znowu mógł zobaczyć zewnętrzny świat, lecz tym razem przez wąskie szczeliny w grubym hełmie jaki okalał jego głowę. W dolnej krawędzi hełmu – kilka zegarów. Jeden wskazywał poziom paliwa, drugi stan oleju, trzeci przestrzegał przed tym, czy chłodnica się nie gotuje, ostatni w końcu wykazał optymalną pożądaną ilość obrotów – można działać. W maszynie już robiło się duszno i nieprzyjemnie, rzadko kto chciał zostać pilotem dyszobójcy, szczególnie z uwagi na okropne warunki oraz mordercy trening, ale gdy ktoś już takim został, swą maszynę traktował jak drugą skórę.

Reinhard Holtz był niejako narodowym bohaterem, czempionem w swojej klasie, człowiekiem, któremu powierzano najcięższe zadania. W drugim krańcu hełmu, akurat by rzucić okiem, miał przyczepione pożółkłe zdjęcie. Nań kilka osób, stali w grupce, śmiejąc się, ściskając, pijąc szampana. Jeden z nich w skórzanej kurtce i ze stylową pilotką na głowie wspierał nogę na skrzyni pełnej minerału tak cennego, że prowadzono dlań wojny. Większość osób została ze zdjęcia skreślona… wyeliminowana. Zostało jeszcze pięć z całej osiemnastki. W tym ten gość w pilotce, na którego samo wspomnienie groźny Vernburczyk marszczył brwi w gniewie. Czas ruszać.

Cała machina nabrała mocy. Mężczyzna uniósł dłoń w konstrukcji rękawicy… Machina ze zgrzytem uniosła swe ramię, a wtórowały temu syki, szczęk przekładni, zgrzyt stali. Choć nie miał zbyt wiele miejsca do manewru, to machina rozumiała, że gdy  pilot dalej napiera kończyną, ona swą ma unosić.

Widział dłoń giganta przed szczelinami hełmu. Zacisnął palce kolejno w pięść, a kolos imitował jego ruchy bezbłędnie. Dyszobójca oparł mechaniczne dłonie na oparciach konstrukcji w której dotąd hibernował, jakby na podłokietnikach fotela wstając powoli. Cztery rury wydechowe wyrastające z napędowego sarkofagu chroniącego silnik na plecach co i rusz pluły ogniem, gdy dodawał gazu by wyrównać bieg. Machina ze zwinnością człowieka postąpiła na przód, jej kroki zdawało się, że słychać na całym okręcie. Dodatkowo u boków silnika przymocowane miał coś, co dla laickiego oka wyglądało jak rakiety, ich zaś przeznaczenie miało stać się dość oczywiste, gdy ten zbliżył się do wrót hangaru. Podjął uprzednio broń, cały arsenał także przymocowany teraz do stalowego ciała. Mężczyzna w maszynie naciągnął gogle na oczy gotów do akcji. Sprawdził czy oby na pewno broń jest sprawna – coś co lądowe machiny używały jako broń do walki z pancernym wrogiem, on miał w formie maszynowej. Szybkostrzelny kaliber pięćdziesiąt siedem. Starczy aż nadto.

-Otwierać! – Dał jasny rozkaz, a serwisanci uzyskawszy pozwolenie od kapitana odblokowali odpowiednie zaczepy.

Ogromna rampa zaczęła opadać powoli, a gdy maleńka szczelina już wpuściła świeże powietrze do zasnutego spalinami hangaru, do wnętrza wpadł również hałas batalii!

 Dosłownie kilka metrów od rampy śmignęły dwa myśliwce goniące w oszałamiającym tempie. Dookoła gąszcz rozbłysków i czarnych kołtunów zasnuwał niebo skuteczniej niżby zrobiła to kurtyna! W gęstej kanonadzie, w łomocie dział, ledwo słyszeli własne myśli! Spoglądali w bezkres brunatnych chmur kilometry poniżej nich, nieprzenikniony ocean co porywał w niebyt kolejne okręty jakie miały pecha wpaść w jego bezkres. Krajobraz oceanu chmur przecinały jednak okręty, eksplozje! Nieopodal nich, zaledwie  kilkaset metrów niżej w śmiertelnej potyczce starły się dwa niszczyciele. Ich długie stalowe sylwetki wymieniały się ciosami z dział co i rusz wzruszając sobą nawzajem, wyrywały całe kawały stali ze swoich burt!

Gdzie indziej krążownik zionący dymem i żywymi płomieniami z setek wyrw i dziur powoli przechylał się na bok! Tracąc wysokość jego masywne cielsko runęło na przelatującą poniżej fregatę rozłupując ją w potoku płomieni i dymu! Strzępy stali i marynarze próbujący się za wszelką cenę ratować od płomieni, runęli w chmury! Już po nich…

Myśliwce przecinały niebo warcząc srogo! Błyskawiczne jednopłaty były największym utrapieniem. Nadlatywały znikąd i znikały tak samo szybko jak się pojawiły! Jakiś szturmowiec zaczął nurkować w kierunku okrętu lecącymi za nimi – kolejny niszczyciel w służbie Keisera Ferdynanda. Działa pokładowe wymierzył w nadciągający z daleka pancernik. Huknął ze wszystkich rur, aż podmuch dało się odczuć wiele metrów wyżej! Samolot jednak świsnął nurkiem tuż obok niszczyciela w ostatniej chwili zrzucając ładunek tak, że wbił się w rufę niszczyciela pełną śmigieł pchających go do przodu! Eksplozja zionęła z wybitej w pancerzu szczeliny i kilkanaście łopat przestało się obracać, a stalowy okręt zniosło w przeciwną stronę.

Okręt nad okrętem! Setki walczyły bez opamiętania strącając się w niebyt! Eksplozje czerwieni, żółci i czarne obłoki! Szrapnele i odłamki dziurawiące strącane jak zabawki samoloty! Wojenne jednostki, które same wypełniały swym ogromem przestrzeń zdawały się stać jakby na sobie, piętro nad piętrem! Wyglądały jak metropolia ze stali pełna ramp i nachodzących na siebie platform, które ciągle zmieniają swe miejsce, eksplodują, strącają by inne mogły zająć ich miejsce w bitewnym zgiełku.

To wszystko niemal w ułamku sekundy…

Reinhard wypatrywał dokładnie celu… konkretnego statku i owszem, dostrzegł go w końcu, w samym centrum wrogiej floty, setki metrów niżej. Ledwo dostrzegalny, majaczył tam, hen na dole, otoczony solidną obstawą, wieżami pełnymi ogromnych dział co i rusz strącał jakiś mniejszy okręt pełen wiernych żołnierzy Rzeszy. Dyszobójca postąpił kilka kroków w tył, po czym jego pancerne stopy łomocąc o pokład poniosły go biegiem naprzód! Wyskoczył w przestrzeń, zostawiając niosący go dotąd okręt za plecami, a malał na widoku w oszałamiającym tempie! Dyszobójca spadał jak kamień ciśnięty w przepaść! Mijał kadłuby gdy te zaledwie migały mu w szczelinie wizjera! Dookoła eksplozje, coraz ich więcej! Obok pocisk baterii przeciwlotniczej wybuchł pozostawiając chmurkę sadzy! Pilot maszyny poczuł jak coś szarpnęło jego pojazdem! Odłamki na szczęście rozeszły się po pancerzu, głównie ze świstem rykoszetując. Skądś w jego kierunku polała się fala jasnych jak stopione żelazo smug! Na szczęście nie w niego celowano. Trudno było zauważyć dyszobójcę nurkującego na cel w towarzystwie mas płonących zgliszczy, więc podchodził niepostrzeżony.

Okręt, na który nieubłaganie zmierzał rósł w oczach! Stawał się coraz masywniejszy tak samo jak i jego eskorta! Trzy ogromne wieże na przedzie łupnęły tak, że niemal go ogłuszyły! Setki baterii bocznych  siąpiło ołowiem do strącanych jak zabawki samolotów próbujących ugodzić podniebnego giganta! Teraz część najtrudniejsza! Mniej więcej wiedział gdzie wyląduje, musiał zaś odwrócić maszynę stopami w dół i odpalić hamulce! Przez kilka sekund będą go mięli jak na widelcu, jeśli ktokolwiek zrozumie czym jest ta płonąca kometa spadająca na ich pokład. Cała nadzieja w zgiełku i ogniu, zamieszaniu, może nie od razu go zauważą.

Odpalił pierwszą parę rakiet! Otoczył go swąd spalenizny i biała wstęga gęstego dymu. Jeden z zegarów wykazał po kilku sekundach, że zwolnił i już czas lądować! Odrzucił rakiety jakie z rykiem ostatkami sił odleciały w górę by w końcu zakasłać i przepaść w nicości obłoków pod nimi… Dyszobójca z łoskotem wylądował centralnie na pierwszej z ogromnych wież! Uderzenie było na tyle potężne, że wgniotło pancerz! Z trudem dźwignął się zwalczając jeszcze pogrywający z nim efekt przeciążenia… Zawyły nagle syreny alarmowe! Zauważyli go! Zauważyli dyszobójcę na pokładzie! Stanowiska przeciwlotnicze już zaczęły go namierzać! Reinhard siłując się nogami z siecią obejm mechanicznego skafandra w kokpicie w ostatnim momencie, przebiegłszy kilka metrów rzucił się by sturlać i spaść na właściwy pokład gdzie był relatywnie bezpieczny, między jednym a drugim stanowiskiem dział! Wieże pancernika namierzały kolejny Vernburski okręt, a zza węgła dostrzegł jak wychyla się jakiś żołnierz z przeciwpancerną wyrzutnią! Reinhard w mgnieniu oka wbił palce metalowej dłoni w pancerne drzwi prowadzące do wnętrza wieży i mocarnym szarpnięciem wyrwał je wraz z zawiasami, zamaszystym gestem ciskając stalową płytę w żołnierza, co zdążył jeno krzyknąć i odleciał za burtę targnięty siłą uderzenia!

Lewe przedramię wsunął w powstały otwór! Załoga ładująca armaty spostrzegła jedynie, że pancerna okrywa mechanicznej ręki rozdziela się wypuszczając długą dyszę z maleńkim palnikiem tlącym się na jej krańcu…

Syk ognistego podmuchu zlał się z krzykami palonej żywcem załogi! Dyszobójca błyskawicznie wyciągnął dłoń po czym szarżą, pod ostrzałem, mijając kolejne platformy dwóch ogromnych wież dopadł pod ścianę, zanim prochowe ładunki w nieprzeładowanych do końca działach wybuchły wyrywając w pierwszym z największych stanowisk ogniowych istny krater! Dwie z trzech luf opadły bezwładnie, wisząc u rozrytej konstrukcji, przypominającej teraz rozczapierzoną stalową skórę pomarańczy, osmaloną gorącem eksplozji!

Zdało się, że z walczących z pancernikiem okrętów Rzeszy sypią się wiwaty, jakby już lunetami wypatrzyli kto winien jest całemu zamieszaniu!

Okręty eskorty zauważyły także, że na centrum zgrupowania dostał się intruz, więc próbowali ostrzelać go z lżejszej broni, tak by nie wyrządzić szkód  zbyt dużych pancernikowi. Reinhard zaś nic nie robił sobie z małych kalibrów co najwyżej rysujących farbę na pancerzu, miał większy problem! Przez ciasną szczelinę zauważył zbliżający się z daleka myśliwiec, co już obierał odpowiedni kąt do ostrzału! Pochwycił pięćdziesiątkę siódemkę! Oparł na ramieniu! Uniósł! Specjalnie skonstruowany celownik przylgnął do szczelin w jego hełmie. Widział mało, ale zawsze coś. Miał go jak na widelcu!

Posypała się seria trzech pocisków gdy powtarzalne działo sypnęło w przepaść błyszczącymi cylindrami łusek. Białe smugi wodzące za pociskami szybko rozpuściły się w powietrzu i gdy myśliwiec odpowiedział tym samym, okraszając pancerz pancernika iskrzącymi od uderzeń bruzdami, jeden z litych szpicy przeszył blok silnika! Reinhard z zadowoleniem spoglądał jak śmigło samolotu zacina się! Jak kokpit pilota bryznął czerwienią! Jak maszyna spowiła się ogniem i czarnym dymem!

Na wszelki wypadek odbił biegiem do przodu sądząc, że to w niego zaraz rąbnie, ale samolot roztrzaskał się na wyższym pokładzie ścinając wrzeszczące w panice załogi działek przeciwlotniczych!

Zaczął się wspinać traktując stalowe ściany jak plastelinę, w której to metalowe dłonie bez najmniejszych problemów zagłębiały się. Wskoczył w końcu na górny pokład, lecz spojrzawszy na mostek zauważył, że ten nie dość był najprawdopodobniej ewakuowany, to dla pewności opuścili dodatkowe opancerzenie na okna. Tam już nic nie zdziała chyba, że musiałby forsować maszynę!

Wtem zza masywnej osłony pokładowego śródokręcia wychylił się inny dyszobójca! Pokładowe siły walczące z przypadkami abordażu… Już widział, że to nic nadzwyczajnego, tani produkt z masowej linii produkcyjnej. Nic co można porównać z geniuszem technologii Rzeszy – szeptał jego umysł dodając otuchy. Wroga maszyna, znacznie bardziej ociężała i powolna rozpyliła grad pocisków! Jeden przebił nawet naramiennik i przez chwile pilot odnotował spadek ciśnienia oleju, ale wkrótce obieg zapasowy automatycznie się włączył. Talerzowaty łeb machiny przeciwnika wycelowany w niego, już szykował kolejną salwę, gdy czempion sam zaszarżował. Nie było co stać w miejscu, gdzie jest jeden dyszobójca, tam pewnie jest i drugi! Musi znaleźć jakąś osłonę…

Metalowe łapsko dopadło broni wroga odchylając ją w ostatnim momencie, gdy ten wypruł cała masę pocisków, na szczęście w powietrze! Reinhard grzmotnął pięścią w tors mechanicznego przeciwnika by chwilę potem samemu sparować cios, przygniatając  wroga do ściany nadbudówki okrętu! Ten ostatkami sił zdołał się wyrwać i razem spletli dłonie napierając na siebie! Żołnierz Cumberlandu pilotujący tą taniochę miał jakieś umiejętności, chciał zepchnąć Vernburczyka w przepaść. Reinhard widział, jak dysze na jego plecach rzygnęły płomieniami długimi na metr, gdy rozległ się charakterystyczny dźwięk podkręcanych obrotów! Zdołał go przepchnąć o dwa metry! Ale to nic…

Vernburski czempion sam nacisnął odpowiednie klawisze nad rękawicami. Jego maszyna zaryczała dwa razy głośniej! Nagły przypływ mocy był tak potężny, że kolos wyrwał drugiemu w przeciągu mrugnięcia okiem obie mechaniczne ręce! Tułów z nogami postąpił kilka kroków w tył! Patrzył jakby przerażony po zniszczonej maszynie nie wiedząc co zrobić! Reinhard uniósł działko i przystawił do hełmu opadającego z sił wroga, co siąpił z zerwanych przewodów olejem, tracąc moc i w końcu klękając… jakby w błagalnej pozie.

Tuż obok eksplodował cały okręt,  trudno powiedzieć co dokładnie, wybuch rozerwał go na dwie równe spadające teraz części, a samą scenę dyszobójcy i jego ofiary kąpiąc w soczystym pomarańczowym świetle, które gasnąc pożegnało się z nimi lekkim tchnieniem karmazynu…

Wtedy wystrzelił. Hełm postrzępił się od ciosów, bryzgi krwi chlupotały na zewnątrz.

Pochwycił swą obezwładnioną ofiarę gdy spostrzegł, że kolejni dyszobójcy przybyli się z nim rozprawić. Zmasakrowane ciało służyło mu za tarczę zbierając na siebie pociski, sprawiając, że mechanizm dygotał i trząsł się jakby w pośmiertnych konwulsjach. Gdy powstawała w nim kolejna dziura, rozgrzany metal sypał iskrami! Ponownie zaszarżował, kilka metrów! Tylko by ich nastraszyć, tylko po to by opróżnili magazynki nie zostawiając nic na chwilę, gdy przeciwnik cisnął metalicznym truchłem w przepaść i sam dobywając ogromnego szpikulca przypominającego przerośniętą mizerykordię, obróciwszy ją szybko w palcach, chwycił najbliższego Cumberlandczyka w topornej mechanicznej zbroi i z impetem przeszył jego pierś! Trud usłyszeć, czy ofiara krzyknęła czy nie… W kanonadzie, przy bitewnym zgiełku wszystko zdawało się krzykami i przekleństwami. Ze szczeliny w spłaszczonym szerokim hełmie wroga chlipnęła krew.

Ten drugi nadal przeładowywał, gdy Vernburski behemom porwał z uda czteropociskowy rewolwer właśnie na kryzysowe sytuacje. Pocisk wbił się z taką mocą, że wokół pancerza powstało wgniecenie. Eksplodował odrywając przednią płytę! Ta opadła ukazując krwawą pulpę i wiszące bez tułowia ręce. Zmasakrowany wróg opadł na bok, powoli zsuwając się z pokładu.

Cholera… Spojrzał na zegary – jedna trzecia baku już wyparowała, musi bardziej uważać.

 Przedzierał się dalej gniotąc pod pancerzem zwykłych żołnierzy, jacy starali się go atakować, sabotował kolejne części statku! Stanowiska działek starające się go namierzyć spopielał lub częstował ich własną „karmą”. Obsługa jednej armatki kręciła kołowrotami próbując nadążyć za mechaniczną istotą, lecz nie wiele się udało… Co najwyżej ostrzelali komin, a o wiele zwrotniejszy przeciwnik w końcu złapał ich. Resztę kazano ewakuować, widząc, że na rzecz dyszobójcy tracą zbyt wiele sprzętu i ludzi. Spodziewali się, że także będzie chciał się wedrzeć do hangaru, że sprzątnie im pędne śmigła. Ale nagle dyszobójca znikł…

Przy jednej z burt, ktoś bardziej uważny, mógłby zaś zauważyć charakterystyczne dziury od abordażowych haków. Machina zawędrowała w stronę wrażliwszego podbrzusza statku… gdzie definitywnie nikt nie spodziewał się jego wejścia. Tym bardziej, że machina nie zmieściłaby się do tamtych korytarzy zarezerwowanych dla zwykłych ludzi. Ale Reinhard miał coś jeszcze, co pozwalało mu lepiej lub gorzej ale jednak namierzyć poszukiwaną osobę. Wiedział gdzie go szukać, wiedział gdzie będzie. Niech kapitan pośle całą masę żołnierzy do odparcia ataku w hangarze, który najzwyklej w świecie nie nastąpi. O to właśnie mu chodzi…

 

***

 

-Panie Gawin – siwy admirał przerażał go tym zatroskanym wyrazem twarzy, gdy przemawiał takim ponurym tonem. – Jeśli ktokolwiek potrafi zabrać te informacje z floty, to musi być pan. Ja wiem, że zbytnią pana odpowiedzialnością obarczamy, ale te mapy i listy, to co odkryliśmy na krawędziach, nie może wpaść w łapska Vernburgu. Musi pan to dowieźć bezpiecznie do premiera, choć to szuja, to przynajmniej wierna szuja jej królewskiej mości. Ta wojna trwa o te przeklęte informacje i mapy, zbyt wielu dobrych chłopców zginęło by je zdobyć, rozumie pan?

Mężczyzna siedzący naprzeciw sędziwego admirała w luksusowej kwaterze na flagowym okręcie, gdzie wszystko co można wykończono eleganckim i drogim drewnem, zamoczył czubek kiełbaski w małym słoiczku z musztardą jaki zawsze nosił ze sobą. Ukąsił kabanosa i zaczął go przeżuwać. Patrzył na pakunek jaki wręczył mu oficer. Był nieokrzesanym typem, ale wiele mu wybaczano, właśnie dlatego, że miał straszliwe szczęście i potrafił załatwić rzeczy normalnie nie do załatwienia.

Na łbie bura pilotka i wysoko nasunięte gogle, wiecznie zarośnięty tygodniową warstwą lenistwa względem brzytwy. Wysłużona skórzana kurtka lotnicza, z ciepłym i miłym w dotyku kożuszkiem przy kołnierzu, szal kilka razy oplatający szyję, ogrodniczki i ciężkie skórzane buty. Wyglądał jak połączenie mechanika co reperuje za dnia kombajny i pilota myśliwca, którym zostaje po zmroku. Chłop uśmiechnął się na słowa admirała.

-Cóż, o to proszę się nie martwić, sam mam powody, by się z Vernburczykami nie zadawać. Osobiste porachunki. – Rzekł nadzwyczaj wesołym tonem, jakby nie wiedząc, czy słowa należało napuścić cynizmem, czy optymizmem.

-Rozumiem… nie wiem, czy wygramy tą bitwę, ale cokolwiek się stanie te informacje są zbyt cenne by je zgubić. Pamiętajcie, jej królewska mość hojnie was wynagrodzi… No może nie ona we własnej osobie, ale prawdopodobnie ktoś z jej rozkazu.

-Kiedy mam ruszać?

Okrętem targnął potężny wstrząs, znowu coś grzmotnęło w kadłub najpewniej. W komodach zagrzechotały szklaki, a lampka paląca się dotąd na biurku zamrugała, jakby z racji skoku napięcia.

-Najlepiej teraz, jak pan widzi, nie bardzo możemy pozwolić sobie na zwłokę.

Obaj powstali i dziwny indywidualista podał gospodarzowi dłoń.

-Była przyjemność poznać, admirale Derville, do następnego… - stwierdził, a starszy mężczyzna nie odpowiedział słowami. Z gorzkim uśmiechem skinął głową po czym odprowadził go spojrzeniem w kierunku drzwi.

Gawin Grim – korsarz i wolny strzelec na usługach… cóż, każdego kto płaci, zamknął za sobą drzwi i już musiał plecami do ściany przywrzeć ustępując miejsca gnającym w obie strony marynarzom. Mało nie zadławił się kabanosem! Schował musztardę do kieszeni, po czym wzdłuż ciasnego korytarza powiódł w kierunku lufy statku, lecz najpierw zbierze załogę. Odbił kilkoma korytarzami pod burtę schodząc schodkami. Wstrząs co i rusz pancernikiem wzruszył, a mężczyźni co gdzie niegdzie wiedli jakieś skrzynki niosąc o mało ich nie powypuszczali. Wyciąg amunicji w bliższym przedziale się zaklinował i trzeba teraz nosić naboje w skrzynkach, po schodach!

Wtem zawyły syreny, charakterystyczną komendę zwiastując – bronić się wszyscy i gotować, bo jakiś dyszobójca wylądował na pokładzie! Gawin machnął ręką. To pancernik, dadzą sobie radę z dyszobójcą. Popędził jednak niżej, gdzie było dość spokojnie. Na pokładach bliższych dna okrętu kwatery mieli jego ludzie. W korytarzu spotkał Jewgienija – masywnego Slawończyka  co w mięsistych łapskach niósł skrzynię „wszystkiego”, w tym i pluszowego misia jakiego zabrał ze sobą do kwatery.

-Są już wszyscy? – Spytał Gawin pytając za pędzącym osiłkiem

-Eee, da… znaczy, eto dziewucha, ta nu… Alicja, to ona śpi, da.

-Śpi?! Ostrzał, a ona śpi?

Jewgieni wzruszył ramionami w odpowiedzi i poszedł dalej w kierunku pokładowego hangaru gdzie zatrzymali swój zwinny stateczek. Gawin przeklął dziewczynę cicho pod nosem, po czym we wtór kolejnych głośnych rąbnięć udał się na spotkanie dziewczyny, którą uratowali miesiąc temu z nie lada opału, a ta nadal nie chciała okazać im ni krzty szacunku. Przecież wyznaczył za nią duży okup, o co jej chodzi? No chyba w ten sposób korsarz mówi, że ludzi ceni?

Załomotał pięścią w pancerne wrota.

-Halo… księżniczko, indywidualna pobudka kosztuje, tak? – w zamian nie usłyszał żadnej odpowiedzi. Postukał kilka razy, teraz dla odmiany grzeczniej.

Wtem okrętem zatrzęsło jakby walnął weń samolot albo coś! Ludzie krzyczeli, alarmy się powłączały, skrzek megafonów i czerwone światła.

-Ty doprawdy tego nie słyszysz?!

Po pewnym czasie drzwi się otworzyły, zza nich wyglądała ruda kobieta, raczej wiotkiej budowy, o najbardziej nabzdyczonej minie po tej stronie iglicy. Była wcieleniem focha, ale wiedziała, że jeśli tu zostanie minimalizuje szanse przetrwania, a cokolwiek o Gawinie nie sądziła, przetrwać potrafił. Splotła ramionka na piersi. Dał jej kurtkę, spodnie i kozaki starszej koleżanki z załogi, Heleny, wytrawnej krótko ściętej wytatuowanej piratki, a w dodatku o wiele wyższej, więc to biedne dziewcze wyglądało jak w ciuchach starszej siostry. Siostry, która nie chciała się dzielić i powiedziała, że jeśli zwróci jej ubranie pozszywane i połatane na tych stylowych rozcięciach na jakie długo pracowała, to rudej damulce sama opierze ryja.

-Mógłbyś zwracać się uprzejmiej.

-Gwoli ścisłości, Vernburczycy dopadli flotę i zapowiada się katastrofa, więc mogłabyś uprzejmiej zabrać swoje szanowne pośladki na Bustera? – Skwitował ze złością żując kabanos… głośno i chamsko ciamkając, prowadził ją wzdłuż korytarza.

Zrobiło się ciszej. Gdy szli owszem słyszał pracę marynarzy na wyższym pokładzie, darcie się oficerów zagrzewających ekipy remontowe do łatania dziur i reperowania strukturalnych uszkodzeń. Ale jednak jakby flota Cumberlandu dostąpiła zaszczytu odrobiny odpoczynku. Ciche dudnienie im towarzyszyło, jakby stąpanie, bardzo ciężkie, lecz ledwo odczuwalne. Równie dobrze mogły być to dość miarowe wybuchy, w pewnej odległości od kadłuba. Obrócili się gdy jedno takie dudnięcie nastąpiło tuż obok. Oboje spojrzeli na grubą ścianę burty okrętu. Cisza…

Gawinowi coś tu zdecydowanie nie pasowało i próbował sobie przypomnieć skąd ma takie złe przeczucia. Patrzył się w surową ścianę burty, a dziewczyna obróciła się ku niemu w końcu, zdenerwowana przestojem i parsknęła.

-Wyglądasz, jakbyś ducha zobaczył. – Rzuciła oschle, ale na te słowa oczy pirata urosły do rozmiarów spodków.

Skrawek kabanosa wypadł mu z ust, gdy zerwał się do biegu i chwyciwszy dziewczynę w objęcia, przebiegł kilka metrów po czym rzucił się na podest po którym biegli!

Tuż za nimi powstała ogromna wyrwa! Eksplozja wycięła w kadłubie szczelinę na tyle dużą, że mogło się w niej zmieścić dokładnie to co zobaczyli! Szaroczarny pancerz dyszobójcy! Jego ogromne ramiona odginające z trudem masy stali! Gawin poderwał się błyskawicznie na równe nogi i chwytając jęczącą dziewczynę za kołnierz wciągnął ją do jakiegoś pomieszczenia! Wpadli w kosze z ciuchami, na szczęście już wypranymi! Powlókł ją za długi blok pralek, złapał mocno i zamknął piszczącą gębę dłonią, choć rudowłosa starała się go ugryźć.

-Gdzie jesteś? – Zabrzmiał znajomy głos pobrzmiewający metalicznie gdy snopy światła z lampionu zamontowanego w dyszobójcy oświetlały to jedną, to drugą stronę korytarza. – Znowu będziesz uciekał? No, herr Grim, nie ładnie, nie ładnie. – Mówił ktoś z bardzo szorstkim akcentem.

Słyszeli gięty metal! Naprężane płyty i pękające nity. W końcu i do pralni wpadł promień światła rzucając na ścianę przed nimi ochronny całun cienia maszyn, za którymi się skryli. Dziewczyna miała wielkie oczy. Ostatnią rzeczą jakiej pragnęła to było wpaść w łapy dyszobójcy.

-Wiem, że gdzieś tu jesteś… nie zmuszaj mnie, bym palił każde z pomieszczeń z osobna i tak cię dorwę! Oddaj co nasze, a może puszczę cię w spokoju. Zasłużyłeś na uznanie… a wiesz, że dotrzymuję słowa!

Nie odpowiadał, nie że miałby cokolwiek przed dogadywaniem się, szczególnie, że o jego życie szło, ale po prostu szczerze gościa nienawidził.

Dyszobójca odsunął się i z kolei z drugiej strony jął miotać ogień do pomieszczeń. Słyszeli głośny syk i skwierczenie trawiących łatwopalne materie płomieni.

-Nie, tu cię nie ma… - rzekł mechaniczny wojownik, śmiejąc się ponurym rechotem.

Gawin rozglądał się gdzie tu może uciec! Zdaje się, że nie ma takiej opcji, ale dalej próbował ile to tylko było możliwe, przerzucając kosze z ubraniami. A nóż za jakimś jest szyb wentylacyjny? Nie… zgłupiał czy jak? Szyb wentylacyjny? Takie to tanie, to się nie zdarza!

Jeszcze raz dla pewności poklepał się po piersi, gdzie pod kurtką ukrył powierzone mu dokumenty.

Znowu coś targnęło okrętem! Tym razem poważniejszy wybuch! Poczuli jak okręt lekko przechylił się na jedną burtę. Masy marynarskiej bielizny stoczyło się po podłodze wypadając na zewnątrz. Szybko jednak poziom wyrównali… zyskali kilka chwil wytchnienia, bo dyszobójca też zdawał się mieć problemy. Wtedy Gawina olśniło. Chwycił dziewczynę, ta jęknęła z powrotem. Miał plan!

 

***

 

Reinhard jednym ramieniem trzymał się na kawałka wewnętrznej konstrukcji, jakiejś nitowanej stalowej belki. Drugą ręką trzymając działko, odpędzał się od nadlatujących myśliwców, strącając jeden za drugim! Przeklął głośno. Pot ściekał mu po czole i skroni, usta mu spierzchły. Wskaźnik chłodnicy od wytężonej pracy już wjeżdżał na granicę między żółtym, a czerwonym paskiem stanu temperatury. Da radę, forsował maszynę wiele razy i to podczas trudniejszych akcji. Okręt wyrównał. Znowu wgramolił się częścią tułowia do wnętrza. Przysmażył miotaczem następne pomieszczenie. Nic… Kolejne, także nic. Zauważył, że z pralni widać podczas przechylenia wypadło na korytarz mnóstwo odzienia a nawet wywrócony kosz na brudy.

Podpalił kolejne pomieszczenie. Masa papierzysk poszła z dymem, ale nadal nic. Coś mu jednak w tym całym obrazie nie grało, coś nie było na pierwotnym miejscu, lecz nie wiedział co, a wizja świata malowana przez szczeliny hełmu była mocno ograniczona. Teraz zbliżył się do pralni, rozpylił w niej mieszankę podpalonej nafty i oleju… nic.

Coś tu zdecydowanie było nie tak. Zrozumiał to za późno… za późno, ponieważ kosz na brudy zdążył oddalić się już na dostatecznie bezpieczną odległość! Zaś w ostatecznych metrach ucieczki kosz wypuścił dwie pary prostych nóg i uciekał w panice. Choć dyszobójca wyciągnął swe ramie i plunął ogniem, nie sięgnął dwójki spryciaży, którzy po chwili odbili w jakiś bezpieczniejszy korytarz.

Zaklął głośno…

 

***

 

-Kto to był? – Spytała gdy przepchnął ją przez kolejną gródź.

-A... Stary znajomy.

-Dziwnych masz znajomych… - Stwierdziła gdy wymijali żołnierzy w pełnym rynsztunku, co nieśli ze sobą jakąś przeciwpancerną rusznicę.

-Tak to jest… wiesz, podróżujesz po świecie, spotykasz ludzi, niektórzy chcą cię zabić bo sobie pożyczę jakieś świecidełko. Wielkie mi halo – zarośnięty lekko okrągławy pirat stwierdził porywając kolejnego kabanosa z kieszonki na piersi, po czym ugryzł potężny jego kawałek.

-Ty musisz ciągle jeść?!

-Ty musisz ciągle mleć ozorem?! Ja się w ten sposób odstresowuję!

Przekomarzając się i wymieniając uszczypliwościami dotarli w końcu do ogromnego hangaru. Niemal cały pokład zastawiony był ich statkiem. Smuklejszym, małym, spokojnie mogącym pomieścić trochę sprzętu. Wyglądał jakby konstruowało go dwudziestu inżynierów i każdy chciał zrobić co innego. Obłe, bulwiaste, wszędzie jakieś oszklone stanowiska KMów. Tu i tam wystają śmigła, silniki, wszystko potrzebne do rozwijania słusznych prędkości. Był stadium pośrednim między samolotem, a statkiem negującym grawitację. Wbiegli co szybciej, po tylnej rampie do tej baryłkowatej maszyny, na której burcie ktoś żółtą farbą wymalował niechlujny napis „Buster!”. Pod krótkimi skrzydełkami w zasadzie stabilizującymi w locie, podczepiono ogromne cylindry z wielkimi dyszami. Inaczej nie uda mu się uciec bez rozwinięcia uprzednio odpowiedniej prędkości. Zdejmą ich w kilka chwil. Wpakowali się do wnętrza. Od razu powitał ich Gringo – wąsaty mechanik wychylający z dziury w podłodze swój brudny łeb pytając czy mają startować.

Gawin przebiegł przez całą odległość swojej jednostki, wpadł do oszklonego kokpitu na dziobie. Lądując na kręconym fotelu natychmiast wycelował w konsolę sterową.

-Odpalamy! Tak, grzejcie… wszystko! I na stanowiska! Jewgieni, do wieży!

-Da!

-Helena, na ogon!

-Się robi!

-Gringo, uruchom negator!

-Si, senor!

-Gibzlin, odpalaj diesle!

-Jasne!

-Fafik, leżeć!

-Woof!

W ciasnym wnętrzu Bustera zrobiło się jeszcze ciaśniej, gdy wszyscy biegali gdzie się da, w każdym możliwym kierunku! Wisiorki, paciorki i koraliki, łupy i siatki z ciuchami majtały się gdy mały szczwany zgred Gibzlinem zwany rozkręcił motory. Wysoka dobrze zbudowana kobieta w koszulce na ramiączka i wiszącym przy pasie na pół zdjętym kombinezonie wpadła na ogonowe stanowisko pełne luf, wyrzutni, i wszystkiego co urodzony morderca potrzebuje by czuć się szczęśliwym. Jewgieni wlazł na górę, do maleńskiej i ciasnej wieży. Podłączył pasy z amunicją. Byli niemalże gotowi lecieć.

Fafik leżał… Alicja uklękła przy kosmatej białej kulce i chciała ją pogłaskać, albo wziąć na ręce, ale bestia szczekała i warczała. Lepiej zostawi ją w spokoju.

W brzuchu bestii znajdowała się najważniejsza część – negator, machina sprawiająca, że dzięki pewnemu pierwiastkowi unoszenie się w powietrzu stawało się możliwe. Gringo naciągnął gumowe rękawice, na łeb wbił kaftan i maskę spawalniczą. Podszedł do wielkiej pancernej komory i szczypcami wyciągnął z niej sztabę… złota. Najpiękniejszej substancji jaką widział, błyszczącej się jak garść diamentów, opalizującej słodką poświatą. Umieścił sztabkę w dziwnej skomplikowanej konstrukcji. Złapał kilka wajch i dźwigni. Zapaliły się duże sygnalizacyjne lampy.

Sztaba zakleszczyła się, złączyła z siecią przewodników ciągnących przez cała konstrukcję statku. Nad sztabą i pod nią wysunęły się dwa dyski, które powoli przyspieszając obroty sprawiały, że w sztabę złota jakby wstępowało drugie życie. Im szybciej wirowały tym więcej zauważał na sztabie delikatnych rozbłysków błękitu. Ta energia wędrowała po konstrukcji. Czuł jak włosy na ramionach jeżą mu się, jakby siła chciała pochwycić i bogu ducha winnego człowieka. Lecz w końcu sztabę złota pokryła jednostajna błękitna łuna. Dyski zwolniły, ustawione w pozycjach wyjściowych opadły na sztabę i objęły ją, izolując i pobierając pełnię energii z pobudzonego pierwiastka, który sprawił, że Buster zaczął się dosłownie unosić milimetry nad wewnętrznym pokładem pancernika. Otwarto drzwi hangaru umożliwiając im ucieczkę.

Gawin podniósł mikrofon od radiostacji i chciał wywołać mostek, z czystej kurtuazji pożegnać się z admirałem, lecz gdy mostek mu odpowiedział usłyszał głośny krzyk zmieszany z wybuchem, jaki w tej samej chwili dobiegł ich przez otwarte wrota hangaru. Kazał serwisantom zwolnić zaczepy. W kilka chwil Buster ruszył ku wolności!

-Trzymajcie się czegoś! – Kapitan krzyknął, gdy wysunęli się z wnętrza! Dodał gazu, natychmiast, gdy znaleźli się pod ostrzałem, gdy dookoła wybuchały ładunki rozsiewając odłamki, gdzie smugi pocisków rozświetlały krajobraz przed nimi. Masy okrętów wymijały się ostrzeliwując wzajemnie! Musiał znaleźć odpowiednią szczelinę by odpalić rakiety i oddalić się! Ale nie zrobi tego mając na drodze jakiś opadający wrak, czy inną przeszkodę!

 

***

 

Reinhard widział swój cel, znowu mu uciekał. Unieruchomił stery maszyny, rozwalił śmigła, za nim na pokładzie dyszobójcy i ciała zabitych żołnierzy. Jego machina była poszarpana pociskami, osmalona… Miał ich na celowniku, specjalnie przeładował magazynek. Celował i otworzył ogień. Seria pocisków posypała się. Mógł przysiąc że ugodził ich statek, mógł przysiąc… ale ten kontynuował lot. Zęby Vernburczyka niemal sypały iskrami gdy zaciskał szczękę. Znowu wziął ich na cel… Jeden z silników! Unieruchomi ich!

Ale wtedy płomienie i dym strzeliły z zawieszonych rakiet! Buster znikł w chmurze bieli, a ognista kometa, którą się stał pomknęła czym prędzej w przestworza! Naprzód, między kadłubami stalowych tytanów i w górę!

Reinhard z goryczą spoglądał, jak jego cel uszedł mu po raz kolejny…

-Dorwę cię, Grim… dorwę cię… - wysyczał spoglądając na znikający w oddali punkcik.   

 

 

 

 

 Powyższy kawałek opowiadania, jest klimatycznym wprowadzeniem do projektu WTS, settingu - Goldstrom

 Ze zdecydowanym zamiarem dodawania kolejnych części. Pozdrawiam ;)

Komentarze


EstVi
   
Ocena:
0
>Wpadli w kosze z ciuchami, na szczęście już wypranymi!<
this made my day.

kiedy następna część?
i czy większość zdań musi kończyć się wielokropkiem albo wykrzyknikiem?
23-09-2011 20:19
YuriPRIME
   
Ocena:
0
Tak, moje zboczenie po czytaniu amerykańskiej literatury, gdzie się tego używa nagminnie :P Ale się przyzwyczaiłem
23-09-2011 20:27
Aesandill
   
Ocena:
+1
Ok, ale wymagało to to by redakcji.
I to nie lichej.
Przycinania brzytwa okhama też by zadziałało.
Ale inicjatywa zacna - i czuć klimat.
23-09-2011 20:38
Carramba
   
Ocena:
0
Chociaż te inwersje to raczej do wiedźmina albo warhammera by się nadawały, a nie dieselpunka.
24-09-2011 22:53

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.